Jeśli ktoś ogląda trwającą fazę play-off NBA z lekką nutką nostalgii, bo „za Jordana to dopiero było grane”, jeszcze bardziej go dobijemy. To już 15 lat temu, dokładnie 16 kwietnia 2003 r., bóg koszykówki zajął miejsce wśród śmiertelników.
Jak wiadomo, Jordan zawieszał lub kończył karierę aż trzy razy. Najpierw, by spróbować sił w baseballu, ponieważ obiecał to kiedyś ojcu. Spróbował, ale niespełna dwa lata później świat zelektryzowała krótka notka: „I’m back”. Wrócił. Na całego, bo do trzech tytułów mistrzowskich sprzed zawieszenia kariery dołożył kolejne trzy. Potem wraz z Philem Jacksonem opuścił Chicago, kończąc tym samym czasy świetności Bulls. Rzucił buty w kąt i przeszedł na zasłużoną emeryturę.
Kibice basketu pamiętają to doskonale, ale przypomnijmy: Mike najpierw wszedł do zarządu Washington Wizards, ale garnitur był najwyraźniej mało wygodny, bo wkrótce znów założył koszulkę z numerem 23, wracając w 2001 r. na parkiety już jako gracz Czarodziejów. Chociaż dobijał już do czterdziestki, wciąż potrafił świetnie grać. Ekipa ze stolicy nie zdołała jednak ani razu awansować do fazy play-off w ciągu dwóch sezonów, w których „Jego Powietrzność” reprezentował jej barwy. Inny koszykarz może by to zniósł, ale nie Jordan. Dlatego 16 kwietnia 2003 r. zagrał w NBA po raz ostatni. To tamtego dnia w meczu Wizards z Philadelphia 76ers skończyła się pewna epoka.
Tamten mecz właściwie można streścić do samych oklasków. Jordan na ławce? Tłum bije brawo i krzyczy, że chce go na boisku. Jordan wchodzi na boisko? Brawa. Jordan trafia z wolnego? Brawa. Czego MJ by wtedy nie zrobił, otrzymywał ich gigantyczną porcję. Nie w nagrodę za postawę w tym konkretnym spotkaniu, ale za to, co robił przez całą swoją karierę. Wszystko zakończyło się trzema minutami nieprzerwanych oklasków. Na stojąco, rzecz jasna. Tak żegna się największego.
Jeśli chodzi o statystyki, to w swoi ostatnim meczu rzucił 15 punktów, do których dorzucił jeszcze cztery asysty. Obyło się bez bloków, ale nie wymagajmy zbyt wiele od czterdziestolatka. Nawet, jeśli jest nim Michael Jordan. Ostatnie trafienia zanotował z linii rzutów wolnych. Chyba nigdy nie widzieliśmy osobistych, które tak bardzo rozpaliły publiczność w hali. Sam Mike też był z nich zadowolony – na ławkę siadał z szerokim uśmiechem. Wizards ostateczne przegrali tamto spotkanie 87:107, ale nie to było istotne.
Jordan często powtarzał, że chciał uniknąć pożegnalnego tournée, ale nie dało się. Już dwa miesiące wcześniej świat koszykówki złożył mu hołd podczas ostatniego w jego karierze Meczu Gwiazd. Swoje miejsca w podstawie zaoferowali mu wtedy Allen Iverson, Tracy McGrady i Vince Carter. A jednym z najbardziej poruszających momentów wspomnianego All-Star Game był ten, kiedy Mike najzwyczajniej w świecie pobeczał się.
Piękne obrazki, chociaż gdzieś w głębi duszy kibice pewnie trochę żałują, że to nie inny moment był zakończeniem jego kariery. Chodzi oczywiście o pamiętne finały NBA z 1998 r., kiedy Bulls bili się z Utah Jazz. MJ zapowiadał to pożegnanie z basketem już wcześniej, dzięki czemu fani w całych Stanach Zjednoczonych mogli mu podziękować za wszystkie te lata, a najbardziej oczywiście ci z Chicago. Gdy w byczej koszulce zagrał wtedy po raz ostatni, owacja na stojąco nie miała końca. 20. rocznica tego „pożegnania” już w czerwcu.
Fot. nba.com