Reklama

Weszło na stopa #25: Argentyna, gdzie futbol jest największą religią

redakcja

Autor:redakcja

06 marca 2018, 13:08 • 7 min czytania 1 komentarz

Do Ameryki Południowej jechałem oglądać piłkę nożną. Zmęczony tym, co w Europie nazywamy „modern football”, naprawdę szczerze chciałem doświadczyć jaka rzeczywiście jest pasja Brazylijczyków, Argentyńczyków czy Kolumbijczyków. Było wspaniale. Mecz za meczem. Czułem się jak w raju, szczególnie gdy trafiłem do Argentyny. A Buenos Aires? Piątek, meczyk. Sobota? Również Primera Division. Niedziela? Coś na dokładkę. W tygodniu też praktycznie codziennie się coś znajdzie. Sami widzicie, żyć nie umierać.

Weszło na stopa #25: Argentyna, gdzie futbol jest największą religią

Pierwsze symptomy, iż podróż do Argentyny będzie wyjątkowa, znalazłem już na północy w górach, gdzieś na stacji paliw. Pisałem wtedy na swoim prywatnym fejsbuku tak:

„Argentyna!

Liga wznawia rozgrywki za 2 tygodnie, ale przerwy od futbolu tu nie doświadczysz! Siedzę właśnie na stacji CPN. Boca Juniors gra z Godoy Cruz. Mecz o Torneos de Verano. Niby turniej oficjalny, ale przed ligą. Na całym świecie uznany by był jako świetny sparing i sprawdzenie piłkarzy na rundę wiosenną.

NIE W ARGENTYNIE!

Reklama

Mecz w telewizji, trybuny fanatycznie dopingują, a obok mnie chłopak – również autostopowicz. Siedzi przed telewizorem i obgryza paznokcie. Gdzieś z tyłu jego dziewczyna. Ona się w tym momencie nie liczy. Gra przecież jego Boca Juniors.

PS. Boca właśnie w tym momencie straciła bramkę. To mecz przed ligą. Chłopak załamany siedzi z rękami na twarzy.
WŁAŚNIE PO TO TU PRZYJECHAŁEM!!! Po futbol jakiego ponoć nigdzie indziej człowiek nie doświadczy!
ARGENTYNA!”

Przygodę z futbolem zacząłem w Cordobie. Pierwsza kolejka rundy jesiennej czyli… ostatni weekend stycznia. W Ameryce Południowej bowiem tak samo jak na przykład w Australii, mają całkowicie odwrotny klimat. Podczas gdy w Europie, a mówiąc ściślej na półkuli północnej jest zima, oni mają lato. Wygrałem więc życie, Argentynę czy Brazylię odwiedziłem w trakcie cieplejszego okresu. Czy może być lepiej? Oczywiście, że tak. Zapomniałem przecież napisać, iż w Cordobie, w tejże pierwszej kolejce rundy rewanżowej, mierzyły się ze sobą trzecie w tabeli Tallares Cordoba i wicelider San Lorenzo.

Do Cordoby wyruszyłem dopiero w dniu spotkania. Dzień wcześniej, w siatkarskich derbach Argentyny, kibicowałem jeszcze Zbigniewowi Bartmanowi, jednakże z szacunku do Zibiego o przebiegu meczu wspominać nie będę. Każdemu przecież zdarza się zagrać gorsze spotkanie. Mimo że zacząłem o 7 rano miałem świadomość, iż 600 km jakie trzeba było przejechać do Cordoby to będzie niezły wyczyn. Mówiąc krótko, liczyłem na farta. Głupiemu jednak zawsze się udaje więc pod stadionem zameldowałem się dziesięć minut przed pierwszym gwizdkiem.

Wtedy jednak zaczęły się problemy.
Nie może pan wejść z plecakiem – usłyszałem od ochroniarza na bramie.
– A gdzie go mogę schować?
– Nigdzie.
– To co mam zrobić?
– Nie wiem, ale na stadion pan z tym nie wejdzie – upierał się dalej przy swoim.

Błądziłem tak od ochroniarza do policjanta prosząc, skamlając, błagając. Nic. Wkurwiłem się.
Ciśnie człowiek 600 kilometrów po to, by wejść na stadion. I co? Nie może? Wyciągnąłem więc wszystko co było jakkolwiek wartościowe z dużego plecaka, zostawiłem w nim niebezpieczne sprzęty jak nóż, gaz czy pałka, resztę przełożyłem do małego, który załadowałem na plecy. A duży? Przywiązałem do płotu. Pal sześć. Jak ktoś ukradnie to trudno.

Reklama

– Nie może pan tego tutaj zostawić – zagaił mnie jednak policjant.
– Dlaczego? To nie pana sprawa gdzie zostawiamy swoje rzeczy – byłem już cholernie nieuprzejmy.
– Ale nie może pan tego tutaj zostawić.
– Bo? Señor, dlaczego mi pan tak utrudnia życie? Nie może mi pan pomóc? Albo chociaż wykazać odrobiny chęci pomocy? Jest pan Katolikiem? – zapytałem, kompletnie nie wiem czemu.
– Tak, jestem.
– Bóg nie kazał pomagać sobie nawzajem? – krzyczałem! – No, tak ale pan jest policjantem, wszyscy, na całym świecie jesteście tacy sami. Fuck it!

Na trybuny wszedłem w 35 minucie, doświadczyłem jednak atmosfery, która naprawdę była gorąca, a ja szczęśliwy obejrzałem w spokoju nieco ponad pół meczu. Pierwszego z pięciu jakie miałem w planach zobaczyć w Argentynie.

Na następny jechałem w stronę Santa Fe. Miasto jak miasto. Nic specjalnego, szczególnie piękne nie jest, ale porównując je do wielu innych w Ameryce Południowej, dramatu również nie ma. W mieście grają dwa duże kluby: Union i Colon, a mi przyszło obejrzeć w grze tych pierwszych. Zajmujący czwarte miejsce w ligowej Tabeli CAU (Club Atletico Union Santa Fe) mierzył się z niezwykle groźnym Racingiem de Avellanda. Ruszyłem więc spokojnie w stronę stadionu, gdy na kilometr przed obiektem usłyszałem bębny i śpiewy. Zatrzymałem się więc by popodziwiać atmosferę, kiedy usłyszałem z tłumu:
– Hola, chodź tu do nas.
– Cholera, wyraźnie powiedzieli to do mnie – pomyślałem.

Kibice okazali się niezwykle przyjaźnie nastawieni do obcego z wielkim plecakiem. Momentalnie w do ręki włożono mi piwo, a już po dziesięciu minutach ubrany byłem w koszulkę i czapkę Unionu Santa Fe. Moje plecaki w tym czasie wylądowały w samochodzie chwilę temu poznanego kolegi, o wdzięcznym pseudonimie „gordo” – gruby. No, rzeczywiście taki był! Godzinę później znaleźliśmy się pod stadionem i ruszyliśmy w stronę bramy.

– Muszę jeszcze kupić bilet – powiedziałem chłopakom. – Nie musisz – odrzekł chłopak, który jak twierdzi również w życiu sporo podróżował. To nie podróże zainteresowały mnie jednak w nim najbardziej. Większą uwagę zwróciłem na szramę zajmującą połowę jego twarzy. Ewidentnie musiał kiedyś porządnie oberwać. – On jest ze mną – a mówiąc to zwrócił się w stronę ochroniarza na bramie. Sekundę później byłem już po drugiej stronie i szedłem z rozdziawioną miną.

– Znasz goście na bramie, że nas wpuścił bez biletu?
– Znam tu wszystkich – odpowiedział uśmiechając się. Mimo tego, iż uśmiech miał naprawdę szczery, jego twarz rozpruta na dwa kawałki mówiła raczej „nie ufaj mi”.

Wtedy się tym jednak nie przejmowałem i ruszyłem za nim do młyna. W sam środek młyna. Tak samo jak w przypadku Derbów Medellin dwa miesiące wcześniej i tym razem udało mi się obejrzeć mecz z wysokości trybuny dopingowej. No dobra, troszeczkę z tym „obejrzeć” przesadziłem. Tam bowiem meczu się nie ogląda. Boisko jest dodatkiem do tego co dzieje się na trybunach. Zabawa, śpiewy, tańce, pogo, machanie flagami. Generalnie chodzi o to, że im większy rozpierdol, im bardziej dziko, tym lepiej. I może Union Santa Fe to nie było Boca Juniors, ale wierzcie mi – będąc tam, w środku tej całej zawieruchy z błogosławieństwem kumpla ze szramą na czole, czułem się bezpieczny, ale przede wszystkim podniecony. I nie zastanawiając się długo dałem się ponieść wszystkim buzującym we mnie emocjom skacząc w sam środek pogo.

– Daaallleeee, Daaaalleeee Uuuuniioooooon! Daaallleeee, Daaaallleeeee Uuuuunioooon!

Meczu zbyt wiele nie widziałem również dlatego, iż nad nami, od górnej trybuny do płotu zostały przewieszone flagi czerwono-biało-czerwone w barwach Unionu. Zerkając w stronę boiska byłem w stanie dostrzec maksymalnie połowę tego co dzieję się na zielonej murawie. Kto by się jednak tym przejmował?

Przejmowałem się wynikiem, bo ten do przerwy był niekorzystny dla gospodarzy, ale w drugiej połowie udało im się wyrównać, a następnie strzelić zwycięską bramkę. Stadion oszalał z radości.

I już tak całkowicie na koniec chcę zwrócić uwagę jeszcze na to jak na trybuny reagowali piłkarze. A reagowali, prosili o doping w kluczowych momentach pokazując tym samym, iż rzeczywiście traktują kibiców jako dwunastego zawodnika, co niestety nie zawsze zdarza się w Polsce.

Union Santa Fe – Racing, partido 2/5 w Argentynie.
Ruszyłem więc do Buenos na to co w argentyńskim futbolu najlepsze.
Piątek: Argentinos Juniors na stadionie Diego Armando Maradony.
Sobota: River Plate
Niedziela: San Lorenzo vs Boca Juniors!

Mało nie posikałem się z podniecenia… Jak się później okazało przed ostatnim meczem byłem również blisko posrania się w gacie, gdy zaatakowali mnie w 15 osób. O tym jednak pisałem wam w ostatnim felietonie. San Lorenzo vs Boca Juniors przeszło mi koło nosa. Okradli mnie z biletu, pieniędzy czy telefonu, ale żyję. A co było wcześniej?

W piątek wybrałem się na kameralny stadion imieniem legendy argentyńskiego futbolu – pana Maradony, na mecz Argentinos Juniors, jednego z 15(!) klubów w Buenos Aires grających w sezonie 17/18 w pierwszej lidze! Mecz jak to mecz, było ok. W sobotę zaś ruszyłem w stronę Barrio de Nunez gdzie mieści się Estadio Monumental, na którym swoje domowe spotkania rozgrywa River Plate, obecnie 21. w tabeli. Właśnie fakt, iż Los Millionairos nie zachwycali w ostatnich kolejkach sprawił, że byłem spokojny o kupno biletu na największy stadion w Argentynie. Och, jak bardzo się myliłem.

– Musisz być socio by mieć szanse kupić karnet na cały sezon. Marne, ale jednak. Inaczej biletu na mecz nie kupisz, są tylko karnety – powiedział mi kilka dni po meczu Daniel mieszkający w Buenos od roku. Stałem więc jak przegryw pod stadionem pytając się ludzi czy ktoś nie ma do sprzedania wejściówki na mecz. Niestety… Obszedłem się smakiem, a mogłem napisać o akredytację. Z lenistwa tego jednak zaniechałem. No cóż, moja wina… moja bardzo wielka wina.

Z Argentyny, Mateusz Koszela
Autostopem w świat sportu

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...