Przez 10 lat grasz w małych halach, w obecności kilkuset osób, z zawodnikami młodszymi o kilka albo nawet kilkanaście lat. Osiągasz dobre wyniki, jesteś ważnym ogniwem zespołu, ale zdajesz sobie sprawę z tego, że tak naprawdę już dawno powinieneś przejść do w pełni zawodowej ligi lub porzucić sport. Andre Ingram zacisnął zęby i spełnił marzenie: w wieku 32 lat zadebiutował w NBA. Szanujemy.
Podobno cierpliwość popłaca. I jest cnotą. Nie wiemy, ile w tym prawdy, ale z całą pewnością możemy napisać: Andre Ingramowi się opłaciła. Te kilka zdań, które mogliście przeczytać wyżej, to wielki skrót jego historii i drogi do spełniania swojego największego snu. To gość, który naukę na uniwersytecie zakończył w 2007 r. zdobywając dyplom z fizyki. Gość, który dorabia sobie jako korepetytor z matematyki. I wreszcie: gość, który zadebiutował na parkietach NBA.
Wczoraj pisaliśmy o przypadku Scotta Fostera, który w wieku 36 lat zaliczył debiut w NHL. Ale historia Ingrama jest jeszcze lepsza. Bo to nie łut szczęścia wynikający w dużej mierze z przepisów, a olbrzymia determinacja w dążeniu do celu i wiara w to, że jest on możliwy do spełniania. Dzięki nim dostał swoją szansę.
You stay on the grind and at the end of your 10th year, you finally get the call.
Andre Ingram never stopped persevering and now his @NBA dream is a reality. #ThisIsWhyWePlay #LakeShow pic.twitter.com/1SZhc5SW7k
— Los Angeles Lakers (@Lakers) April 10, 2018
I tu w zasadzie większość takich historii by się kończyła. Wyciągnęli go Lakersi, którym – delikatnie rzecz ujmując – nie wiedzie się najlepiej. Dużo kontuzji sprawiło, że na ostatnie dwa mecze sezonu zasadniczego potrzebowali dodatkowego zawodnika. Znaleźli go w osobie Ingrama. Wszyscy spodziewali się zapewne, że Andre przesiedzi na ławce oba mecze, opcjonalnie dostanie kilka minut. I faktycznie, na początku siedział na ławce, ale gdy tylko wszedł na parkiet, rozpoczął swoje show.
Garść statystyk z jego debiutu w NBA z meczu przeciwko Houston wygląda tak: 19 punktów, trzy zbiórki, jedna asysta, setki tysięcy kibiców (bo doliczamy telewidzów) szalejących na widok jego wyczynów. Wśród nich koledzy z zespołu, a nawet zawodnicy rywali. I nie zmienia tu niczego fakt, że zawodnicy z Los Angeles ten mecz przegrali. To była noc Andre Ingrama. Bardzo rzadko zdarza się, by w meczach z udziałem Jamesa Hardena główną gwiazdą nie była jego broda, ale w tym przypadku dokładnie tak było.
Jasne, na tym filmiku z debiutu widać, że nie wszystko jest idealne – jego wyskok wygląda… odrobinę dziwnie, delikatnie rzecz ujmując. Ale jest jakaś magia w tym, jak ładuje trójkę za trójką, rozpalając kibiców i komentatorów do czerwoności. Kevin Harlan z TNT po trzecim z rzędu rzucie za trzy wykrzyknął po prostu: „On jest maszyną!”. Fani ewidentnie są podobnego zdania, bo już mogliśmy dowiedzieć się chociażby takich ciekawostek, że Andre „jest najlepszym Lakersem od odejścia Kobe’ego na emeryturę”, pojawiły się też głosy sugerujące podpisanie z nim co najmniej rocznego kontraktu. Chcielibyśmy to zobaczyć, naprawdę.
– Znają mnie bardzo dobrze, widzieli mnie przez ostatnie kilka lat, więc zdają sobie sprawę z tego, co robię i wiedzą, jak gram. To mój cel: być tym, kim jestem – mówił.
Ostatniej nocy w swoim drugim meczu, w którym Lakers pokonali Clippers 115-110, nasz old-rookie ponownie powąchał parkietu i rzucił 5 “oczek”, dorzucają do tego jeszcze 6 asyst i 3 zbiórki. Mamy wrażenie, że rzeczywistość przerosła oczekiwania. Kilkukrotnie.
Fot. lakers.com