Reklama

Odeszła najwybitniejsza polska sportsmenka. Nie żyje Irena Szewińska

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

30 czerwca 2018, 11:03 • 8 min czytania 11 komentarzy

Siedem medali igrzysk olimpijskich, trzy z nich złote. Dziesięć krążków przywiezionych z mistrzostw Europy na otwartym stadionie. Zwycięstwa przywożone z najważniejszych lekkoatletycznych imprez tamtych czasów. No i rzecz najważniejsza – dziesięć rekordów świata w czterech różnych konkurencjach. Nie było i nie będzie drugiej takiej lekkoatletki.

Odeszła najwybitniejsza polska sportsmenka. Nie żyje Irena Szewińska

Choroba

Z nowotworem walczyła od dawna – w 2014 roku przeszła chemioterapię, po której czuła się lepiej. W kilku wywiadach powtarzała wówczas, że chodzi pobiegać do lasu, stara się prowadzić zdrowy tryb życia. Choroba jednak wróciła. Nawet ona nie sprawiła jednak, że Irena Szewińska zrezygnowała z udziału w imprezach, na które była zaproszona. Pojawiała się na mityngach, mistrzostwach, z ramienia MKOlu zawieszała też medale na szyjach Polaków w trakcie igrzysk olimpijskich – choćby kilka miesięcy temu, gdy złoto z jej rąk otrzymał Kamil Stoch.

https://twitter.com/PZLANews/status/1012963350886666240

Marek Plawgo, medalista mistrzostw świata i Europy w biegu na 400 metrów przez płotki, miesiąc temu miał okazję przeprowadzić z Ireną Szewińską wywiad. Wspomina go tak:

Reklama

– Miałem świadomość tego, że pani Irena dość długo walczy z chorobą. Kiedy pojawiała się na lekkoatletycznych imprezach – a była ich stałym gościem – bywała w różnym stanie. Czasami faktycznie była radosna i pogodna, czasami wręcz przeciwnie. Podchodząc do wywiadu z panią Ireną wiedziałem, że nie przegapię żadnej okazji, by z nią porozmawiać, przywitać na stadionie Zawiszy, by publiczność wiedziała, że razem z nami jest najwybitniejsza polska sportsmenka. Opowiadała wtedy o rekordzie świata, który padł właśnie w Bydgoszczy. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie powiedziała, że „życzy młodzieży, która będzie dziś startować, takich samych osiągnięć”. To była ostatnia rozmowa, którą z nią odbyłem. Jak zwykle o sporcie, jak zwykle z życzeniami dla młodzieży.

Sport Szewińska nazywała „fantastycznym wynalazkiem”. Stosując tę terminologię, należałoby napisać, że ona sama była inżynierem, który doskonale nauczył się jego obsługi.

Początki

Trenować zaczęła jako 14-latka i to… zupełnie przypadkowo. Chodziła już wówczas do koła teatralnego, gdzieś z tyłu głowy pałętała jej się myśl o karierze aktorskiej. Wszystko zmieniło się, gdy na lekcji WF-u nauczycielka kazała dzieciom przebiec 60 metrów. Szkolnym korytarzem. Szewińskiej kazała powtórzyć bieg, bo myślała, że popsuł jej się stoper. Za drugim razem nie było już wątpliwości: młoda Irena była po prostu piekielnie szybka. Magazynowi „Bieganie” mówiła po latach:

– Dwa tygodnie później wystartowałam na Agrykoli, wygrałam bieg na 60 m, skok w dal, skok wzwyż – bez żadnego przygotowania. Zaczęli mnie namawiać na treningi. Szkoła nawiązała kontakt z klubem Polonia Warszawa. Pan Jan Kopyto, były oszczepnik, rekordzista Polski, zaczął tam pracować jako trener i stworzył grupę dziewcząt i chłopców z ósmych klas. Pierwszy rok trenowałam trzy-cztery razy w tygodniu w tej grupie szkolnej, wszyscy zapisaliśmy się do Polonii Warszawa. Barwy tego klubu reprezentowałam do końca kariery.

Cztery lata później, jako wielka nadzieja polskiej lekkoatletyki pojechała do Tokio, na swoje pierwsze igrzyska. Wówczas jeszcze jako Irena Kirszenstein. Na początku sezonu odniosła kontuzję i, jak sama przyznawała, była tym faktem załamana. Pomogło jej to, że cała impreza rozpoczynała się dopiero 10 października. Miała czas, by się wyleczyć, dojść do formy i… zdać maturę. Po drodze ustanowiła jeszcze dwa rekordy Polski (w skoku w dal i w biegu na 200 metrów) oraz rekord świata w sztafecie 4×100 metrów.

Reklama

I to w tych konkurencjach zdobyła wówczas medale: wraz z koleżankami przywiozła do Polski złoto, indywidualnie – dwa srebra. Stała się sensacją, której na krok nie odstępował fotoreporter „Przeglądu Sportowego”, Janusz Szewiński. Trzy lata później wzięli ślub, a Irena zmieniła nazwisko na to, pod którym znana jest do dziś.

Tamte igrzyska już zawsze nazywała „swoją pierwszą i najpiękniejszą olimpiadą”.

Rozczarowania

Inaczej było na igrzyskach w Meksyku, w roku 1968. Tam zdobyła złoto na 200 metrów, na 100 była druga, ale… odnoszono się do niej w kraju nieprzychylnie. Zaczęło się od skoku w dal, w którym nie przebrnęła kwalifikacji – dwie próby spaliła, w trzeciej skoczyła o 16 centymetrów za krótko. Po latach mówiła, że ciążył jej „(…) balast odpowiedzialności. Byłam faworytką, a to bardzo niewdzięczna rola”.

Odrobiła to wspomnianymi dwoma krążkami. Kolejny cios przyszedł jednak na koniec igrzysk – kiedy w sztafecie 4×100 metrów biegła na ostatniej zmianie i zgubiła pałeczkę. Pojawiały się nawet głosy, że zrobiła to umyślnie. W kraju panowały wtedy antysemickie nastroje, skutek wydarzeń z początku 1968 roku. Plotkowano, że – właśnie ze względu na te wydarzenia – zmieniła ona nazwisko. Z prawdą nie miało to zupełnie nic wspólnego, w dokumentach zawsze wpisane miała oba: panieńskie i po mężu.

Ale był jeszcze drugi powód niechęci do Szewińskiej, o której opowiadała ona sama portalowi bieganie.pl:

– Ja już wtedy w Meksyku byłam dosyć rozbiegana, i kiedy na ostatniej zmianie ruszyłam, to taka była różnica szybkości, że koleżanka podała mi pałeczkę za sam koniec, a ja przy kolejnym ruchu uderzyłam o biodro i pałeczka wypadła. Niestety potem była taka audycja telewizyjna, zrobiona przez Pana Eugeniusza Pacha, który nagrywał oddzielnie nasze wypowiedzi, a potem tak to zestawiał, że w efekcie tej manipulacji wychodziło, jak gdybym była przez koleżanki atakowana.

Po tych igrzyskach Szewińską czekała przymusowa – choć radosna – przerwa od kariery. Urodził się jej pierwszy syn, Andrzej. Do sportu wróciła, pojechała na igrzyska w 1972 roku, ale tam była w stanie wybiegać tylko brązowy medal na 200 metrów. Kilka miesięcy wcześniej, w sylwestra, skręciła lewą kostkę. Kontuzja uniemożliwiła jej odpowiednie przygotowanie się do startów, a nawet wymusiła rezygnację ze startów w skoku w dal… i wzwyż, w którym też czasem próbowała swoich sił. Wypowiedź dla Wysokich Obcasów:

– Sportowi zawdzięczam to, że spełniłam swoje marzenia. Może nie w 100 proc., ale w 80. Można było osiągnąć więcej, ale faktycznie generalnie jestem zadowolona. Sport dał mi umiejętność pokonywania trudności. Uczy dyscypliny. Dzięki sportowi miałam okazję poznać wiele osób, zwiedzić wiele krajów, świat. No i dał mi satysfakcję ze startów, bo lubiłam trenować i lubiłam startować, to mi sprawiało przyjemność. (…) Sport nauczył mnie przegrywać i że trzeba myśleć pozytywnie. Po przegranej natychmiast zaczynałam myśleć, dlaczego gorzej wypadłam, co źle zrobiłam, czy muszę zmienić trening itd.

Perfekcja

Jako podstawę swoich sukcesów, zawsze wymieniała ambicję. Inni też ją tak pamiętali – we wspomnieniach wielu osób można wyczytać, że gdy trzeba było przebiec trzy kółka, Irena robiła pięć. To się nigdy nie zmieniało, ale opłacało się: w 1974 roku była niepokonana. Dosłownie. Nie przegrała wówczas ani jednego biegu, ustanowiła też dwa rekordy świata: na swoim koronnym dystansie 200 oraz na 400 metrów. Ta druga konkurencja pojawiła się, gdy przymusowo zrezygnowała ze skoku w dal.

I to był strzał w dziesiątkę, bo właśnie w tym biegu zdobyła swoje ostatnie olimpijskie złoto – w 1976 roku w Montrealu. Pobiegła wówczas fenomenalnie, finiszując ponad 10 metrów przed rywalkami i ustanawiając rekord świata na poziomie 49,29 s. Do dziś pozostaje on najlepszy rezultatem w historii polskich biegów.  Wówczas był to wynik równie sensacyjny, co ten Usaina Bolta z 2008 roku. Szewińska wyprzedziła nie tylko rywalki, ale i swoją epokę.

Wystartowała jeszcze w Moskwie, w 1980 roku. Z tamtych igrzysk wróciła już bez medalu, niedługo później zakończyła karierę. Jak mówi Marek Plawgo, jej śmierć poruszyła cały sportowy świat, a o niej samej można pisać tylko w jeden sposób:

– Napisałem na Twitterze, że Irena Szewińska była najwybitniejszą polską sportsmenką, bo widziałem wiele artykułów, które zaczynały się od słów: „jedna z najwybitniejszych”. Z tym się nie sposób zgodzić. Liczba rekordów świata, siedem medali olimpijskich… to po prostu sprawia, że nie ma osoby, która mogłaby się z nią porównać osiągnięciami. To nie jest „jedna z…”, to jest najwybitniejsza sportsmenka w historii polskiego sportu, ale też ikona światowego olimpizmu. Nie możemy sobie przypisywać, że jest tylko nasza, ona jest całego świata. To widać po Twitterze – skąd spływają informacje i kto wyraża się o niej pochlebnie. Od Ato Boldona, sprintera z Trynidadu i Tobago, poprzez statystyków z całego świata, czasopisma lekkoatletyczne – wszyscy odnotowali ten fakt. Ona jest absolutnie światowym dziedzictwem sportu i jego ikoną. Zawsze nią będzie, bo jej wyniki nie umarły wraz z nią – wręcz przeciwnie.

Po karierze

Irena Szewińska nigdy nie przestała angażować się w sport. Gdy tylko mogła, odpowiadała na zaproszenia wysyłane z całego świata, często pojawiała się na imprezach młodzieżowych, żywo interesowała się losem polskiego sportu. Całego, nie tylko lekkiej atletyki. Owszem, miała w życiorysie ciemniejsze plamy – gdy odchodziła ze stanowiska prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, wiele osób komentowało, że to decyzja ożywcza dla tej dyscypliny. Dziś napisalibyśmy pewnie „dobra zmiana”. Nikt nie odbierze jej jednak tego, co dla polskiego sportu zrobiła i jak wielką postacią była.

Marek Plawgo:

Znajomość z panią Ireną Szewińską, która trwała przez całą moją karierę, rozpoczęliśmy wspaniale, bo poznałem ją jako bohaterkę i absolutnie niedoścignioną sportsmenkę. Później znałem ją też jako mojego szefa, gdy była prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Nie zawsze było nam po drodze, kilkukrotnie poróżniliśmy się w kwestii szkolenia, ale to był początek mojej kariery, kiedy byłem młody i pyskaty. Nigdy – co było szalenie istotne w tej relacji – nie wpłynęło to jednak na sposób w jaki ze sobą rozmawialiśmy. Pani Irena zawsze była osobą pogodną. Roztaczała też wokół siebie swego rodzaju aurę – czuło się, że rozmawia się z ikoną polskiego sportu. Każde spotkanie z nią było dużym przeżyciem. Chciała być blisko ludzi, często dzieliła się opowieściami z jej czasów, z tego pięknego sportu, którego była ikoną. Będzie tego – tych opowieści, spotkań i rozmów – brakowało.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. 400mm.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...