To była całkiem niespodziewana przystawka przed głównym daniem dnia. Japończycy zaczynają batalię w grupie H od zdobycia trzech punktów, stawiając siebie w wyjątkowo komfortowej sytuacji przed dalszą rywalizacją. W tak wyrównanej stawce, każde zwycięstwo może się okazać sukcesem na wagę awansu. I trzeba powiedzieć, że Japończycy wygrali zasłużenie. Kolumbia powalczyła tylko do przerwy. Drugą połowę oddała walkowerem.
Można się zastanawiać, czy stary kombinator Pekerman przypadkiem celowo nie rozegrał drugich czterdziestu pięciu minut w ten sposób. Zdając sobie sprawę, że przed jego zespołem jeszcze dwa mecze, uspokoił nastroje w szatni i nakazał swoim podopiecznym zachowawczą, jak najmniej wyczerpującą grę. To jest akurat selekcjoner zdolny do tego rodzaju pomysłów. Ostatecznie nie wypuścił od pierwszych minut Jamesa Rodrigueza, tylko dlatego, że ten ostatnio zmagał się z przeziębieniem i delikatnym urazem łydki. James jak najbardziej mógł grać, wszak pojawił się na murawie po godzinie gry, ale Pekerman od początku tego meczu kalkulował.
Choć większość jego kalkulacji szlag trafił już w trzeciej minucie meczu.
Carlos Sanchez to doświadczenie, to piłkarska inteligencja. To niezwykle solidny środkowy pomocnik, reprezentujący narodowe barwy od przeszło dekady, z doświadczeniem w wielu porządnych, europejskich klubach. Dzisiaj jednak okazało się, że pierwszy mecz mundialu nawet takiemu staremu wyjadaczowi potrafią odebrać zdrowy rozsądek.
To była kapitalna akcja Japonii, ale z pierwszym strzałem poradził sobie jeszcze Ospina, świetnie zmniejszając kąt w sytuacji sam na sam. Spartaczył Yuya Osako, który później i tak dorobił się statusu bohatera. Do dobitki dopadł Kagawa, uderzył z szesnastu metrów, a Carlos Sanchez, instynktownie, bezwiednie, bezmyślnie – zablokował piłkę ręką, choć nie mógł nawet mieć pewności, czy zmierza ona w światło bramki.
Czerwona kartka, karny, gol. Kolumbia jest w czarnej dziurze, choć mecz się jeszcze na dobre nie zaczął. Carlos Sanchez obejrzał czerwo w trzeciej minucie – lepszy, choć chyba należałoby to ubrać w cudzysłów, był tylko reprezentant Urugwaju, Jose Batista. Ten, na mistrzostwach w 1986 roku, został wysłany do szatni już w pierwszej minucie gry.
Japończycy mieli wszystkie karty w ręku, ale dało o sobie znać doświadczenie Pekermana. Dał swoim graczom pół godziny, a potem usunął z boiska Juana Cuadradro, zaś w jego miejsce wpuścił Wilmara Barriosa zwanego „kolumbijskim N’Golo Kante”. Zadziałało – dominacja Japonii się załamała, a Kolumbia zaczęła coraz śmielej dochodzić do głosu.
W końcu udało jej się wyłudzić dość wątpliwe przewinienie przed polem karnym rywali, a Eiji Kawashima postanowił przypomnieć, dlaczego jest uważany za najsłabszy punkt swojej drużyny. Jose Quintero puścił z dwudziestu metrów „szczura” pod murem. Piłka leciała takim tempem, że zdążyliśmy w międzyczasie zrobić sobie kanapkę, wziąć szybki prysznic, wyjść na spacer z psem, skosić trawę na całym osiedlu, obejrzeć „Księżniczkę Mononoke”, wybrać się w podróż dookoła świata, a futbolówka nadal toczyłaby się smętnie w kierunku japońskiej bramki.
Kawashima złapał ją dopiero wtedy, gdy już wturlała się całym obwodem za linię. Próbował jeszcze przecząco kiwać palcem, ale naraził się tylko na śmieszność. Japończycy mają jednak zakrzywione poczucie czasu, o czym zdaje sobie sprawę każdy, kto oglądał „Dragon Ball Z”. – Planeta Namek wybuchnie za pięć minut – zapowiadał narrator drżącym głosem, jakieś dwadzieścia odcinków z rzędu.
Kolumbia, przynajmniej teoretycznie, miała przed drugą połową powody do optymizmu, jednak sęk w tym, że podopieczni Pekermana właściwie w ogóle na nią nie wyszli. Do przerwy wszystkie statystyki był niemal idealnie wyrównane. Później? 35% posiadania piłki, zero strzałów celnych, zero rzutów wolnych. Japonia popełniła w drugiej odsłonie zaledwie jeden faul! Nie musieli się spinać, bo rywale oddawali jej po prostu futbolówkę za darmo. Żal było nie korzystać.
Podopieczni Akiry Nishino dopięli swego po – a jakże! – stałym fragmencie gry. Przypomniał o sobie kapitalny dzisiaj Osako. Był szybki, ruchliwy, nieźle grał ciałem, cały czas stanowił zagrożenie dla ospałych kolumbijskich defensorów. I w końcu skompromitował ich doszczętnie, ładując bramkę po strzale głową. Wydawało się, że jest otoczony przez całą drużynę rywali, nawet Radamel Falcao kręcił mu się pod nogami, a jednak to japoński napastnik wyskoczył najsprytniej i Ospina znów musiał wyciągać piłkę z sieci.
Kolumbia spróbowała jeszcze w samej końcówce docisnąć, ale to wszystko było z jej strony jakieś niemrawe, pozbawione animuszu. Japonia była nie tylko lepsza piłkarsko, ale decydujące było również jej zaangażowanie. Oczywiście rodzi się od razu pytanie, czy nie przeszarżowała?
Na to odpowiedź dadzą kolejne dwie kolejki. Póki co, piłkarze z Kraju Kwitnącej Wiśni patrzą na wszystkich z góry. Natomiast Los Cafeteros nie mają już żadnego pola do pomyłki. Znaleźli się pod ścianą. Akurat przed meczem z biało-czerwonymi.
Kolumbia – Japonia 1:2 (1:1)
0:1 – Kagawa 6′ karny
1:1 – Quintero 39′
1:2 – Osako 73′
Czerwona kartka: Carlos Sanchez (3′, za zagranie ręką).
fot. Newspix.pl