Robert Dymkowski to legenda Pogoni Szczecin, w barwach której rozegrał 253 spotkania w Ekstraklasie. Charakteryzował się przede wszystkim smykałką do strzelania goli. Ze Szczecina odszedł, mając żal do ówczesnych właścicieli. W Widzewie nie chciano przedłużyć z nim kontraktu, a Arka zrezygnowała z niego zaraz po tym, jak doznał poważnej kontuzji.
Z „Portowcami” zdobył wicemistrzostwo Polski, ale uczestniczył również w sezonie, który Florian Kryger przedstawia jako „rozgardiasz, jakiego nie było w ponad 50-letniej historii klubu”. Z Pogonią zagrał w Pucharze UEFA, jednak odpadł z amatorami z Islandii. Udało mu się również polecieć z Bordowo-Granatowymi na obóz przygotowawczy… do Korei i Malezji. Po karierze parał się polityką. Przez cztery lata zajmował miejsce w Radzie Miasta.
Jakim cudem nękana przez problemy finansowe Pogoń latała do Azji? Skąd pomysł, by wypożyczyć bramkarza tylko na… okres przygotowawczy? Dlaczego w Łęcznej negocjowało z nim 15 osób? Czy gierki polityczne to najczęściej teatr? Zapraszamy.
*
Raczej tak. Nie miałem problemu z nauką. System szkolenia był inny niż dzisiaj, wszystko można było połączyć.
Kim by pan został, gdyby nie piłka?
Chyba archeologiem. Lubię odkrywanie tajemnic. Nawet grając w piłkę, przeszło mi przez myśl, żeby kształcić się w tym kierunku. Jednak wymagało to ode mnie dużego nakładu czasu, którego wtedy brakowało. Plany związane z tym zawodem poszły na bok.
Groziła panu kiedyś sodówka?
Nie mnie oceniać, ale wydaje mi się, że uniknąłem jej. Nie zarabiałem wielkich pieniędzy tak jak dzisiejsi piłkarze. Większa kasa pojawiła się w końcówce, kiedy byłem już ukształtowanym zawodnikiem. Wcześniej nie były to znaczne kwoty. Pamiętam, że w Koszalinie dostawaliśmy bony do kasyna na spożywanie posiłków. I już z tego się cieszyliśmy – że mieliśmy obiady i tego typu rzeczy.
Grając w Gwardii, wyróżniał się pan od początku?
Nie, absolutnie. Strzelałem dużo goli, ale nie powiedziałbym, że się wyróżniałem. Piłka jakoś zawsze znajdowała mnie w polu karnym. Miałem smykałkę. Uważam jednak, że przez Gwardię przewinęło się kilku bardziej utalentowanych piłkarzy. Z tego regionu pochodzą między innymi Mirosław Trzeciak, Mirosław Okoński, Grzegorz Lewandowski czy Mariusz Niewiadomski. Tu zawsze było dobre szkolenie. Wybiłem się, ale trafiali się lepsi.
Kiedy pojawiło się zainteresowanie ze strony Pogoni?
Zanim trafiłem do Pogoni, mogłem przejść do Lecha Poznań. Nawet byłem tam na tygodniowych testach. Jednak byłem młokosem. Obiecywano mi, że będą się mi przyglądać – najpierw rezerwy, szkoła, dopiero później ewentualne granie w pierwszej drużynie. Wiedziałem, że trudno będzie się przebić. Lech był wtedy mistrzem Polski z wieloma gwiazdami w składzie. Stwierdziłem, że wejście od razu na tak wysoki poziom mogłoby nie zakończyć się dla mnie najlepiej. Postanowiłem podejść do tego spokojniej. Wróciłem do Koszalina, po chwili zgłosiła się Pogoń. Długo się nie zastanawiałem. W czwartek odbyłem pierwszy trening, w piątek drugi, a w sobotę zadebiutowałem.
I zdobył pan dwie bramki.
Tak, wymarzony debiut. Był dla mnie ważny. Od niego zaczęła się moja większa kariera. Jeżeli dziś miałbym wskazać mecz, który wspominam najlepiej, wybrałbym właśnie to spotkanie. Stal Rzeszów, zwycięstwo 3:1, dwie bramki, w tym jedna z przewrotki. Świetnie przedstawiłem się szczecińskim kibicom, ale nie odbiło mi. Inne czasy, jak mówiłem – o sodówkę było trudniej niż teraz.
Trafiłem do większego miasta. Szczecin był wtedy dobrym miejscem do życia. Dziś goni Wrocław czy Gdańsk, natomiast wtedy mieszkanie w nim to było coś. Przemysł stoczniowy, blisko granicy, dobra drużyna piłkarska, stadion, kibice i przede wszystkim blisko do mojego rodzinnego miasta. To było ważne. Drogi wyglądały inaczej niż teraz. Dziś można dojechać szybko, wtedy pojawiały się problemy. Jechało się bardzo długo, podczas gdy dziś całą trasę można zaliczyć w dwie godziny. Z Koszalina była nas trójka. Ja, Smoliński i Studziński, który miał dużego fiata i nim dojeżdżaliśmy. Na weekendy przyjeżdżaliśmy do Koszalina, potem trzeba było wstać z samego rana, wyjechać o 7, żeby o 11 zameldować się na treningu w Szczecinie.
Po dwóch latach gry na zapleczu awansowaliście do elity.
Zderzyliśmy się z rzeczywistością. Pierwszy mecz z Ruchem Chorzów przegraliśmy 0:3. Inna piłka. W drugiej lidze bazowało się na wytrzymałości, grało się bardziej fizycznie. Wyżej większą rolę odgrywała technika. Ale mieliśmy ciekawy zespół, złożony z młodych chłopaków. Trzymaliśmy się razem, tworzyliśmy niezłą paczkę i sukcesywnie parliśmy do przodu. Sezon zakończyliśmy na siódmym miejscu, więc mimo początkowych trudności udało nam się przyzwyczaić do wymagań stawianych przez tę ligę.
Z Pogoni odszedł pan po trzech sezonach, gdy ta spadła z ligi.
W 1996 roku, strzelając 17 bramek. Byłem wicekrólem strzelców. Dostałem propozycję wyjechania na wypożyczenie do Grecji, do PAOK-u Saloniki. Już wcześniej, zimą, byłem na testach w innym greckim klubie, natomiast nie przełożyło się to na konkrety. Po dobrym sezonie dla mnie, a fatalnym dla klubu, postanowiłem skorzystać. Chciałem przeżyć coś innego, doświadczyć pewnego rodzaju przygody. Zobaczyć futbol z innej strony. Nie ukrywam, że wyszedłem na tym korzystnie finansowo. Pogoń też zyskała – w końcu cały czas byłem jej zawodnikiem. Po roku mogłem wrócić, co zresztą uczyniłem. Miałem zapytania z ekstraklasy – chciała mnie Wisła Kraków, która zaczynała budować bardzo mocną drużynę, Zawisza Bydgoszcz. Było jeszcze kilka innych propozycji, ale zdecydowałem się postawić na inny kierunek. Raczej nietypowy.
Wiadomo – południe, wszystko na spokoju, nikt się nie śpieszy. Inna mentalność, do niczego niepodobny język. Furory nie zrobiłem, nie udało się rozegrać zbyt wielu meczów, ale zostały wspomnienia Grałem z kilkoma znanymi zawodnikami. Między innymi dwoma chłopakami, którzy zostali mistrzami Europy w 2004. Szkoda, że się nie sprawdziłem, ale po powrocie stwierdziłem, że nie zmarnowałem czasu.
Ominąłem także pierwszą ligę. Pod moją nieobecność Pogoń awansowała, a ja wróciłem do ekstraklasowej drużyny.
Który mecz, oprócz debiutu, był dla pana najważniejszy?
Do głowy przychodzi mi spotkanie z Legią z 1998 roku. Wygraliśmy 3:1, ja zdobyłem jedną z bramek. Stołeczni mieli wtedy naprawdę silną ekipę, trzon drużyny stanowiło kilku bardzo znanych zawodnikach – Czereszewski, Kucharski, Sokołowski czy Karwan. My się jednak im przeciwstawiliśmy.
Maciej Stolarczyk wspomina jedną z sytuacji w taki sposób. – Było takie zdjęcie z tego meczu, kiedy Legia miała rzut wolny pośredni w naszym polu karnym i praktycznie cały zespół stał w bramce na linii i starał się zablokować ten strzał. Zawsze jak jest mowa o tym meczu, to pojawia mi się przed oczami to zdjęcie i widoczna na twarzach wszystkich zawodników determinacja, z jaką chcieli wygrać to spotkanie. To zdjęcie właśnie oddawało te wszystkie emocje i to, co się wtedy działo w naszych głowach. Te wszystkie elementy, determinacja, nasza silna wola i chęć zwycięstwa dały nam efekt w postaci tego wyniku.
Wszedłem z ławki, zagrałem 45 minut. Prowadziliśmy bodajże 2:1. Strzeliłem gola z ostrego kąta. Mam ten mecz nagrany, czasami go wspominam, ale jak tam się teraz zastanowię, to było jeszcze jedno spotkanie z Legią, który został mi w pamięci. To, w którym kibice pobili chyba rekord świata w rzucaniu serpentyn. Skończyło się podziałem punktów, ale ilość kibiców i cała otoczka utkwiły w pamięci.
Najlepszy sezon w historii moich występów w Pogoni miał miejsce dwa lata później. 2000/01. Sięgnęliśmy po wicemistrzostwo Polski. Turecki prezes Sabri Bekdas przyszedł, chciał zainwestować w klub, ściągnął wielu nowych zawodników. Przyjechało kilku fajnych graczy z całej Polski. Ze starej Pogoni zostałem tylko ja, Radek Majdan i może ktoś tam jeszcze. Jego przygoda z klubem była bardzo burzliwa i szybko się zakończyła, jednak wtedy osiągnęliśmy sukces, szansa na mistrzostwo Polski była bardzo duża. Wisła odskoczyła nam dopiero pod koniec rozgrywek.
W następnym sezonie nie było już tak dobrze. Florian Kryger mówił o „rozgardiaszu, jakiego nie było w ponad 50-letniej historii klubu”.
To było zamieszanie związane ze sprawami właścicielskimi. Bekdas planował zainwestować duże pieniądze, chciał coś od miasta, miasto nie chciało dać i w końcu się wycofał. Potem był pan Gondor, Ptak i z klubem działo się dużo nieciekawych rzeczy. Ale mnie już nie było. W 2002 roku rozegrałem ostatni mecz i odszedłem.
Po zdobyciu wicemistrzostwa Polski odeszło wielu zawodników. Zamiast obozu za granicą, trenowaliście w Wiśle i na własnych obiektach.
Ja z tej Wisły wyjechałem. Nie miałem podpisanego kontraktu, zbywano mnie, chciano za wszelką cenę się pozbyć. Ja nie chciałem odchodzić. To był mój klub. Grałem w Pogoni wiele lat, bardzo dobrze się tam czułem. Niestety – nie chciano mnie.
Ma pan o to żal?
No tak. Inaczej wyobrażałem sobie pożegnanie z Pogonią. Myślałem raczej o płynnym zakończeniu kariery, może nawet związanym z pozostanie w klubie jako trener czy pracownik zajmujący się czymś innym. Szkoda. Wielka szkoda.
Problemy początkowo was jednak scementowały. Pierwszą porażkę odnieśliście dopiero w siódmej kolejce. Rundę jesienną kończyliście z trzema porażkami.
Trudne sytuacje cementują drużynę. Za moich czasów Pogoń miała skomplikowaną sytuację finansową. Brakowało sprzętu. Pamiętajmy, że nie było tak jak teraz. Mieliśmy jeden zestaw koszulek, w którym graliśmy. Drugi był rezerwowy. Sam dokupowałem sobie sprzęt. Dokładnie takie same koszulki, które po zdobywanych bramkach zdejmowałem i rzucałem kibicom. Mając na sobie cały czas jeden klubowy komplet. Takie rzeczy cementowały, byliśmy blisko z fanami. Jasne – były jakieś strajki, zdarzały się takie momenty, ale paradoksalnie w trudnych momentach potrafiliśmy się spiąć i zrobić wynik ponad stan. Oczywiście tylko do pewnego momentu, potem było już tylko gorzej. Trudno grać, gdy wokół dzieją się dziwne rzeczy, a drużyna się rozlatuje.
Odpadliście z Pucharu UEFA. Wyeliminował was Fylkir Reykjavik.
Kolejny przykry moment. Przyjechali do nas amatorzy. Przegraliśmy i kibice nie mogli nam tego wybaczyć. Wymieniali zawody naszych rywali. Dziś piłka islandzka znajduje się w zupełnie innym miejscu, więc może nie byli to do końca amatorzy, ale fakt jest faktem – było nam wstyd. Decydującą bramkę straciliśmy w doliczonym czasie gry. Nie wykorzystaliśmy wielu sytuacji. Grałem tylko połówkę, miałem wybity łokieć, gorączkę, drugą odsłonę oglądałem z ławki – nie było dobrze.
Rewanż graliśmy u siebie, wcześniej musieliśmy polecieć na Islandię. Muszę jednak przyznać, że to nie była najbardziej egzotyczna podróż, jaką miałem okazję odbyć z Pogonią. Byliśmy między innymi w Korei i Malezji. Do Azji polecieliśmy w ramach okresu przygotowawczego. Klub znalazł sponsora, który ułatwił nam taki wyjazd. Lecąc do Korei, z tego, co pamiętam, nie mieliśmy nawet bramkarza. Majdan pojechał na kadrę młodzieżową. Poleciał więc z nami Marek Bęben, który był wypożyczony z Górnika… specjalnie na wyjazd do Korei. Nasze wojaże odbiły się później na grze. Było ciepło, wilgotno. W lutym wróciliśmy do Polski i znów trzeba było dostosować się do zupełnie innego klimatu.
Paradoks. Pomimo problemów finansowych lataliście do Azji.
Pogoń nie płaciła sama z siebie. W grę wchodziły układy sponsorskie, o których dokładnie nie wiem.
Nie pozbieraliście się, gdy zimą odeszli Podbrożny i Mosór.
Większość piłkarzy odeszła. Zmieniali się właściciele. Bekdas miał dosyć. Problemy zaczęły się nawarstwiać. Na końcu całego łańcucha była brazylijska Pogoń Ptaka. Poza Radkiem Majdanem grali chyba sami obcokrajowcy. Od początku było wiadomo, że ta drużyna nie może odnieść sukcesu. To nie miało prawa się udać. Zresztą, późniejsze wydarzenia to potwierdziły.
W kwietniu 2006 roku w meczu z Bełchatowem skład Pogoni tworzyli sami obcokrajowcy.
Owszem. Na szczęście już wtedy nie było mnie w klubie.
Po odejściu z Pogoni trafił pan do Widzewa.
Ściągnął mnie Dariusz Wdowczyk. Musiałem popracować nad przygotowaniem fizycznym, bo miałem z tym problem. Trener jednak powtarzał, że liczy na mnie, zna moje umiejętności, i gdy dojdę do siebie, będę grał. Ale po tygodniu został zwolniony. (śmiech) Przyszedł Franciszek Smuda i trudno było o granie w pierwszej rundzie, nie przebiłem się. Wiosną przekonałem go do siebie, grałem w ataku z Piotrem Włodarczykiem, strzelaliśmy dużo goli. Znów spotkałem się z Jurkiem Podbrożnym i Kaziem Węgrzynem, czyli ludźmi, z którymi grałem w Pogoni. Utrzymaliśmy ten Widzew. Po roku nie przedłużono ze mną kontraktu i odszedłem.
Później przez pół roku był pan bez klubu.
Po przygodzie z Widzewem pojechałem na treningi do Łęcznej. Rozmawiałem o kontrakcie i, powiem szczerze, nigdy nie widziałem, żeby rozmowy były przeprowadzane w taki sposób. Wiadomo, że duży wpływ na funkcjonowanie klubu miała kopalnia Bogdanka. Była rada nadzorcza. Wszedłem, a tam długi stół i 15 osób, które ze mną rozmawiały. Było to trochę dziwne, ale doszliśmy do porozumienia, ustaliliśmy warunki kontraktu, który miałem podpisać w ciągu kilku dni. Na drugi dzień był trening. W związku z tym, że klub nie miał własnego boiska, oprócz głównego, na którym nie trenowano, zajęcia odbywały się na nie do końca przygotowanych, „wioskowych” murawach. Skręciłem kostkę. Wysłano mnie na badania do Warszawy. Lekarz powiedział, że to już koniec mojej kariery. Że zostaje jedynie ponowne zszycie ścięgna w kostce, co kosztuje bardzo dużo. Nie chciałem się z tym zgodzić. Takie skręcenie kostki to w końcu nic wielkiego. Wiedziałem, że to kwestia dwóch-trzech tygodni, potem jakiś bandaż elastyczny i można grać. Jednak lekarz mi nie wierzył, podobnie jak Bogdanka. Ostatecznie nie podpisałem kontraktu. Rozstaliśmy się. Zostałem na lodzie. Miałem kontuzję, więc nikt nie chciał ze mną nic podpisać.
Pół roku siedziałem w domu. Później odezwał się do mnie mój były kolega, a wtedy trener, Piotrek Mandrysz – ówczesny szkoleniowiec Arki. „Przyjeżdżaj, popracujemy, obudujemy cię” – powiedział. Dogadałem się, podpisałem kontrakt, przepracowałem okres przygotowawczy i wiosną strzelałem gole dla gdynian.
Szybko zerwał pan więzadła.
To był koniec…
Ale powtarzał pan, że klub zachował się względem pana nieodpowiednio.
Podobnie jak w Łęcznej. Jakieś fatum. Zaproponowano mi przedłużenie kontraktu, doszliśmy do porozumienia, ale znowu brakowało podpisu. Kontrakt obowiązywał do końca roku. W październiku graliśmy z KS-em Polkowice i zerwałem więzadło krzyżowe. Nie chciano przedłużyć ze mną umowy. Wszystkie rzeczy związane z leczeniem, operacją – którą mi w Gdyni schrzaniono – klub pokrywał tylko do końca roku. Zostałem sam. 34 lata, zerwane więzadło, brak klubu i dodatkowych bodźców – wiedziałem, że to koniec.
To były też takie czasy, że nie zawsze miało się ubezpieczenie.
Pan grał bez ubezpieczenia w Pogoni. Podobnie jak Bartosz Ława, z tym że on miał pecha. Doznał kontuzji.
Musieliśmy ubezpieczać się indywidualnie albo grupowo – zbieraliśmy się grupą i próbowaliśmy ubezpieczyć się razem. Prywatnie. Raz się jednak miało ubezpieczenie, raz nie. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że dzisiaj wygląda to zgoła inaczej. Postęp jest widoczny gołym okiem. Wtedy było inaczej i wspomniany Bartek Ława raz za to zapłacił – miał po prostu pecha.
Po karierze zostałem asystentem pierwszego trenera w rezerwach Pogoni. Zrobiłem kurs, później objąłem drużynę juniorów starszych. Zdobyłem z nimi brązowy medal mistrzostw Polski. Byłem dyrektorem sportowym klubu. Zostałem nim w 2007 roku. Po jakimś czasie przyszedł jednak nowy właściciel, wprowadził swoje rządy i rozstaliśmy się za porozumieniem stron. Od tamtej pory nie mam z Pogonią nic wspólnego. Jestem tylko jej kibicem.
Jako dyrektor sportowy miał pan burzliwe relacje z trenerem Kurasem? W mediach pojawiały się informację, że nie dogadywaliście się odnośnie do transferów.
Nie. Wydaje mi się, że nie było czegoś takiego. Trzeba też zaznaczyć, że nie miałem bezpośredniego wpływu na ruchy transferowe. Pogoń wtedy się obudowywała. Spadliśmy, a potem stworzył się nowy podmiot – Pogoń, która zaczęła wspinaczkę czwartej ligi. Wspinaczkę, na szczęście, zakończoną sukcesem. Nie było tak, że za transfery odpowiadał Dymkowski czy Kuras. Prowadziliśmy dyskusje, rozmawialiśmy. Szukano przede wszystkim wolnych zawodników, transferów gotówkowych praktycznie nie dokonywaliśmy.
Skąd pomysł na wejście w politykę?
Pomysł podrzucił mi Sławomir Nitras, obecny kandydat na prezydenta Szczecina. Kiedy zerwałem więzadło krzyżowe, leczyliśmy się u jednego lekarza. Rozmawialiśmy na różne tematy, nie tylko związane ze sportem. Spieraliśmy się politycznie. Po jakimś czasie zaproponował mi, czy nie chciałbym wystartować z ramienia Platformy Obywatelskiej do Rady Miasta. Zgodziłem się. Uzyskałem dobry wynik. Dostałem się. To była moja pierwsza i ostatnia kadencja.
Role były podzielone. Skupiałem się na sprawach sportowych. Wspierałem ówczesnego dyrektora sportu. Walczyliśmy o stadion, co nie do końca się udało. Były obietnice, plany, ale – jak widzimy – dopiero w tym roku wszystko ruszy już tak naprawdę. Wtedy potrzebne były inne rzeczy – filharmonia, hala. To jest właśnie polityka. Nie można patrzeć tylko na to, co chce się osiągnąć. Trzeba robić rzeczy, które są słuszne. Potrzebne społeczeństwu.
Politycy często nie pałają do siebie sympatią czy to teatrzyk?
Teatr. Nie chcę teraz o tym za wiele mówić, ale faktem jest, że kiedy są kamery i dziennikarze, jest też teatr. Później w kuluarach rozmawia się z ludźmi związanymi z różnymi opcjami politycznymi i wszystko jest normalnie. Ludzie są serdeczni. Znam wielu ludzi „z drugiej strony”. Do dzisiaj mamy kontakt, nie mam z tym problemu.
Z jakiego osiągnięcia jest pan najbardziej dumny?
Byłem w Radzie Miasta, kiedy powstawały orliki. Niech nikt mnie źle nie zrozumie – nie chodzi mi o to, że powstały one dzięki mnie. Samorządowcy musieli trzymać nad nimi pieczę, ale w Szczecinie – tak jak w całej Polsce – powstało ich bardzo dużo. To miało wpływ na rozwój naszej dyscypliny, a jest tam przecież miejsce na koszykówkę i siatkówkę. Można się rozwijać. Z ich powstania jestem najbardziej zadowolony.
W 2015 roku powiedział pan, że Pogoń powinna być apolityczna. Dlaczego wtedy nie była?
Ówczesny prezes klubu poparł jako Pogoń Szczecin jednego z kandydatów na prezydenta miasta. Nie podobało mi się to. Wypowiedziałem się głośno, że każdy może mieć swoje poglądy, ale klub jako klub nie powinien oficjalnie wspierać jednego z kandydatów. A tak się wtedy stało. Zresztą, ten kandydat nie wygrał. Teraz można gdybać – od tamtego momentu Pogoń ma w mieście nieco pod górę.
To widać?
Czuć. Nikt wprost tego nie powiedział, ale jak ktoś się zna i orientuje w naszych realiach, to widzi pewne rzeczy. Zaangażowanie polityczne miało wpływ na późniejsze wydarzenia. Na kontakty. Na odbiór Pogoni w urzędzie. To zawsze się odbija. Ktoś w klubie zaryzykował i na tym wtedy przegrał.
Czym pan się dziś zajmuje?
Prowadzę wraz ze wspólnikiem własną firmę poligraficzną. Chodzę na kurs trenerski. Posiadam drugą klasę trenerską. Do końca 2018 roku te uprawnienia przestają obowiązywać i trzeba robić tak zwaną nakładkę. W tej chwili szkolę się w Policach na trenera UEFA A. Kurs zakończy się w listopadzie. Będę miał uprawnienia. Być może wrócę do trenerki.
Wiąże pan z nią przyszłość?
Na razie skupiam się na kursie i zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. Newspix.pl