Już w zeszłym sezonie do Arki Gdynia podchodzono jak do przypadkowego przechodnia, który na Stadionie Narodowym znalazł się tylko dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności. W tamtym finale z Lechem Poznań o zwycięstwo nie podejrzewali gdynian ani eksperci, ani bezstronni kibice, ani nawet sami arkowcy. W szatni podczas fety po zdobyciu pucharu zabrakło bowiem… szampanów, które ostatecznie pożyczono od Lecha Poznań.
Tak samo jak przed rokiem słuchali, że “nieee, nie dadzą rady wejść do finału Pucharu Polski”, tak i w tym musieli słuchać, że “nieeee, finał sprzed roku jest nie do powtórzenia, tym razem odpadną wcześniej”. Piłkarze Arki Gdynia lubią jednak wyzwania i tak jak przed rokiem sprawili niespodziankę docierając do meczu o wszystko, tak i w tym sezonie powtórzyli swój sukcesy. Bogatsze zespoły odpadały wcześniej, teoretyczne lepsze od siebie ekipy odprawiali sami gdynianie i znów to oni zagrają na Stadionie Narodowym. Nawet mimo faktu, że mało kto z nich w to wierzył.
Przed rokiem tak do końca nie wierzyli sami piłkarze. Zgodnie z harmonogramem dzień przed finałem na Narodowym finaliści odbywali standardowy trening przedmeczowy. Piłkarze Arki po zajęciach robili sobie zdjęcia z pucharem ustawionym przy zejściu do szatni. – Pstrykaliśmy sobie fotki z Adamem Marciniakiem. Chcieliśmy wygrać to trofeum, jasne, byliśmy zdeterminowani. Ale mieliśmy jakieś takie ciche przeświadczenie, że następnego dnia zgarnie go Lech, którego wówczas wszyscy widzieli w roli faworyta – mówi Damian Zbozień. Nawet lechici życzliwie żartowali z rywali, żeby ci już dzisiaj narobili zdjęć na zapas, bo następnego dnia puchar będzie w rękach piłkarzy z Poznania.
Nie wszystkie kwestie związane z wyjazdem Arki do Warszawy były dopięte na tip-top. Lech noc przed meczem spędził w znakomitych warunkach, każdy z piłkarzy miał osobny pokój tylko dla siebie, w menu zaplanowane śniadanie, obiad, przekąska… Arka musiała się zadowolić dość wybrakowanymi posiłkami w hotelu o klasę niższym od tego, w którym nocowali ich rywale. Lechici bili też na głowę rywali pod względem premii, które mieli obiecane za zdobycie trofeum.
Ale na boisku to Arka pobiła Kolejorza. Gdy Luka Zarandia strzelił gola na 2:0 stało się jasne, że gdynianie zaskoczą całą piłkarską Polskę, ale i samych siebie. Gruzin był w takim szoku, że podczas fetowania zdobycia bramki… zgubił swoją koszulkę. Przez moment zrobiło się nerwowo, ale trykot ostatecznie znalazł się w rękach sędziego Tomasza Musiała.
Gdynianie dowieźli zwycięstwo, zaczęła się feta, ale w obozie Arki ktoś przytomny przypomniał sobie, że nikt w klubie nie pomyślał o szampanach, którymi można byłoby świętować ten triumf. Wycieczka do pobliskiego sklepu odpadała, opijanie awansu na sucho nie wchodziło w grę. Jedyną opcją było udanie się do kierownictwa Lecha i poproszenie, by ci odstąpili im przywiezione szampany. Jako zwiadowcę do szatni poznaniaków wypuszczono Dariusza Formellę, wypożyczonego wówczas z Lecha do Arki. Formella grzecznie podpytał lechitów o możliwość zaopiekowania się trunkiem, a po chwili wyjechał z kartonami pełnymi butelek. – Faktycznie tak śmieszna sytuacja… Długo czekaliśmy na te szampany, nie do końca wiedziano o co chodzi, doszły nas słuchy, że to szampany pożyczone z szatni Lecha. Widocznie ktoś nie dopilnował tego, że szampany mogą się przydać. Takie wydarzenie to duże emocje, mogły powstać jakieś niedociągnięcia – wspomina Zbozień.
Wszystko trwało tak długo, bo Lech miał szampany oklejone swoimi naklejkami. Gdynianie musieli zatem zeskrobać emblematy Lecha i nakleić na nie swoje. Zawartości tych kilkudziesięciu butelek zalały później szatnię na Stadionie Narodowym.
Trudno się nie uśmiechnąć oglądając znów ten sam zespół, który splatał figla tym teoretycznie większym od siebie i ponownie wita się ze Stadionem Narodowym. Jest coś takiego ludzkiego w tej Arce, które ponownie jedzie na Narodowy z wiarą w siebie, ale i z realną oceną rzeczywistości, jakby mówiąc “to my jesteśmy tym, którego skazują na pożarcie, a zatem raz jeszcze wywińmy im numer i po prostu się zabawmy“.
fot. FotoPyk/400mm.pl