Gdy tylko ujrzałem w przedziale swojego towarzysza niedoli, zaczęło robić się absurdalnie. Pochodził z Dagestanu, miał telefon, który trącił myszką już w 2008 i słuchał na nim polifonicznej melodii. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Nie miał koszulki, a z włosów wręcz spływała woda. I właśnie to zastanowiło mnie najbardziej.
Na przywitanie nie rzucił żadnego tam „zdrastwujcie” czy choćby „hello”, a to właśnie pierwsze słowa wymienione między nami zdefiniowały moją całą, 23-godzinną podróż z Wołgogradu do Kazania.
– Nie ma klimatyzacji. Nie działa. W wagonie przed nami jest. W tym za nami też. W naszym nie ma.
Mówiąc to, osunął się bezwładnie na łóżko. Jedzie już od kilku godzin. Zanim sprawdziłem temperaturę, zdążył już trzy razy wytrzeć się ręcznikiem. 38 stopni. Żar lejący się z nieba to nic przy parniku, jaki wytwarza się po zderzeniu z pociągową szybą. Piekło zaczęło się od pierwszej minuty jazdy. Kanapa wrzała. Otwarte okienko nie przynosiło ani krzty ulgi. Woda skończyła się po godzinie. Zapasy zwykle uzupełnia się u konduktorki, ale ta wyprzedała już wszystko płynnego, co miała. Kranówki brak – odcięto. W pociągu słusznie zdali sobie sprawę, że zaraz zacznie się przelewanie jej do butelek, a czymś przecież trzeba myć szklanki czy spłukiwać wodę w toalecie. Ostatnie wyjście – wagon restauracyjny. Wars jest zawsze bezpieczną przystanią na tym borykającym się z suszą morzu.
Warsu jednak oczywiście też nie ma. Konduktorka uspokaja: – Jest szansa, że za 12 godzin doczepią.
Od razu poczułem się lepiej.
Konduktorka przeżywa to samo piekło, co reszta, tylko dzień w dzień. Pokazuje, jakie bąble porobiły jej się na rękach od – jak twierdzi – gorąca. Zawiązaliśmy pewną komitywę. Biegam do niej regularnie po gorącą herbatę, która pomaga mojemu kaszlącemu gardłu. Za każdym razem, gdy ją niosę, cały wagon patrzy na mnie jak na wariata, czyli tak, jak ja spojrzałem na kobietę w dworcowym okienku po dość niecodziennym pytaniu, jakie zadała przy zakupie biletu: – Kupę?
Byłem lekko zesrany, że się spóźnię, ale nie sądziłem, że aż tak to po mnie widać.
Wtedy stwierdziłem, że to musi być absurdalna podróż.
Kobieta widzi, że nie rozumiem pytania i że przez moją głowę przechodzą właśnie dziwne myśli. Ułatwia mi zrozumienie pytania zapisując je na kartce:
– Coupe?
Pociąg coupe? Ale że jak? Samochód coupe – to wiadomo. Niby łatwiej, ale mętlik jeszcze większy. Nie rozumiem już nic.
Późniejsze śledztwo przy pomocy najwybitniejszych agentów w dziedzinie wykazało, że „coupe” oznacza wagon z przedziałami. Nie odpowiedziałem twierdząco na propozycję sprzedawczyni, ale wagon z przedziałami dostałem tak czy siak.
Już na pierwszym przystanku z wagonu wyszła cała pielgrzymka. Cel – sklep. 20-30 minutowe postoje na rosyjskich stacjach do tej pory irytowały, ale tym razem były jedyną okazją na uzupełnienie zapasów, czyli zbawieniem. Nie dość, że podczas dłuższej przerwy można było wziąć więcej wody, to i jakiś suchy prowiant. Batony, które zakupiłem na dworcu z myślą zjedzenia od razu po wejściu, nie nadawały się do niczego zanim doszedłem do pociągu.
Po pół godziny jazdy pasażerowie zaczęli zdejmować koszulki. Biorąc pod uwagę, że trafiłem do wagonu mieszanego, dawało to pewne nadzieje na lepsze jutro. Atmosferę szybko popsuły zapachy, ale wiedząc, że przed tobą jeszcze cały dzień jazdy w tych warunkach, potrafisz o nich nie myśleć. Szybko się przyzwyczajasz, tak samo jak do Dagestańczyka, który nie potrafi wytrzymać godziny bez zagadania o Magomedmurada Gadżyjewa. Dla niewtajemniczonych – to dagestański zapaśnik walczący w polskich barwach, postać dla mojego kumpla wręcz ikoniczna. Za każdym razem, gdy nie potrafię dyskutować z najważniejszymi faktami z jego życia, robi minę jakbym nie wiedział, nad jaką rzeką leży Wołgograd. Myśli, że wykładam się na elementarzu i o polskim sporcie nie wiem nic.
W przerwach od wycierania potu jemy chleb. Oczywiście suchy. Moje obserwacje wykazują, że w Rosji świeżego chleba się nie sprzedaje. Gdy jednego z pierwszych dni w Rosji byłem świadkiem absurdalnego dialogu, byłem przekonany, że to żart. Brzmiał on tak:
– Będę leciał, jutro trasa 350 kilometrów w jedną stronę!
– A co rozwozisz?
– Chleb!
– Zanim go dowieziesz, będzie już czerstwy.
– No tak!
Okazuje się, że to jednak prawda. Znajdujemy otwartą furtkę, która może wyratować tę sytuację – kanapa rozgrzana jest tak bardzo, że szybko można zrobić na niej tosty. Desperacja nie osiąga jednak tego poziomu, choć jestem go bliski wtedy, gdy wylewam wodę na siedzenie – zamiast wytrzeć mokrą powierzchnię, po prostu się w nią wcieram. Zawsze to chłodniej.
I tak przez pierwszą godzinę, drugą, trzecią… Aż do dwudziestej trzeciej.
Całą podróż wspominam jednak pozytywnie. Po drodze przypominałem sobie o wszystkich wspaniałych momentach, jakich reprezentacja Polski dostarczyła nam w Wołgogradzie. Dla tak pięknych emocji do samego końca meczu warto żyć!
Gdy wysiałem na dworcu w Kazaniu, pomyślałem sobie, że to już koniec podróży. Okazało się jednak, że to tylko przesiadka.
Prosto do pędzącego TGV.
***
Puchar Konfederacji 2017. Portugalia bukuje hotel w centrum miasta. Cristiano Ronaldo za chwilę przyjedzie do Tatarstanu, wyjrzy przez okno i zobaczy Kazań. Brzydki, obdrapany, wymagający renowacji Kazań.
Władze miasta wpadły wówczas na fenomenalny pomysł – miasta wprawdzie nie wyremontują, ale mogą chociaż umilić Portugalczykowi widok tym, co kocha najbardziej – nim samym. Błyskawicznie wynajęto zatem speca od murali i ten w ekspresowym tempie nabazgrał na sąsiednim bloku podobiznę Cristiano Ronaldo. Efekt? CR7 tak się zachwycił gestem, że od razu zamieścił fotkę na swoich mediach społecznościowych. Za niewielką cenę miasto zrobiło sobie zatem fantastyczną reklamę.
Hotel, o którym mowa, to jeden z dwóch hoteli z atestem FIFA w Kazaniu. No i przed meczem właśnie ten hotel przypadł… reprezentacji Argentyny.
Oznaczało to, że Leo Messi wyglądając z okna mógł się trochę wkurwić.
Ale Kazań zareagował jeszcze szybciej. Znów zawołano tego samego artystę, a ten w zasadzie od razu przystąpił do pracy i wymalował na sąsiednim budynku podobiznę Leo Messiego. Prace zamknięto w kilka dni, Argentyńczyk mógł poczuć się doceniony, widząc obok Ronaldo swoją podobiznę. Oby już nikt znany nie spał w tym hotelu zbyt szybko, bo za chwilę zacznie brakować ścian.
Cokolwiek jednak mówić – Kazań umie w marketing.
War of the walls! A mural of Messi painted next to a mural of CR7, just outside the Argentina team hotel. Artist Dimitri Kudinov doesn’t watch football, but he loves that the World Cup party has come to Kazan! @TheWeekLive #WorldCup pic.twitter.com/lP8M6iu2VF
— Ordinary Joe 🙂 (@reubenjoe14) 29 czerwca 2018
***
Grupka Argentyńczyków stoi jakieś 500 metrów od stadionu. Piją beztrosko piwo, pewnie nie wiedząc, że rosyjskie służby za wlewanie w siebie suplementów pod stadionem (tych kupionych na własną rękę) mogą nawet skonfiskować bilet. Jeden ma perukę „afro” w biało-błękitnych barwach, drugi narzuconą na plecy wielką flagę, trzeci papierową maskę Leo Messiego. Reszta jest ubrana po prostu w reprezentacyjne koszulki. Najpopularniejsze są te z nazwiskami Messiego i Maradony. Argentyńczycy czilują, są niezwykle spokojni, ot – stoją bez większego ruchu i wyczekują do meczu. Do rozpoczęcia jakieś dwie godziny.
Podchodzą do nich operator kamery i dziennikarz argentyńskiej telewizji. Pytają, czy kibice mogliby ustawić się za nimi i trochę pokrzyczeć. I wtedy ma miejsce prawdziwa samba. Latynosom wystarczy mała iskra, prosty zapalnik, a już przenoszą się do innego świata. Swojego świata. Świata śpiewów, tańca, świata szczerzej radości, niewywołanej żadnym konkretnym czynnikiem. Radości, że jest się akurat tu, akurat teraz. Radości, której my – Polacy, czy nawet szerzej: Europejczycy – zwyczajnie nie mamy.
Oczywiście uleciała ona z Argentyńczyków. Ale dopiero po meczu.
A szkoda. Francuskich kibiców przyjechało do Kazania – tak na oko – jakieś 10 razy mniej, więc miasto wieczorem nie będzie żyło tak, jak mogłoby żyć po zwycięstwie Messiego i spółki. O ile Europa bała się przyjechać do Rosji (stereotypy, odległości), o tyle Ameryka Południowa się tu wręcz przeprowadziła. Znane są historie o argentyńskim kibicu, który przyjechał do Rosji nawet na – yyy… eee… – rowerze. Poświęcił na to kilka lat.
Francuzów na stadionie nie słychać. Jeśli coś śpiewają, to zwykle pod adresem Messiego, po czym Argentyńczycy w mig ich zagwizdują. Sami też siedzą stosunkowo (jak na Latynosów) cicho, ale gdy poniosą swoim „Vamos Argentina”, to nawet taki ananas jak Di Maria potrafi strzelić bramkę życia.
Trzy wielkie postaci
O rany, co to była za wymiana, co to było za tempo, co to były za bramki. Nie ma co tu komentować – wszystko sami widzieliście. Człowiek tylko zastanawiał się przez cały mecz: co byłoby, gdyby Argentyna wyszła normalnym składem? Dwie pierwsze bramki nie były przecież efektem taktyki Sampaolego, a błyskiem geniuszu/fartem. Trzecia? O, trzecia już tak. Uświadomiła, jak bardzo (jednak!) w drużynie piłkarskiej potrzebny jest napastnik. Wrzutka wreszcie miała adresata, nie to co wcześniej – podanie w pole karne, a tam tyle ludzi, ilu Polaków na połowie Japonii w ostatnich dziesięciu minutach niedawnego meczu.
Dwie rzeczy, które mogły być niezauważone z perspektywy kamery? Niski pressing, jaki po golu Pavarda (czy może teraz raczej PavARTa) urządziła sobie Argentyna. Stali biedacy totalnie rozbici na własnej połowie, pochowali twarze w dłoniach, i po co? Było jeszcze 2:2, cały mecz do rozegrania, a widać już było po nich zupełną rezygnacje, z której skorzystał szalony Mbappe.
Druga? Chwilę potem Griezmann idąc z atakiem przestawiał Lucasa z pozycji skrzydłowego na pozycję obrońcy. I dopóki ten nie zmienił swojej pozycji, nie rozkręcił akcji. Dyscyplina przede wszystkim, potem możemy ewentualnie pomyśleć o fajerwerkach.
Postronny kibic mógł momentami nie dowierzać, że mecz obiera tak szalony obrót, tak samo jak japoński dziennikarz przechodząc kontrolę bagażową nie mógł uwierzyć, że nie pozwolono mu wejść ze szklaną butelką.
– Ale dlaczego? – dopytywał.
– Takie mamy względy bezpieczeństwa.
– Przecież to woda!
– Teoretycznie mógłby pan kogoś w tym rzucić?
– Ja?! Rzucić? Dlaczego miałbym w kogoś rzucać butelką? Dlaczego nie mogę wejść z wodą na mecz?!
No cóż, przyjechał z innego świata, gdzie nie rzuca się w ludzi na stadionach niczym. Pasował jednak do nowego miejsca, bo ten mecz był jak z innego świata. Jak z kosmosu.