Reklama

Jest zwycięstwo, ale honoru nie udało się uratować

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

28 czerwca 2018, 18:41 • 6 min czytania 27 komentarzy

Kto miał ten mecz najbardziej w dupie? Kandydatur jest sporo. Na pewno jedną z nich są kibice reprezentacji Polski, którzy tym razem raczej nie dostarczą Jackowi Kurskiemu optymistycznych danych, jeżeli chodzi o widownię w słynnym „piku”. W głębokim poważaniu miał również dzisiejszy mecz kapitan reprezentacji Polski, Robert Lewandowski, niemiłosiernie człapiąc, zamiast chociaż pozorować jakikolwiek pressing i walkę o futbolówkę. Jednak, co najważniejsze, olała to spotkanie reprezentacja Japonii. W końcówce, słynący z honoru Samurajowie, zaprezentowali najbardziej żenujących spektakl tych mistrzostw, na równi z meczem Francja – Dania.

Jest zwycięstwo, ale honoru nie udało się uratować

Gdyby to był teatr, widzowie wychodziliby z sali wykrzykując „hańba!”. Fani w Wołgogradzie też z pewnością wykrzyknęli kilka cierpkich sformułowań, lecz ograniczyli się przede wszystkim do gwizdów i zaczęli opuszczać stadion grubo przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Kiedy Japończycy dostali informację, że Senegal przegrywa 0:1 z Kolumbią to po prostu przestali grać, a zaczęli jakiś obrzydliwy festiwal skandalicznego cwaniactwa. Wstyd dla mistrzostw świata i wstyd dla nas, że coś takiego stało się z udziałem reprezentacji Polski. Że ktoś może z tym kojarzyć polskiego Orła. Taki obrazki zaprzeczają futbolowi i sportowi w ogóle, są po prostu ohydne.

Niby trudno mieć pretensje do podopiecznych Nawałki, ostatecznie Polska prowadziła, kiedy przeciwnicy zaczęli swój haniebny popis. Biało-czerwoni swoją robotę zrobili, zagrali o trzy punkty i je zgarnęli. Ale chyba można jednak było rywali przycisnąć i trochę wyprowadzić z równowagi. Zaatakować, tak jak rozpaczliwie apelował wyjątkowo aktywny przy linii bocznej Adam Nawałka. Zawodnicy zlali te podrygi selekcjonera ciepłym moczem.

Swoją biernością w ciągu ostatnich dziesięciu minut mimo wszystko dopisaliśmy kolejny rozdział do opasłej księgi pod tytułem: „Kompromitacja na mistrzostwach świata w Rosji”. Puentą tego wszystkiego niech będzie Jakub Błaszczykowski, który przez ładnych parę minut sterczał jak głupi przy linii bocznej, czekając, żeby zaliczyć swój ostatni w życiu występ na mundialu. Nikt z kolegów nie powalczył, żeby mu umożliwić zmianę.

Dopiero w ostatnich sekundach Grosicki próbował udawać kontuzję, żeby sędzia przerwał mecz, ale arbiter miał już serdecznie dość tych żałosnych scenek i po prostu odgwizdał koniec spotkania. Trudno mu się dziwić. Japonia wychodzi z grupy dzięki lepszej pozycji w bilansie „fair play”. Ironia, bo ich postawa z grą fair play nie miała absolutnie nic wspólnego. Zgromadzili po prostu mniej żółtych kartek, nazywajmy rzeczy po imieniu.

Reklama

Pogadajmy jednak chwilę o samym meczu, abstrahując na moment od końcówki. Japonia potraktowała nas ewidentnie z przymrużeniem oka. Teoretycznie powinni pójść na całość, ale postanowili kalkulować i wyszli na tym korzystnie, choć w wiadomych okolicznościach. Kilku ważnych graczy odpoczęło, a azjatyccy „rezerwejros” nie wyglądali na takich, którzy będą się tutaj przemęczać w imię trzech punktów.

Co nie zmienia faktu, że do przerwy eksperymentalna jedenastka zaproponowana przez Akirę Nishino prezentowała się dużo lepiej niż zgraja wystawiona przez Adama Nawałkę.

Polska w pierwszej połowie grała dokładnie tak, jak nie chcemy, żeby jeszcze kiedykolwiek zagrała – na człapanego, głupio w obronie, bez środka pola. Można było wyróżnić ewentualnie Rafała Kurzawę, który odważnie wziął na siebie ciężar rozgrywania akcji. Z różnym skutkiem, ale podjął rękawicę. No i dwóch ludzi z defensywy, których straszliwie nam brakowało w poprzednich meczach – Kamila Glika, naprawiającego błędy wiecznie źle ustawionego, zagapionego, objeżdżanego Bednarka i Łukasza Fabiańskiego.

Naprawdę, jak się obserwowało Fabiana, który na pewniaka wychodzi do wszystkich piłek, który idealnie odczytuje dośrodkowania, który kapitalnie gra na linii, to cisnęło się pytanie, rzucone kiedyś przez słynnego Youtube’owego patriotę w przeddzień państwowego święta:

Reklama

Dlaczego nie on, pani trenerze?!

Im dłużej toczył się ten mecz, tym mniej w nim było Japonii, a więcej miejsca na akcje dla Polaków. Wiadomo – kiedy jest więcej miejsca na boisku, to od razu się okazuje, że Piotr Zieliński jednak ma jakieś pojęcie o rozgrywaniu, więc kilka piłek od niego wprowadziło ogromny zamęt w szeregach przeciwnika. Nawet Lewy parę razy fajnie się zastawił, choć wszystkie swoje bramkowe sytuacje, w tym stuprocentową, popisowo spierdzielił.

Rozszalał się Grosik. W pierwszej połowie oddał chyba najładniejszy strzał z główki w całej karierze, ale Kawashima, który od paru tygodni nic innego nie robi, tylko wpuszcza jakieś okropne szmaty, akurat wtedy popisał się fenomenalną robinsonadą.

Ostatecznie kluczowy okazał się Kurzawa, chyba nasz MVP w dzisiejszym spotkaniu. Wspaniale dośrodkował z rzutu wolnego, a najlepiej w polu karnym ustawił się Jan Bednarek i wpakował piłkę do siatki. Bliźniaczo podobna bramka do jego trafienia w meczu z Chelsea, kiedy debiutował w barwach Southampton, tylko wówczas oddał strzał z drugiej strony pola karnego.

Całe szczęście, że mieliśmy tego Kurzawę. Biorąc pod uwagę nieustanne człapando kapitana i absurdalnie słabe wyprowadzenie piłki przez duet Krychowiak – Góralski, gdyby nie zawodnik Górnika Zabrze, to nawet grających na 1/128 gwizdkach Japończyków byśmy nie szurnęli.

Bednarkowi oczywiści po tym golu nie można umorzyć wszystkich defensywnych obcinek, ale zawsze to fajnie, kiedy tak młody chłopak już się niejako w historii polskiej piłki zapisuje. Teraz czas na rzetelną pracę nad warsztatem, bo w porównaniu do Glika… Nie no, nawet nie ma sensu porównywać w tej chwili poziomu tych dwóch zawodników. Kamil to opoka. Natomiast na widok defensywnych harców Janka natychmiast musimy zażyć Opokan, bo oglądanie tych baboli powoduje u nas wyłącznie ból i cierpienie.

Kiedy Nawałka zdecydował się na podwójną zmianę i wpuścił na murawę jednocześnie Peszkę i Teodorczyka, aż się człowiekowi zrobiło smutno – dopiero w takiej chwili naprawdę ma się świadomość, że my w tych mistrzostwach już naprawdę o nic nie gramy i ewentualna wygrana i tak jest bez znaczenia.

Zwycięstwo na pożegnanie z Rosją. Skromne, odniesione w nędznym stylu, spuentowanie haniebnymi scenkami w końcówce. Zwycięstwo bezwartościowe, które nie powiedziało nam o tej kadrze nic nowego – Lewandowski znowu człapał i tylko klaskał po kolejnych nieudanych zagraniach, Zieliński znowu nie był pod grą, dopóki przeciwnik nie odpuścił już niemal na całego, bezwstydnie. Obrona znowu była pogubiona, a Krychowiak i Góralski znowu byli beznadziejni.

Niemniej, jest takie drobne ukłucie niedosytu, że gdyby na otwarcie z Senegalem za naszą defensywę odpowiadali Fabiański z Glikiem, a nie Szczęsny z Cionkiem, to byśmy ten turniej zaczęli od bezbramkowego remisu. I tu można zacząć pisać alternatywną historię.

Ale na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co, reprezentanci Polski mogą pakować manele i wracać do kraju, a Japonia gra dalej. Odpadamy, zresztą razem z Senegalem. Wszystko zweryfikuje faza pucharowa, ale póki co, wnioski są dwa – odpadły najsłabsze zespoły z grup H, to raz. Dwa: grupa H była zdecydowanie najcieńszą na tych mistrzostwach. A my byliśmy najcieńsi z najcieńszych. Jak barszcz, jak sik pająka.

Najgorsze jest to, że wcześniej mogło się wydawać, iż nie daliśmy się w Rosji zapamiętać zupełnie z niczego. A jednak nas zapamiętają – ze współudziału w tym haniebnym, japońskim teatrzyku. Cóż, jaki mundial, taka jego puenta.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

27 komentarzy

Loading...