Pamiętacie 2013 rok i rewanżowe starcie Borussii Dortmund z Realem Madryt w półfinale Ligi Mistrzów? BVB broniło wyniku 4:1, ale na Santiago Bernabeu cudem uniknęło odpadnięcia. Skończyło się na 0:2. Wówczas trenerem dortmundczyków był Jurgen Klopp. Ten sam Klopp, który w środę również był bliski tego, by wypuścić z rąk awans do finału Ligi Mistrzów.
Przez niemal całą drugą połowę starcia Romy z Liverpoolem mieliśmy przed oczami to spotkanie sprzed pięciu lat. Wtedy Borussia prowadzona przez Kloppa drżała o awans do ostatnich sekund meczu. Po efektownym 4:1 u siebie po czteropaku Roberta Lewandowskiego BVB pojechało do Madrytu by skupić się na obronie. I Real rąbał w nich jak w bęben – już po pierwszej połowie powinno być 2:0, ale jakimś cudem gospodarze pudłowali. Po przerwie zrobiło się 1:0, później 2:0, a w samej końcówce piłkę meczową miał na głowie Sergio Ramos. Klopp przy ławce rezerwowych obgryzł paznokcie po same łokcie, ale do finału się wdrapał.
Tym razem jego zespół wyszedł na boisko z kompletnie innym nastawieniem – bez ryglowania bramki dziesięcioma obrońcami, ale z pilnowaniem krycia i szukaniem kontr po przechwycie piłki w okolicach linii środkowej. Po golu Sadio Mane wydawało się, że losy dwumeczu są już rozstrzygnięte. Ale Anglicy zaczęli igrać z losem, zbyt wcześniej cofnęli się we własne pole karne, przewaga topniała, aż w doliczonym czasie gry Roma była już tylko o jedną bramkę od awansu. Zabrakło im czasu, może szczęścia do decyzji sędziowskich, może skuteczności.
Liverpool, podobnie jak Borussia przed czterema laty, przymknął rywalowi drzwi do finału tuż przed nosem. Choć ten już chwytał z klamkę, choć Roma jak wtedy Real wsuwała stopę między drzwi i framugę. Klopp znów przeżył to samo. Czy wyciągnął wnioski z tamtego dwumeczu? Wygląda na to, że nie. Bo znów był o krok od zaprzepaszczenia straty z pierwszego spotkania. Pierwotne zmienił taktykę, by koniec końców i tak wrócić do klasycznego „cofamy się i liczymy, że nie zacznie wpadać”.
Nie zrozumcie nas źle – Niemiec stworzył z Liverpoolu potwora. Anglicy biją rekordy Ligi Mistrzów pod względem strzelonych goli, mają tę niesamowitą trójkę w ataku, odprawili już Manchester City, Porto, Romę. I co najważniejsze w tej całej wyliczance – awansowali do finału Ligi Mistrzów. Swojego pierwszego od 2007 roku. Tak, tak – minęła już ponad dekada odkąd Liverpool grał w finale najważniejszych rozgrywek świata. Od tego czasu „The Reds” tylko raz dotarli do półfinału Champions League. A w ciągu trzyletniej kadencji Kloppa nie tylko wkrótce zagrają w meczu nad meczami, ale i przecież przed dwoma laty dotarli do finału Ligi Europy. Niemniej serca niejednego kibica Liverpoolu musiały zadrżeć gdy Roma strzelała na 2:2, 3:2 i wreszcie na 4:2.
Klopp to wielki trener. Ale ma też opinię pechowca. Takiego naszego Adasia Miauczyńskiego. Bo cokolwiek zrobi, to w finałach wiecznie drugi. W swojej trenerskiej karierze prowadził zespoły w sześciu finałach i wygrał zaledwie jeden z nich. Wyliczmy:
– Puchar Niemiec 2011/12 – zwycięstwo
– Liga Mistrzów 2012/13 – porażka
– Puchar Niemiec 2013/14 – porażka
– Puchar Niemiec 2014/15 – porażka
– Capital One Cup 2015/16 – porażka
– Liga Europy 2015/16 – porażka
Sześć finałów, jedno zwycięstwo. Nie liczymy tu jakichś Superpucharów Niemiec. Na miejscu Kloppa pewnie powoli nabawilibyśmy się kompleksu „wiecznie drugiego”. Ale już niedługo na stadionie w Kijowie będzie mógł zerwać z tą łatką. Dla niego to też będzie swego rodzaju test – czy można grać heavy metal wszędzie i w każdych okolicznościach? Czy czasami w drodze ku trofeom trzeba postawić jednak na łagodny blues?
fot. Newspix.pl