Trudno o piłkarza, który tak zgrabnie splata losy tegorocznych finalistów Ligi Mistrzów Do Madrytu trafił jako legenda Liverpoolu i były najlepszy piłkarz świata. Ale w Realu grał tylko przez rok i czmychnął z Galacticos. Twierdzi, że w Madrycie czuł się nieswojo. – Nawet jak poszedłem na golfa z kolegami, to wracałem z poczuciem winy – mówi. Historia Michaela Owena to też jeden z przykładów na to, jak niebezpieczne dla młodego piłkarza może być zbyt wczesne objawienie swojego talentu.
1996 rok. Zaledwie 17-letni Michael Owen chodzi po budynku klubowym Liverpoolu i wierci dziurę w brzuchu trenerowi Royowi Evansowi. – Trenerze, nie zadeptają mnie, spokojnie. Może dostałbym szansę? Czuję się gotowy – dopytuje cherlawy chłopaczek. – Jak będziesz wystarczająco dobry, to zagrasz. Tutaj nie chodzi o twój wzrost czy wagę – odpowiada mu szkoleniowiec. Wkrótce przyszedł wymarzony mecz.
Dorastał w dużej rodzinie, miał czwórkę rodzeństwa i każde z dzieciaków Owenów miało jedną cechę wspólną – byli jak błyskawice. Nie do upilnowania, osiągający dobre wyniki w biegach szkolnych, garnące się do sportu. – Taki materiał genetyczny był dla nas błogosławieństwem, ale i przekleństwem. Mieliśmy wrodzony dar do szybkiego przebierania nogami, ale i często łapaliśmy kontuzje mięśniowe. Myślę, że to było ze sobą w jakiś sposób połączone – przyznał po latach piłkarz.
Leslie Terence, ojciec Michaela, też w przeszłości był piłkarzem. Grał w niższy ligach angielskich dla Chester City, Port Vale czy Rochdale. Przez kilkanaście lat grał w piłkę, ale wielkiej kariery nie zrobił. Nie odgrywał się jednak na synach, nie przelewał na nich swojej frustracji. Michael sam chciał grać w piłkę, lubił kopać ją z ojcem, więc jako sześciolatek wymógł na rodzicach, by zapisali go do klubu z prawdziwego zdarzenia. Ale był za młody i zbyt mikry, więc przy pierwszym podejściu został odrzucony. – Ja tego nie pamiętam, ale tata opowiadał mi, że nigdy nie waliłem na bramkę z całej siły. Choć to typowe dla dzieciaków w tym wieku, to podobno każdą akcję kończyłem spokojnym uderzeniem, które cechowało się skutecznością, a nie mocą. Ojciec i trenerzy twierdzili, że zdradzam oznaki naturalnej zdolności do zdobywania bramek. Chyba aż tak bardzo się nie pomylili – uśmiecha się legenda Liverpoolu.
Odkąd rozpoczął swoją przygodę z piłką rozegrał około 1250 meczów – łącznie z tymi amatorskimi, sparingami, meczami o pietruszkę w juniorach. Jego ojciec opuścił tylko sześć z nich. – I to przez to, że byliśmy dość oszczędni i tato nie chciał wydawać pieniędzy na niektóre z zagranicznych wyjazdów – opowiada Michael. Odwiedzał go nawet podczas szkolnych zawodów w biegach czy innych grach zespołowych. – Gdy tylko widziałem samochód taty zostawiony gdzieś przy płocie okalającym boisko, to moja motywacja wzrastała kilkukrotnie.
Być może właśnie podejście ojca i ciepło, jakim otaczał piątkę swoich dzieci, wpłynęło na to, jakie problemy miał Michael Owen z aklimatyzacją w Madrycie. Ale po kolei…
Pamiętacie Roya Evansa, którego Owen męczył o szansę gry? Wreszcie się doprosił – i swoją natarczywością, i bardzo dobrą postawą na treningach. Potrzebował ledwie kwadransa, by strzelić swojego pierwszego gola w seniorskiej drużyny Liverpoolu. W ciągu kolejnych siedmiu lat wygrał z „The Reds” cztery trofea, strzelił ponad setkę goli, stał się ważnym zawodnikiem reprezentacji. Słowem – wyrósł na legendę klubu. Jako jedyny piłkarz w historii klubu z Anfield Road został nagrodzony Złotą Piłką.
Latem 2004 roku, po nieudanym dla Anglików Euro w Portugalii, Liverpool wyjechał na tournee po Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia do Owena zadzwonił jego agent.
– Michael, mam klub, który chce cię mieć u siebie. Mówisz „tak” albo „nie”. Decyzja jest prosta – powiedział.
– Okej, ale o jaki klub chodzi? – dopytywał napastnik.
– Chce cię Real Madryt – usłyszał w słuchawce.
Po latach przyznał: – Nogi się pode mną ugięły. Nie wiedziałem co robić. W pewnym momencie chciałem skakać pod sufit, a chwilę później presja tak mnie przygniatała, że zamknąłbym się w łazience i płakał. Miałem ogromny dylemat. Ale pomyślałem sobie, że gdybym wtedy powiedział Realowi „nie”, to miałbym o to żal do samego siebie aż do końca swoich dni.
Owen poszedł jednak skonsultować się ze swoim zaufanym człowiekiem z szatni, Jamie Carragherem. – Przecież i tak nie będziesz tam grał, mają Raula i Ronaldo, pójdziesz tam na ławkę – skwitował jego wątpliwości. – Wiem, stary. Ale to Real Madryt – drążył Owen.
Klamka zapadła. Anglik opuścił swój matecznik, klub w którym był kochany i w którym był najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji. Przenosił się do drużyny w pełnym rozkwicie. Florentino Perez powoli wieńczył swe dzieło, które w mediach okrzyknięto chwytliwą nazwą „Galacticos”.
Z szatni dzielonej z Hyppią, Gerrardem, Dudkiem, Heskeyem czy Riise przeniósł się do zespołu, w którym grali Ronaldo, Raul, Figo, Casillas, Beckham i Zidane. – Na boisku, w szatni i w trakcie meczów było wspaniale. To była wielka przyjemność nosić ten herb na koszulce – mówił Owen. Ale już po roku zawinął do Anglii. I to mimo tego, że grał całkiem przyzwoicie, w swoim jedynym sezonie w Hiszpanii strzelił siedemnaście goli. Jak wielu Brytyjczyków nie przystał do tamtejszych warunków życia i po roku na świeczniku wrócił na Wyspy.
– Na Bernabeu fruwasz jak anioł. Czułem się tam jak król. Pamiętam, jak podczas prezentacji wszedłem na stadion i zobaczyłem tych ludzi. Później zajrzałem do sali z trofeami i uświadomiłem sobie, gdzie tak naprawdę się znalazłem. Wreszcie zszedłem do szatni, a tam najlepsi piłkarze świata – pisał po latach w jednym z felietonów.
Siedemnaście goli w debiutanckim sezonie. I to mimo gry w kratkę, bo przecież musiał ustępować Brazylijczykowi Ronaldo i Raulowi, klubowej legendzie. Był teoretycznie trzecim do grania, ale i tak konsekwentnie ciułał swoje minuty. Zabolało go jednak to, gdy po serii czterech meczów z rzędu z golem na koncie i tak musiał oglądać duet Ronaldo-Raul w meczu sezonu z Barceloną.
Skoro było nieźle, to czemu już po roku trafił do Newcastle? – Na boisku było cudownie, poza nim już nie. W momencie przeprowadzki nasza córka miała dwa lata. Wiecie, jak wyobrażałem sobie życie w Hiszpanii? Piękny dom, basen, patio, zabawy z dzieckiem w ogrodzie. Real zakwaterował nas jednak w hotelu. Apartament był piękny, ale był tylko hotelem. Kilka razy poszedłem grać w golfa z Ronaldo czy Sanchezem. Ale czułem się winny, bo wiedziałem, że żona i córka siedzą w hotelu bezczynnie i nie mają co tam robić. Gdy wsiadałem do auta po treningu żona dzwoniła i pytała „kiedy wrócisz?”. Za dwie minuty znowu „jesteś już blisko?”. Córka czekała na schodach, a ja byłem zbyt zestresowany, by zabierać ją do zoo czy na plac zabaw. Nie mieliśmy wokół siebie systemu wsparcia od klubu. Może gdyby sytuacja była inna, to zostałbym na kolejny rok w Madrycie. A tak czułem się wypalony, a moja rodzina chciała wrócić bliżej domu. Tego prawdziwego, a nie w hotelowym pokoju – opowiadał w angielskiej prasie. Swego czasu doradzał Garethowi Bale’owi, by ten po transferze z Tottenhamu do Realu szybko wymusił na władzach klubu, by ci zagwarantowali mu komfortowe warunki mieszkalne. Zwłaszcza, że Walijczyk też miał wówczas małe dziecko.
W Anglii mało kto pytał o to, jak to jest być jedną z legend Liverpoolu. Za to na każdym kroku zadawano mu pytania o Real. Właściwie od powrotu z Hiszpanii jego kariera zaczęła się zwijać. W Newcastle strzelił trzydzieści goli, w Manchesterze United siedemnaście, a w Stoke już tylko jednego. Organizm stopniowo odmawiał posłuszeństwa. – Odkąd skończyłem siedem lat byłem najlepszy w każdej kategorii wiekowej, przez którą przeszedłem. Liczono na mnie, więc musiałem grać w każdym zasranym meczu. Gdy miałem siedem lat grałem w reprezentacji rejonu U11. Do kadry Anglii U18 powoływano mnie jako piętnastolatka. Bycie talentem to błogosławieństwo, ale i przekleństwo – wspominał. Urazy musiały mu się przytrafić, to było nieuniknione następstwo długotrwałego obciążania organizmu do granic możliwości. W wieku 19 lat doznał pierwszej poważnej kontuzji mięśnia dwugłowego. Już jako doświadczony piłkarz twierdził, że tamten uraz zniszczył jego przyspieszenie i sprawił, że nigdy już nie rozwinął się w pełni. – Dzisiaj poszedłbym na stół operacyjny i po paru miesiącach zapomniałbym, że miałem kontuzję. A tak przez całą karierę biegałem z jedną nogą niezaleczoną. Miałem trzy ścięgna w lewej nodze i dwa w prawej. Traciłem sporą część mocy. Jestem przekonany, że gdyby nie tamten błąd lekarzy, to byłbym najlepszym strzelcem w historii reprezentacji – twierdzi.
Teza o tym, że w Madrycie nie rozwinął w pełni skrzydeł, bo nie miał domu z ogrodem, jest pisana palcem po wodzie. Może faktycznie nie czuł się tam wspaniale – nie on pierwszy, nie ostatni. Ale nie wydaje nam się, by to determinowało fakt, że wytrzymał tam zaledwie rok. Kontuzje? Tu pewnie ma racje. To niestety przekleństwo tzw. talentów wrzeszczących, czyli młodych sportowców, którzy od dziecka objawiają swoje ponadprzeciętne możliwości. Owen rzucał się w oczy i eksploatowano go przekraczając granicę wytrzymałości młodego organizmu. Zaniedbania sprzed ponad dwóch dekad wyszły w trakcie kariery. Ale czy Owen może być rozczarowany swoją karierą? Raczej nie. Pewnie może odczuwać niedosyt, bo sam wie najlepiej, że pewnie było go stać na więcej. Został ikoną, jednym z najlepszych piłkarzy Anglii na początku XXI wieku. Ale mówimy o facecie, który na najwyższym poziomie rozegrał ponad 500 meczów, strzelił ponad 250 goli i w pewnym momencie został wybrany najlepszym piłkarzem świata. – Część mnie czuje niedosyt. Ale ta druga część widzi pozytywy. Zaistniałem jako piłkarz, mam czwórkę dzieci, nie muszę zrywać się co ranek do pracy. Czy to życie pechowca? Nie sądzę – odpowiada.
DAMIAN SMYK
źródła: telegraph.co.uk, theguardian.com