Z niemałą przyjemnością przyjęliśmy dawkę piłkarskiej egzotyki na starcie mistrzostw świata, ale – mimo wszystko – z jeszcze większą ochotą wyczekiwaliśmy na pierwsze poważne starcie rosyjskiego mundialu. Portugalia – Hiszpania, pojedynek europejskich gigantów, zespołów z medalowymi aspiracjami. Jak wypadł? Kozacko. Epicko. To był po prostu RE-WE-LA-CYJ-NY mecz. Grad goli, sporo pięknej gry, mnóstwo bezpardonowych starć. Domieszka sędziowskich kontrowersji, które wystąpiły pomimo obecności VAR-u. Na dokładkę katastrofalna pomyłka bramkarza. Pełen pakiet wrażeń.
Przede wszystkim jednak – oddajmy cesarzowi, co cesarskie. A może bogu, co boskie?
Otworzył wynik już w czwartej minucie. Jeżeli ktokolwiek się obawiał, że to będzie mecz podobny do tego, który Hiszpanie i Portugalczycy rozegrali podczas Euro 2012 – smętne 0:0, nudne szachy, uczta dla koneserów taktyki – to od razu mógł taki scenariusz odłożyć między bajki. To była jego sztandarowa akcja, choć raczej z czasów Manchesteru United, albo wczesnego Realu. Przełożenie nóg nad piłką, inwazja w pole karne. Nacho sfaulował, a on z jedenastu metrów myli się bardzo rzadko. Również tym razem był bezlitosnym egzekutorem.
Później jego zespół ustawił się pod kontrę. Wyprowadzał groźne ataki, ale jego kompan z ataku, Goncalo Guedes, był zbyt zestresowany, żeby zrobić z nich jakiś użytek. Piłka pląta mu się pod nogami, zamiast posłusznie kleić się do stopy, tak jak w meczach La Liga. Mecz wymknął się Portugalczykom spod kontroli – Hiszpania zaczęła fatalnie i naprawdę wyglądała na team zupełnie oszołomiony trenerskimi zawirowaniami. To się okazało tylko wrażeniem – Iniesta odzyskał animusz w rozegraniu, Isco się rozkręcił w dryblingu, ale robotę zrobił przede wszystkim Diego Costa. Jego wyrównująca bramka była zupełnym zaprzeczeniem tiki-taki. Napastnik Atletico powalił jednego obrońcę, zdemolował kolejnego, wbił gwoździa do siatki. Zagrał tak, że na pewno przyklasnąłby mu całym sercem Cholo Simeone. Guardiola chyba się nawet z tego gola nie ucieszył.
Czy Costa faulował w tej sytuacji Pepe? Łokieć poszedł w ruch, to pewne. Sędzia nie poddał tej sytuacji analizie, był przekonany co do swojej decyzji. Gola uznał, pomimo protestów portugalskiej ekipy.
Jednak bramka to jedno, a gra Hiszpanów – drugie. La Furia Roja pokazała, że wciąż ma sobie dawny kunszt. Gdy tylko poczuli, że Portugalczycy oddają inicjatywę, zaczęli zawiązywać swoje koronki. Klepka, przyspieszenia, wykorzystanie bocznych obrońców. Magia. Wydawało się, że mogą nawet przed przerwą wyjść na prowadzenie. Ale on nie mógł na to pozwolić. Nie po tym, jak zaczął ten mecz. Miał oddać chwałę w ręce, z całym szacunkiem, Diego Costy?
Wykorzystał zamieszanie tuż przed szesnastką rywali i niezłe odegranie, jedno z niewielu w tym meczu, od wspomnianego już Guedesa. Uderzył potężnie, choć w środek bramki. Jednak David De Gea popełnił błąd, jaki nie zdarzył mu się ani razu, przez cały klubowy sezon. Portugalia niespodziewanie odzyskała kontrolę nad wynikiem i to tuż przed przerwą. On odzyskał status piłkarza meczu. Uspokoił się.
Podopieczni Fernando Santosa w ogóle wyszli na drugą połowę zbyt spokojni, zbyt statyczni. Zupełnie zgasły skrzydła – Bruno Fernandes nie dawał pozytywnych impulsów, dryblingi Bernardo Silvy przestały robić wrażenie na defensywie rywali. William Carvalho poruszał się tempem Herolda Goulona. I to z nadwagą. W destrukcji jeszcze miał coś do zaproponowania, ale w rozegraniu prezentował takiego „stojanowa”, że Ramos i Pique musieliby chyba oślepnąć, żeby nie rozczytać jego zamiarów. Facet nie zrywał się do sprintu nawet wtedy, gdy tracił piłkę i przeciwnicy ruszali z kontrą.
Narastająca z każdą minutą drugiej połowy dominacja podopiecznych Fernando Hierro szybko zamieniła się w bramki. Wyrównał Costa, wbijając piłkę na pustka po odegraniu Busquetsa. Tego ostatniego nie upilnował nieszczęsny Guedes. Chwilę później, korzystając z niefrasobliwej postawy portugalskiej defensywy, fenomenalnie przygrzmocił z dystansu Nacho. Piłka siadła mu na nodze tak, jak to się zdarza raz na tysiąc uderzeń. Kiedy kopał piłkę, można sobie było wyobrazić dźwięk nadgryzienia soczystego jabłka, albo wbicia bili w sam środek bilardowej łuzy. Strzał – marzenie.
Całe piękno futbolu – gdyby nie kontuzja kolegi z klubu, Nacho w ogóle by w tym meczu nie zagrał, bo prawą obronę obstawiłby Dani Carvajal. Pewnie z korzystnym dla drużyny skutkiem, bo momentami aż się prosiło, żeby trochę odważniej – w stylu Carvajala właśnie – podejść pod beznadziejnie dysponowanego Raphaela Guerreiro, zmusić go do błędu. Ale wystąpił Nacho. Zaczął od wielbłąda, a został bohaterem. Czy raczej – zostałby, ale przecież w tym meczu grał ktoś jeszcze.
On. Sfrustrowany, nabuzowany, zdegustowany postawą kolegów. Trochę jak LeBron James w pierwszym meczu finałów NBA, z wściekłością reagujący na fatalną pomyłkę JR Smitha. Próbował brać grę na siebie, ale w drugiej połowie wychodziło mu już znacznie mniej, niż w pierwszej. Gdy Hiszpanie objęli prowadzenie, skończyło się miejsce do grania z kontry, natomiast atak pozycyjny z Williamem Carvalho, sterczącym jak słup soli w kole środkowym, to naprawdę nie lada wyzwanie.
W końcu doczekał się swojej wielkiej szansy. Podpuścił Gerarda Pique, na którego od zawsze potrafił znaleźć sposób. Środkowy obrońca Barcelony sfaulował go kilka metrów przed polem karnym, czyli tam, gdzie nie należy faulować absolutnie nikogo. Zwłaszcza jego.
Wyliczył kroki. Wziął ze dwadzieścia miarowych, głębokich oddechów, w oczekiwaniu na gwizdek. Podciągnął spodenki, napiął uda. Jest mu to do czegoś potrzebne, czy nawet w takiej chwili nie omieszkał się pochwalić, połechtać próżności? Diabli wiedzą, po nim można spodziewać się wszystkiego. Rozbieg wykonał tak, jakby na paluszkach skradał się do piłki. Uderzył, a De Gea nawet nie drgnął. Nawet nie spróbował zepsuć tej niesamowitej historii. Hiszpański bramkarz nie był dziś w stanie powstrzymać go od zostania bohaterem wieczoru.
Wystąpił na mundialu w 2006 roku. Zawędrował do strefy medalowej, lecz prym wiedli wówczas starsi koledzy. Skończył poza podium. Zagrał cztery lata później – udało się tylko wyjść z grupy. Cztery lata temu, w Brazylii, nie był w pełni sił i zawiódł na całej linii. Ma na koncie setki wielkich meczów w barwach klubowych. Dziesiątki w samej Lidze Mistrzów. Co najmniej kilkanaście w turniejowych eliminacjach, do tego kilka na mistrzostwach Europy. Na mundialu nie miał jeszcze ani jednego, choć należy do ścisłego topu najlepszych piłkarzy w historii.
Dzisiaj, w wieku trzydziestu trzech lat, wreszcie się doczekał. Cristiano Ronaldo. Oddajmy mu hołd.
fot. FotoPyk/400mm.pl