Wydaje się, że Arka pod wodzą Leszka Ojrzyńskiego może dokonać prawie wszystkiego – wygrać Puchar Polski, poprawić Superpucharem, ucierać nosa raz po raz faworyzowanej Legii, wejść zimą na K2 w sandałach i hawajskiej koszuli. Ale jak pamiętamy z pewnej kultowej reklamy, “prawie” robi wielką różnicę i w tym wypadku ta różnica jest niezwykle bolesna. Żółto-niebiescy nie potrafią bowiem znaleźć sposobu na odwiecznego rywala, Lechię Gdańsk, a ten piątek nie okazał się pod tym względem w żaden sposób inny.
Zadziwiająca jest łatwość, w jakiej Lechia trafia do siatki gdynian. Przypominamy sobie mecz sprzed tygodnia i tam co szło w światło bramki, wpadało, a przez te kilka dni nic się w tej materii nie zmieniło. Wystarczyło, by goście oddali dwa celne strzały i osoba odpowiedzialna za tablicę wyników miała co robić. Najpierw biało-zieloni rozegrali krótko rzut rożny, wrzucał Oliveira – który udanie zastąpił Peszkę – a głową trafił Vitoria. Słówko o Kanadyjczyku: nie spodziewaliśmy się po nim wiele dobrego, jednak tym razem grał profesurę. Dał coś ekstra z przodu, lecz był również właściwie nie do przejścia w tyłach, czyścił, aż miło było oglądać i jeszcze umiał znośnie wyprowadzić piłkę. Apele o czerwoną kartkę za wejście z boku boiska? Dajcie spokój, to był faul taktyczny karany żółtkiem i tak też się stało.
W każdym razie, wracając do konkretów bramkowych i do drugiego gola dla Lechii, ten padł po kontrze. Znów pokazał się Oliveira, wypuszczając Sławczewa z boku boiska, z kolei Bułgar dośrodkował do Flavio – Portugalczyk zmasakrował w walce o górną piłkę Marcjanika (w dobrym tego słowa znaczeniu, bez łamania przepisów) i wpakował strzał, w myśl zasady skąd przyszła, tam uderzaj. Steinbors znów nie miał nic do powiedzenia. Arka otrzymała dwa mocne ciosy, kiedy naprawdę mogła się ich nie spodziewać. To ona weszła lepiej w mecz, to ona wyrwała prowadzenie, kiedy karnego po idiotycznej ręce Stolarskiego pewnie wykorzystał Szwoch. Gospodarze jednak zamiast pójść za tą bramką i spróbować podwyższyć wynik, dali Lechii odsapnąć i spróbować poszukać kontaktu. A goście z powodzeniem go znaleźli.
Po przerwie Arka próbowała odwrócić losy tego meczu, ale miała za mało argumentów czysto sportowych, za dużo było w tym wszystkim kopaniny, poddania się nerwowej atmosferze derbów. Owszem, Zarandia raz czy dwa zaczarował w polu karnym Lechii, Esqueda oddał przyzwoity strzał z dystansu, w końcówce Arka była bliska szczęścia po stałym fragmencie, ale to wszystko za mało. W sumie to Lechia była bliżej podwyższenia wyniku od momentu wyjścia na prowadzenie, kiedy słupek obijał Oliveira i gdy strzał Paixao świetnie bronił Steinbors, niż Arka odrobienia strat.
Arka zdobywa ostatnio trofea, Lechia nie, Arka pewnie skończy ten sezon wyżej w tabeli, ma wciąż szanse na Puchar Polski, kiedy biało-zieloni dawno z niego polecieli. To wszystko prawda, ale przegrać trzy razy w jednych rozgrywkach z odwiecznym rywalem… Musi cholernie boleć.
[event_results 440326]
Fot. 400mm.pl