Kuloodporni piłkarze. Ludzie, którzy raz po raz udowadniają, że nie ma żadnych granic. Niezłomni. Nie do zdarcia. Mistrzowie w stawianiu czoła wszelkim przeciwnościom. Można tak mnożyć w nieskończoność. Każdy z nich niesie ze sobą osobną, często traumatyczną historię. Nie inaczej jest w przypadku Igora Woźniaka. 16-letniego bramkarza, poturbowanego przez życie już w momencie przyjścia na świat.
Igor urodził się bez ręki. Niech o skali szoku dla rodziny świadczy fakt, że żadne badania nie wykazały, że do tego dojdzie. Trudno, żeby w takiej sytuacji miał w życiu łatwo, jednak nikt nie zamierzał dawać mu taryfy ulgowej. Dziś jest jednym z najmłodszych reprezentantów Polski w amp futbolu i jeździ na obozy z pełnosprawnymi zawodnikami. Co więcej – zdecydowanie się tam wyróżnia.
Kiedyś marzył, żeby zawiązać sznurówki. Dziś celuje w występ na październikowych mistrzostwach świata w Meksyku.
Anna Woźniak, mama Igora: Przed narodzinami nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Igor urodzi się bez ręki. Żadne badania tego nie wykazały. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Było bardzo dużo hipotez, ale w pewnym momencie przestaliśmy szukać. Nie ma sensu. Może w przyszłości medycyna da na to odpowiedź, może Igor sam poszuka prawdy, ale dla nas jest kompletny. Na początku jednak był szok. Na szczęście mieliśmy duże wsparcie całej rodziny, przyjaciół i jakoś sobie z tym poradziliśmy. Inna sprawa, że kiedy dziecko rodzi się z jakąś wadą, przez rok jeździ się po lekarzach i wyklucza inne. Nie ma nawet czasu, żeby się nad sobą litować, człowiek jest cały czas w amoku. Dziś wydaje mi się, że Igor jest najlepszym przykładem na to, że niepełnosprawność jest tylko w głowie.
Igor: Rodzice pokazali mi, że niepełnosprawność jest tylko w głowie, bo zawsze traktowali mnie na równi z innymi. Jak pełnosprawnego. Nigdy nie dostałem taryfy ulgowej, nikt się nade mną nie litował. Ubieranie się, mycie talerzy, sprzątanie, odkurzanie – wszystkie te czynności starałem się wykonywać samemu. Nie zawsze było łatwo, ale z perspektywy czasu jestem im za to ogromnie wdzięczny. Gdyby ktoś mnie we wszystkim wyręczał, dziś byłoby mi o wiele trudniej. Uczyłem się na błędach, szukałem rozwiązań, żeby wyjść nawet z najtrudniejszej sytuacji. Oczywiście nie było też tak, że rodzice mi nie pomagali, ich pomoc była nieodzowna, ale traktowali mnie na równi z innymi. Nigdy nie poczułem, że jestem inny, a ręki nie mam przecież od urodzenia. W przedszkolu jako pierwszy nauczyłem się wiązać buty. Zaczęło się od tego, że miałem w domu hełm z nakładką. Tam był sznurek, który trzeba było zawiązać. Wiązałem, wiązałem, aż w końcu, po wielu próbach, znalazłem sposób. Pobiegłem do rodziców i oznajmiłem: „patrzcie, potrafię wiązać!”. Przełożyłem to na buty i też się udało. Musiałem znaleźć na to swój sposób, wiązanie jedną ręką jest w końcu trochę trudniejsze. Ale tylko trochę! W przedszkolu jako jedyny sam się ubierałem. Wszyscy rodzice pomagali swoim dzieciom wkładać kurtkę, buty, a ja prosiłem mamę lub babcię – w zależności kto mnie odbierał – żeby pozwoliła mi zrobić to samemu.
Anna: Po prostu stałam przy Igorze z założonymi rękami. Śpieszyłam się do pracy – dojeżdżałam wtedy do siedziby Gazety Wyborczej w Tychach. Z Jaworzna to spory kawałek drogi. Igorek ściągał buty, zakładał kurtkę, trochę to trwało, ale i tak mu kibicowałam. Pamiętam spojrzenia innych rodziców. Niemal zabili mnie wzrokiem. Nie mam pojęcia, co sobie myśleli, ale wtedy zrozumieli, że Igora powinno się traktować jak pełnosprawnego.
W jakim wieku uświadomiłeś sobie, jakie konsekwencje może nieść za sobą brak ręki?
Igor: Mówiąc szczerze, nie miałem czegoś takiego.
Anna: Wydaje mi się, że musiał być taki moment. Pamiętam sytuację, kiedy byłeś mały. Kąpałeś się i zadałeś mi pytanie, czy jak będziesz jadł danonki, to odrośnie ci ręka? Musiałeś chcieć tej ręki, z jakiegoś powodu ci jej brakowało. Może dzieci w przedszkolu przy jakiejś zabawie trzymały się za ręce, a ty nie mogłeś?
Igor: W zerówce mieliśmy w-f. Odbyły się pierwsze zawody. Nie pojechałem na nie.
Anka: Ale w domu był płacz! Do dzisiaj to pamiętam.
Igor: Nie wzięli mnie na te zawody z powodu braku ręki. Była jakaś konkurencja, w której musiałeś używać rąk. Z perspektywy czasu widzę jednak, że wyszło mi to na dobre. Kiedy czegoś nie mogę, potwornie się wkurzam i dążę do tego, żeby wszystkim udowodnić, co potrafię. Rodzi się we mnie determinacja. Powiedzcie mi, że czegoś nie da się zrobić, a ja to zrobię. W przedszkolu pierwszy raz spotkałem Matiego – mojego dobrego kumpla. Nie usłyszałem od niego pytania, dlaczego nie mam ręki. Zaakceptował mnie, bo zobaczył, że mogę się bawić tak samo, jak on. Jednak inne osoby atakowały mnie pytaniami. Potrafiłem wytłumaczyć, że po prostu tak jest, taki się urodziłem i nic nie zmienię. Co więcej – uważam, że będąc niepełnosprawnym nie tylko nic nie tracę, ale nawet zyskuję.
Zyskujesz?
Igor: Zyskuję szacunek innych. Podchodzą i mówią: „super, że dajesz radę”. Są pod wrażeniem, że potrafię sobie z tym radzić i się nie poddaję. Mam większą pewność siebie, bo widzę, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. A jeżeli są, to tylko w naszej głowie – wystarczy je pokonać.
W pierwszej klasie podstawówki zacząłem trenować jujutsu z pełnosprawnymi. Trzy razy w tygodniu po półtora godziny. Trochę nie chciało mi się chodzić, ale zawsze motywowali mnie rodzice. Mówili, że jak wytrwam miesiąc, będzie nagroda, najczęściej jakaś zabawka. Podświadoma motywacja. Okazało się jednak, że po miesiącu tak spodobał mi się ten sport, że kompletnie zapomniałem o tej zabawce. Potem była siatkówka, oczywiście też z pełnosprawnymi. Zresztą uczęszczałem nawet do klasy sportowej o tym profilu. Jak sobie radziłem? Cóż – można grać z głową i głową. (śmiech) Jak dostawałem mocną górną piłkę, no to co miałem zrobić? Od czego jest głowa? Rozegranie na trzy i punkty. Nauczyłem się odbierać piłki zarówno dolnym, jak i górnym odbiciem. Zdobyliśmy wtedy ósme miejsce na Śląsku, potem trzecie w rejonie. Najczęściej, ze względu na jedną, ale za to dość mocną rękę brali mnie do serwowania.
Grali na ciebie?
Igor: Tak, bardzo często! Miałem jednak taką drużynę, która ratowała mnie z opresji. Zdarzało się, że się odsuwałem, a koledzy mi pomagali. Był tylko jeden drobny problem – w siatkówce, wiadomo, obowiązuje zasada prawej ręki. Ja tej prawej ręki nie mam… (śmiech)
Ale za to masz dystans do swojej niepełnosprawności.
Igor: Często się czuję niezręcznie albo opadają mi ręce. Potrafię z tego żartować i z tym żyć. Wiem, że śmiech jest jakąś terapią. Odskocznią i formą odstresowania się. Stary, nie masz ręki, ale co z tego – nic nie zmienisz. Ludzie mają różnego rodzaju deficyty, często jest im w życiu trudniej niż mi. Naprawdę, nie mam się czym martwić i przejmować.
Kiedy zainteresowałeś się piłką?
Igor: Dość późno, w wieku 12 lat. Pojechałem z tatą na trening do miejscowego LKS-u Ciężkowianka. Trenowałem dwa razy w tygodniu, grałem mecze. W zasadzie to była moja pierwsza drużyna piłkarska z prawdziwego zdarzenia. Co ciekawe, zacząłem w polu. Nogami nie grałem najlepiej, ale zawsze potrafiłem się przepchnąć, więc występowałem na środku obrony. W końcu usłyszałem o amp futbolu. Moim idolem jest Gigi Buffon. Zdarza się, że mówią mu: „jesteś już stary, daj sobie spokój”, a on wbrew wszystkim w dalszym ciągu fruwa i wyciąga nieprawdopodobne piłki. Nie patrzy na innych. To jeden z niewielu piłkarzy, którzy grali z trzema pokoleniami. Przede wszystkim napisał historię futbolu. Z kolei amp futbol jest dla mnie w pewnym sensie sentymentalnym sportem – w nim stawiałem swoje pierwsze bramkarskie kroki, w nim się teraz spełniam. W Husarii Kraków zaczęła się moja przygoda z bramkarstwem. W tej dyscyplinie ludzie, którzy nie mają rąk i nóg spełniają swoją pasję mimo przeciwności losu. Robią rzeczy, jakie pełnosprawni nawet sobie nie wyobrażają. Nie znają granic. Pokazują, jak szybko można biegać o kulach, łapać piłkę jedną ręką, czy piąstkować. To też odskocznia od codzienności – przyjeżdżam na treningi i jestem ze swoimi. Dwóch bez ręki, sześciu bez nogi i gramy w piłkę! Inspiracją, żeby zapisać się do klubu były mistrzostwa świata w Kaliningradzie, które transmitował bodajże TVP Kraków. Mama mi to pokazała i z tyłu głowy zapaliła się lampka. W końcu powiedziałem, że chciałbym jechać na taki trening. Jako 13-letni chłopczyk zadzwoniłem do trenera. Przedstawiłem mu sytuację i za jakiś czas byłem już na treningu. Było wielkie „wow”. Wchodzę do szatni, a tam leżą porozrzucane protezy. Ówczesny bramkarz Husarii powiedział wtedy: „nie patrz na te nogi, nie przejmuj się, ktoś je zgubił”. Od razu pozytywna atmosfera. Dostałem impuls, że to są moi – ci z dystansem, bez nóg i rąk. Na początku było trudno. Przy grze z piłką odstawałem od nich znacznie, a przecież to ja miałem obie nogi w pełni sprawne. Z czasem się to na szczęście poprawiło. Pierwszy raz wszedłem do bramki. Próbowałem się rzucać, podchodzić i – jak się okazało – nie było tak źle! Trenował mnie Krzysiek Wajda. Dużo dawali mi też koledzy z bramki: „no, tutaj Krzysiek tak ci mówi, ale jednak spróbuj inaczej. Może daj palce szerzej, spróbuj mieć kikuta schowanego”. Właśnie – jest taka zasada, że jeżeli ma się amputację powyżej łokcia, kikut musi być schowany. Ja teoretycznie nie muszę tego robić, ale wolę sobie go schować, czuję się wtedy bezpieczniej.
Długo nie mogłem dostać się do żadnej szkółki. W kilku miejscach mnie nie chcieli. Jeden z trenerów się wystraszył, ale nie ma co oceniać – mógł się bać i nie podjąć wyzwania. Kiedy nie chciał wziąć mnie pod swoje skrzydła, pomyślałem, że być może piłka nie jest dla mnie. Amp futbol amp futbolem, ale marzenia o grze z pełnosprawnymi trzeba odłożyć na bok. My się jednak nie poddajemy. Robię to przede wszystkim dla siebie, innym pokazuję tylko, że da się jeszcze lepiej, że niekoniecznie trzeba tylko równać do osób pełnosprawnych, ale można stawać się lepszym od nich. W czwartej klasie podstawówki miałem śmieszną sytuację z kartą rowerową. Ktoś zaproponował, żebym jeździł na trzykołowcu. Jak to usłyszałem, od razu podziękowałem. Razem z rodzicami powiedzieliśmy, że dam sobie radę na dwukołowcu – w końcu się udało. Jeżeli chodzi o szkółkę, szukaliśmy innych rozwiązań. Dostałem numer od rodziców, żeby zadzwonić w inne miejsce. Zwlekałem z tydzień, ale w końcu się przełamałem. Wykręciłem numer do trenera Jarka Salachna – osoby, która ma szkółki w Irlandii, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Opowiadam, że bronię w Husarii, nie mam ręki, i jestem bramkarzem. Od razu powiedział, żebym przyjeżdżał na obóz. Uznał, że będzie to dla niego wyzwanie, specjalnie dla mnie wymyślił nową technikę. Na pierwszy obóz przyjechałem do Kluczborka i znów – na szczęście – nie dostałem żadnej taryfy ulgowej. Trener dał mi popalić, jeszcze nigdy nie miałem tak wymagającego treningu. Pod względem motorycznym, technicznym i stricte bramkarskim.
W internacie były pokoje dwuosobowe. Wchodzę, a tam ośmiu chłopaków. Siadam, rozbieram się i nagle cisza. Każdy wzrok na mnie. Na początku nie pytali, co mi się stało, poczekali do pierwszego treningu. Zobaczyli mnie i, można powiedzieć, byli zachwyceni tym, że się da. Oprócz Husarii, dwa razy w tygodniu trenuję w Mysłowicach. Do domu wracam o 22, a już o 5 muszę wstać – zazwyczaj idę na siłownie jeszcze przed szkołą.
W końcu przyszło powołanie do pierwszej reprezentacji – dla mnie coś nieprawdopodobnego. Sam fakt, że jest się jednym z najlepszych bramkarzy w Polsce – i to w takim wieku – działa na wyobraźnie. Kiedy dostajemy powołania, nazwiska trafiają też na tabliczkę na Facebooku. Jest coś takiego, że jest się dumnym, że po prostu tam można być i przebywać z tymi chłopakami. Jestem jednym z najmłodszych zawodników w drużynie. Koledzy przyjęli mnie bardzo dobrze, zresztą znaliśmy się już z ligi – to było po moim drugim sezonie w amp futbol ekstraklasie. Pomimo wszystko – jak wszędzie – nie dostawałem żadnej taryfy ulgowej. Ciężkie treningi, mocne strzały, zero odpuszczania. Nikt nie traktował mnie jako ówczesnego czternastolatka, tylko jako kumpla z kadry. Ostatnio byłem też na zgrupowaniu Polish Soccer Skills U-16, czyli obozie dla osób pełnosprawnych. Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego meczu, w którym zagrałem na siedmiometrowe bramki (w amp futbolu gra się na pięciometrowe – przyp. NS). Wyszedłem jako pierwszy bramkarz i udało mi się zachować czyste konto.
Anna: To powołanie było dla nas zaskoczeniem. Wybiera bowiem system, dostaje się punkty. Na obozie mieli testy, więc w momencie powoływania Igora trenerzy raczej nie wiedzieli, że dostała się osoba niepełnosprawna. Zadzwoniłam wtedy do prezesa amp futbolu, Mateusza Widłaka, i poinformowałam go o tym. „Słuchaj, Igor dostał powołanie, a to przecież obóz dla pełnosprawnych. Mógłbyś to sprawdzić?” Okazało się, że jak najbardziej – po raz kolejny złamał stereotypy.
Jak ci idzie w szkole?
Igor: Zawsze może być lepiej, ale oceny są w porządku. Muszę spiąć się teraz na egzaminy gimnazjalne, bo zależy mi, aby dostać się do SMS-u – szkoły mistrzostwa sportowego w Krakowie. To wysoki poziom, mało miejsc, dużo chętnych, ale walczę o jak najlepsze świadectwo. Nie chcę iść na skróty i zdać tylko testy motoryczne. Nie mam zamiaru się prosić, tylko na to zasłużyć. Marzy mi się, żeby stać się pierwszą osobą w Polsce, która trenowałaby w takiej szkole jako osoba teoretycznie niepełnosprawna. Wydaje mi się, że przy okazji byłoby to okno wystawowe dla amp futbolu. Dyscyplina trafiłaby do większego grona ludzi.
Anna: Fakt, że odważyłeś się na takie marzenie to też ogromna zasługa Marka Dragosza – szkoleniowca pierwszej reprezentacji. Za każdym razem utwierdza cię w przekonaniu, że niemożliwe nie istnieje.
Igor: Marek pracuje też w Keepers Foundation. Byłem nawet na obozie. Jeździ po Afryce, pomaga dzieciom z biednych zakątków Afryki. Pokazuje im futbol – jak grać i trenować. Imponuje mi zarówno jako trener, jak i człowiek. Jestem dumny, że mam takiego szkoleniowca, to dla mnie olbrzymia wartość.
Najbardziej lubisz historię.
Igor: Fascynuje mnie pierwsza i druga wojna światowa, także świat po obu wojnach, wszystkie konflikty zbrojne – wojna sześciodniowa, wojna w Zatoce Perskiej. Do tego dochodzą też większe bitwy i czołgi – radzieckiej i niemieckiej myśli technicznej. Można powiedzieć, że wyprzedziłem grę World of tanks, bo interesowałem się tym od małego. Imponuje mi, że Rosjanie – pomimo strasznych warunków, braku pieniędzy, bo wtedy ich przemysł nie stał na wysokim poziomie – potrafili konstruować tak wspaniałe maszyny. Tak samo Niemcy. Pod naciskiem, powiedzmy, zmniejszającej się linii frontu, która była coraz bliżej Berlina, konstruowali coraz lepsze wynalazki. Z drugiej wojny światowej najbardziej w pamięć zapadło mi Lądowanie w Normandii. „Szeregowiec Ryan” to mój ulubiony film, więc zacząłem się tym bardziej interesować – gdzie były najcięższe walki, ile sprzętu, jaki sprzęt, co to wszystko miało na celu, i jakie były dalsze fazy tej inwazji. O historii mógłbym rozmawiać godzinami.
*
Mama Igora na co dzień prowadzi „Pogotowie Emocjonalne”. – Mamy w genach to, że jak ktoś nam powie, że sobie nie poradzimy, to po prostu to zrobimy. Kiedy dowiedziałam się, że jestem chora na chorobę, na którą podobno nie ma lekarstwa (zespół Ehlersa-Danlosa), że ludzie jeżdżą na wózkach, zaczęłam robić z tego atut. Pomagałam przewlekle chorym ludziom, zaczęłam robić uprawnienia terapeutyczne. Pomaganie innym pomagało mi we własnej chorobie. Dziś wspieram sportowców, jak i zwykłych ludzi. Niestety w dzisiejszych czasach przechodzą przez ogromną ilość kryzysów. Przykładem kryzys egzystencjalny. Stał się bardzo powszechny i twierdzę, że rodzi wiele innych sytuacji stresowych, które doprowadzają albo do stanów trans kryzysowych, albo do kryzysu chronicznego. Obecne wartości, postawy, styl życia to ciągły wir wokół dóbr materialnych. Zatracamy jako społeczeństwo atrybuty człowieczeństwa, odsuwamy się od prawd i praw, które moralnie powinny nas obowiązywać. Wartością społeczną stał się konsumpcjonizm a bogiem pieniądz. Człowiek człowiekowi pionkiem w grze zwanej „jak tu więcej zarobić i jak tu więcej posiadać”. Traktujemy się przedmiotowo, dążymy za wszelką cenę do celu, bierzemy udział w wyścigu szczurów. Ale czy warto? Problemem – być może nawet częstszym – są kryzysy, nad którymi pracuję bezpośrednio ze sportowcami. Dotyczące spadku formy, braku motywacji do pracy. Coraz więcej trenerów i psychologów sportowych zwraca się do mnie, by popracować na tym pułapie. Często wiąże się to z kryzysem egzystencjalnym – wiadomo, że dzisiaj w sporcie najważniejsza jest kasa. Przy pracy z takim kryzysem trzeba na nowo ulepić poczucie wartości danego człowieka – po co chce żyć, co jest jego iskrą. Tylko kasa, prestiż i pozycja zawodowa, czy szacunek, prawda i życie w moralności?
Myślę, że gdyby Igor nie trenował, nie zdałabym sobie sprawy, jak coaching kryzysowy może się sprawdzić w sporcie. Bój się i rób – to nasza dewiza.
Niedługo wraz z Igorem ruszam z bardzo ciekawym projektem – „wyniki w sporcie”. Chcemy połączyć techniki, które pomogły mu w stanach kryzysowych, to jak pracowaliśmy nad motywacją, relaksację, wyciszeniem i skupieniem. Projekt ma być skierowany do sportowców indywidualnych i drużyn, nie tylko niepełnosprawnych. Igor dał swoim życiem dowód na to, że to działa i chce się tym dzielić.
*
– Ja jako zdrowy facet nauczyłem się od nich, że nie mogę narzekać, po prostu nie mogę. I nie przejmować się niepowodzeniami w życiu, tylko odkładać je na bok i iść dalej. Szczerze? Nie wiem, czy gdybym stracił nogę, miałbym tyle siły i samozaparcia, żeby grać w piłkę. Chyba wolę o tym nawet nie myśleć – Kamil Grosicki w niedawnym reportażu Samuela Szczygielskiego o ludziach związanych z ampfutbolem.
*
Sukcesy sportowe i życiowe ampfutbolistów, które teraz osiągają, poprzedziły cholernie trudne, traumatyczne chwile, które przeżyli. Przypadek Igora jest tak samo dramatyczny, jak inspirujący. Co prawda nie musiał przeżywać tak skomplikowanych chwil, jak bohaterowie tego reportażu. Po prostu nie wie, jak to jest mieć dwie ręce, nie musiał z dnia na dzień zmieniać sposobu funkcjonowania. Jak Marcin Ryszka, który nie widzi od czasu narodzin. Jednak to, jak sobie z tym wszystkim poradził, jaki osiągnął – było czy nie było – sukces jest inspirujące. Na przykład ja po rozmowie z Igorem i jego mamą już nigdy nie powiem, że czegoś mi się nie chce.
Udowadnia bowiem, że wszystkie te slogany, mówiące o tym, że nie ma rzeczy niemożliwych, to nie są tylko puste słowa.
Przede wszystkim unika wszelkich wymówek. Szanuje, że nikt nie daje mu taryfy ulgowej. Skojarzyło mi się to z tym, o czym pisał swego czasu Leszek Milewski (na przykładzie Mateusza Koszeli, Tomasza Łapińskiego i Andrzeja Brandta).
Mateusz, Andrzej i pan Tomek mają moim zdaniem jedną wspólną cechę: nie wiedzą co to wymówki. Względnie – bardzo skutecznie z nimi walczą. Tzw. „wymówkoza” to jedna z największych chorób cywilizacyjnych naszych czasów. Jeśli chcesz znaleźć wymówkę, to zawsze ją znajdziesz. Natomiast znacznie trudniej odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego nie miałbym teraz TEGO zrobić? Pod „tego” każdy umiejscowi coś innego, co mogłoby być dla niego ważne, co chciałby robić, ale czego nie robi.
Moim zdaniem do tego grona należy dodać również Igora.
Zresztą, Igor i jego mama powtórzyli podczas naszego spotkania co najmniej kilkukrotnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, a później po prostu to udowodnili. Spotkaliśmy się w ich rodzinnej miejscowości, Jaworznie. Kiedy wychodziłem, zostało mi dosłownie pięć minut do autobusu do Katowic. Mama Igora postanowiła bardzo szybko mnie podwieźć, udało się zdążyć dosłownie na sekundy przed wyjazdem.
No bo nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeżeli chodzi o takie przyziemne sprawy.
Norbert Skórzewski
***
Igor zbiera pieniądze na protezę. Tutaj możecie pomóc. Będzie bardzo wdzięczny.