Na dwa dni przed rozpoczęciem mundialu oraz tydzień przed swoim pierwszym meczem ze snu wybudzili się Japończycy. „Wreszcie!” – może krzyknąć każdy kibic z Kraju Kwitnącej Wiśni, bo dotychczas raczej nie mieli oni zbyt wielu powodów do entuzjazmu. Towarzyska wygrana z Paragwajem (4:2) wlała w ich serca nieco nadziei, że do Rosji pojadą powalczyć o coś więcej niż tylko honor.
Na początek – niech was nie zmyli statystyka posiadania piłki. Rozłożyło się ono niemal idealnie po połowie, jednak wyraźną przewagę optyczną przez całe półtorej godziny mieli nasi grupowi przeciwnicy. Paragwajczycy, nawet jeśli przez dłuższy czas utrzymywali futbolówkę przy nogach, grali wówczas statycznie. Fatalnie się ich oglądało. Podopieczni Morinigo docierali gdzieś w okolice środka pola, a później nie wiedzieli co właściwie mają zrobić z tym kulistym przedmiotem pałętającym się gdzieś pod ich stopami.
Znacznie lepiej piłką operowali Japończycy. Byli po prostu bardziej produktywni, co wynikało przede wszystkim z tego, jak błyskawicznie starali się grać w ofensywie. Z jednej strony to był bardzo dobry pomysł, ponieważ w ten sposób łatwo zaskakiwali przeciwników. Z drugiej wprowadzało to w ich szeregi mnóstwo chaosu, zwłaszcza w pierwszych dwóch kwadransach. Czym jednak imponowali regularnie, to to jak błyskawicznie próbowali przechodzić z obrony do ataku. Bo jeśli już kreowali sobie jakieś okazje, to właśnie po tego typu sytuacjach, a w zasadzie im dłużej mecz trwał, tym lepsze efekty przynosiła ta taktyka.
Paradoks polegał na tym, że pierwszy ukłuł Paragwaj. Jedna nieśmiała wycieczka pod pole karne wystarczyła, aby Higashiguchi wyjmował piłkę z siatki. Jak do tego doszło? W sposób iście pulisowy, za czasów gdy jeszcze prowadził Stoke. Daleki wyrzut z autu w kierunku kogokolwiek i liczenie, że albo ktoś się przepchnie, albo obrońca popełni błąd, albo ktoś zgarnie drugą piłkę… No i tak też się właśnie stało, wszak po krótkiej serii odbić futbolówkę opanował Oscar Romero, a potem uderzeniem z pół obrotu pokonał bramkarza. Mieliśmy więc trochę uroku w tym paskudnym golu.
To był tylko jeden z dwóch radosnych momentów Paragwajczyków tego popołudnia. Drugim był natomiast gol kontaktowy autorstwa Richarda Ortiza, posyłając z kilkudziesięciu metrów potężną bombę, której zasłonięty japoński bramkarz nie miał szans wyjąć.
W międzyczasie jednak Japończycy zrobili zbyt wiele, aby powyżej opisywane trafienia dały Guarani zwycięstwo. Przede wszystkim – wykorzystywali liczne błędy podopiecznych Gustavo Morinigo. Jego obrońcy bardzo często opuszczali swoje pozycje, gdy byli przy piłce, lecz po jej stracie nie potrafili szybko odbudowywać ustawienia. Korzystał więc z tego Takashi Inui, Shinji Kagawa, czy też głębiej ustawieni Muto oraz Shibasaki. Ci dwaj zresztą przez długi czas prezentowali się najlepiej na boisku. Nie byli efektowni, lecz najlepiej wywiązywali się ze swoich zadań – agresywnie doskakiwali do przeciwników, szybko kasowali ich ataki, a także błyskawicznie przenosili akcję do przodu.
Aż do 51. minuty szwankowała jednak skuteczność praktycznie wszystkich ofensywnych zawodników naszych grupowych oponentów. Bodaj najlepszą okazję zmarnował Inui, który zamykał jedną z akcji wejściem z lewego skrzydła, lecz mając przed sobą tylko bramkarza, kątem oka zauważył gołębie na dachu stadionu i to im postanowił podarować piłkę.
Każdemu siedziałaby w głowie taka sytuacja, więc Takashi automatycznie złapał parcie, aby jakoś się zrewanżować, co zresztą uczynił. I znów zagrożenie wynikło z szybkości rozegranej akcji dwójkowej. Zaczął ją przyszły skrzydłowy Betisu, przeklepał z Kagawą gdzieś na 25., może 20. metrze, a potem przymierzył po długim słupku. Bo mógł – umożliwili mu to bowiem paragwajscy defensorzy. Jeden wybierając się na grzyby, drugi zaś nie potrafił się rozdwoić, aby zaasekurować kolegę. Później jeszcze Inui dołożył drugie trafienie. Znów dobrze pokazał się przed polem karnym, znów precyzyjnie nastawił celownik, uderzył płasko, a Aguilar nie przeszkodził mu za bardzo swoją interwencją. Choć może powinniśmy wziąć to określenie w cudzysłów? Chyba tak, bo miał futbolówkę w zasięgu ręki, lecz ta przeleciała mu pod nią i wturlała się do bramki. Przy trzecim trafieniu to również latynosi wykazali największą inicjatywę, a konkretnie Federico Santanter, który po rzucie rożnym piszczelem wpakował piłkę do własnej bramki. Zwycięstwo podopiecznych Akiry Nishino przypieczętował z kolei Kagawa już w doliczonym czasie gry.
Wydaje nam się, iż to co stało się w japońskiej szatni w przerwie meczu było kluczowe. Czyżby selekcjoner użył suszarki? Japończycy wyraźnie zmienili podejście. W pierwszej części meczu dało się odnieść wrażenie, że za wszelką cenę chcą wejść do bramki przeciwnika. W pole karne zaś – to w ogóle obrali sobie za punkt honoru. W drugiej części meczu natomiast dali sobie z tym spokój. Starali się bowiem równie bezpośrednio kończyć akcje, co je rozpoczynać i przyniosło to oczekiwane efekty. Taka umiejętność reagowania może cieszyć Nishino, który dotychczas miał niewiele powodów do radości. Tylko czy przez te kilka kolejnych dni, na bazie tego fundamentu, zdoła zbudować jeszcze skuteczniejszy plan? Z naszej perspektywy, wiadomo – oby nie, ponieważ nawet w takiej formie jak dzisiaj, Polacy będą w stanie pokonać Japończyków.
Japonia 4:2 Paragwaj (0:1)
0:1 Romero 32′
1:1 Inui 51′
2:1 Inui 63′
3:1 Santander (sam.) 77′
3:2 Ortiz 90′
4:2 Kagawa 90+1′
Fot. NewsPix.pl