Wiedzieliśmy, że Sączersi nie atakują jakby mieli w składzie Messiego, Van Bastena, Ronaldinho i Robaka. Wiedzieliśmy, że nie bronią jakby szyków pilnowali im Nesta, Beckenbauer, Lahm i Mójta. Wiedzieliśmy, że Sandecja kart w lidze nie rozdaje, a raczej siedzi w kącie z parą dwójek, ale żeby aż tak? Poprzednie zwycięstwo jeszcze latem. Od tamtego czasu Ekstraklasa robi Sandecji jesień średniowiecza.
Tabela ligi od kalendarzowej jesieni. Ostatnie zwycięstwo Sandecji miało miejsce kilka dni wcześniej w “derbach Niecieczy”. Źródło: 90minut
Oczywiście łatwo znaleźć źródło takiego załamania formy. 28 września po konflikcie z Mroczkowskim ze stanowiska rzecznika został strącony Marcin Rogowski. Bez niego, jak widać, ani rusz, cały misterny plan w p… rozsypał się niczym domek z kart. Najbardziej katastrofalna w skutkach decyzja kadrowa odkąd Trzeciak pogonił Lewandowskiego z Legii.
A tak na poważnie, to czy można dziwić się Mroczkowskiemu, że publicznie kręcił nosem na letnie wzmocnienia? Nie były na miarę Ekstraklasy. W pierwszych kolejkach Sączersi zakłamywali rzeczywistość, do tego stopnia, iż nie imała się ich nawet nieustanna konieczność gry na wyjeździe. Większość meczów w lidze to spotkania dobrze znających się szachistów, którzy potrafią przewidzieć wszystkie sztuczki i posunięcia rywala. Sandecji oraz jej piłkarzy nie znał nikt, więc dysponowali elementem zaskoczenia. Do tego doszedł wielki entuzjazm bandy – nie można im tego odmówić – ambitnych, charakternych chłopaków, no i fenomenalna forma Gliwy. Ile punktów im uratował – wie tylko on sam.
Ale sezon jest długi. Dziś wszyscy poznali już w co gra Sandecja i poszczególni jej piłkarze. Jeśli Sączersi w wielkim stopniu bazowali na entuzjazmie i morale – a to prawdopodobna teoria – to załamanie formy wytrąciło im kartę atutową. Trudno powiedzieć, żeby zwolnienie Mroczkowskiego, który uformował zespół, zrobił z nim wynik znacznie ponad stan, a wielu chłopaków doprowadził do formy życia, w jakikolwiek sposób mogło pomóc. Zimowe transfery – Bartosz, Benga, Grić – znowu wyglądają, jakby włodarze zapomnieli, że nie są już w I lidze.
W pierwszej kolejce grali z Pogonią Szczecin, czyli jedną z nielicznych drużyn, które jesień miały jeszcze mniej wesołą. I co? Bezdyskusyjny oklep.
Z piłkarzami Sandecji – jak zapewne domyślacie się po wyniku – sprawa wygląda trochę inaczej. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że lewa strona gości wyglądała dziś tak, jakby Kazimierz Moskal wystawił tam dwie tyczki treningowe, a nie dwóch nominalnych obrońców. Portowcy wchodzili tamtym sektorem z luzem znanym z czerwonego dywanu. Rapie, Delewowi czy wspomnianemu Zwolińskiego brakowało tylko drinka w łapie i cycatej blondynki pod pachą. Zawiódł oczywiście Piter-Bucko, który pokonał Gliwę, ale zawiódł również sam bramkarz, co jesienią było przecież nie do pomyślenia. Chodzi nam rzecz jasna o czwartego gola – nie potrafił utrzymać słabego strzału Piotrowskiego po właściwej stronie linii bramkowej. Na naprawdę niezłego parodystę wygląda nam też 21-letni Słowak Jakub Gric. Jeszcze jest za wcześnie, by powiedzieć, czym będzie irytował nas najbardziej, ale samo to, że irytował będzie, jest w zasadzie pewne.
Nadzieja na lepsze jutro dla Sandecji? Chyba Filip Piszczek, który nieźle zastąpił Kolewa i już przy ustalonym wyniku potrafił zagrozić pewnym swego Portowcom. Za pierwszym razem trafił jeszcze w słupek, ale już za drugim wykorzystał dogranie Danka. Czyli mówiąc wprost – to raczej nie będzie wesoła wiosna w Nowym Sączu.
Jasne, to tylko pierwszy wiosenny mecz (choć dwanaście poprzednich też nie przyniosło kompletu punktów). Jasne, Ekstraklasa lubi być przewrotna (ale w pewnych granicach). Jasne, Sandecji nie ma jeszcze nawet w strefie spadkowej (co dowodzi jak niesamowite wyniki osiągali w pierwszych tygodniach). Ale zarazem trudno znaleźć argumenty, które nie świadczyłyby o tym, że mamy do czynienia z głównym kandydatem do spadku.