Ani “El Clasico”, ani “Der Klassiker”, ani nawet derby Łodzi – żadna z tych konfrontacji nie dorasta nawet do pięt odwiecznej rywalizacji Brazylijczyków z Argentyńczykami. Nie ma znaczenia, czy obie kadry grają piach, Messi leży z nogą na temblaku, a “Canarinhos” prowadzeni są przez człowieka, który z piłką nożną ma tyle wspólnego, co słoń z żukiem. Po prostu – to spotkanie zawsze przyciągało, przyciąga i z pewnością będzie przyciągało masę ludzi. Jeśli jakieś spotkanie miałoby być określone mianem futbolowej wigilijnej uczty z prezentami, to właśnie starcie Brazylii z Argentyną. Nie wyobrażamy sobie lepszego scenariusza wielkiej imprezy, niż mecz obu nacji o triumf na całym turnieju. Tak, jak na przykład w 1937 roku, 1 lutego, dokładnie 81 lat temu.
Co prawda to tylko Copa America, ale… No właśnie. To 1937 rok. Piłka nożna jest nieco inna niż dzisiaj, a mecz dwóch śmiertelnych rywali rozgrywany w Ameryce Południowej grzał może i bardziej niż ewentualne starcie obu państw na mundialu rozgrywanym gdzieś na drugim końcu świata. Tym bardziej, że okoliczności były naprawdę wyjątkowe – poczynając od terminu rozgrywania tego spotkania, aż po przebieg wydarzeń na murawie.
Po pierwsze – tuż przed pierwszym meczem nikt nie spodziewał się, że turniej najedzie jeszcze na początek lutego. Rozgrywane na przełomie 1936 i 1937 roku na dwóch stadionach w Buenos Aires mistrzostwa kontynentu miały początkowo zakończyć się finałowym spotkaniem Argentyny z Brazylią 30 stycznia. Od startu znany był terminarz poszczególnych meczów, bo całość rozgrywano w systemie ligowym, każdy z każdym.
Wyznaczenie starcia dwóch faworytów na ostatni dzień turnieju, w dodatku faworytów pozostających największymi rywalami czy nawet wrogami, od początku pachniało klasykiem. Ale rzeczywistość przerosła nawet marzenia fanów futbolu z największą fantazją. Oto bowiem Argentyńczycy i Brazylijczycy ramię w ramię idą przez turniej w iście huraganowym tempie. Paragwaj, Chile, Peru – równy zwycięski marsz gospodarzy i ich najpoważniejszych rywali. Maszyna zacięła się raz – gdy Argentyna po emocjonującym meczu przegrała 2:3 z Urugwajem. I to wystarczyło, by zamykający turniej mecz stał się starciem o pełną pulę.
Brazylia – 4 zwycięstwa, ani jednej porażki. Argentyna – 3 zwycięstwa, jedna porażka. Zwycięstwo gości i remis w ostatnim meczu – wiadomo, premiuje Brazylię. Ale wygrana gospodarzy oznacza wyrównanie bilansu. Nikt jeszcze nie przejmował się wówczas golami czy wynikami bezpośrednich spotkań – 8 punktów to 8 punktów. A w przypadku zwycięstwa Argentyńczyków (za triumf przyznawało się 2 punkty) właśnie tak wyglądałaby tabela. Argentyna 8, Brazylia 8.
Jak się nietrudno domyślić… 30 stycznia, po bramce Enrique Garcii, La Albicelestes zwyciężyli 1:0. To zaś oznaczało dogrywkę na przedwojenną modłę. Nie, nie chodzi o pojedynek szermierczy, ale dodatkowy mecz. Mecz, który określano później jako “game of shame”.
Na trybunach Estadio Gasometro zasiadło tego dnia 80 tysięcy ludzi, oczywiście przede wszystkim Argentyńczycy z Buenos Aires. Oczywiście przede wszystkim biali. W drużynie Brazylii zaś, pomijając naturalnie ciemniejszą karnację, także czarnoskórzy Jose Augusto Brandao czy Euclydes Barbosa “Jau”. Już przy pierwszym meczu miało dochodzić do rasistowskich przyśpiewek, ale w rewanżu liczba obelg miotanych pod adresem Brazylijczyków przekroczyła skalę. Najpopularniejsze wśród kibiców miało być zawołanie: “macaquitos”, czyli małpy. Piłkarze z Brazylii opuścili nawet w geście protestu murawę, na którą powrócili dopiero 40 minut później.
Na swoje nieszczęście.
Mecz, jak zresztą cały turniej, był bardzo wyrównany. Nie wystarczyło pierwsze 90 minut, nie wystarczyło 90 minut rewanżu – tym razem jednak zamiast kolejnej powtórki, po bezbramkowym remisie zarządzono półgodzinną dogrywkę. I wtedy właśnie przedstawił się światu 19-letni dzieciak z Argentyny. Vicente de la Mata, gość, który dopiero rok wcześniej debiutował w dorosłej piłce, wszedł w finale finałów z ławki, po czym w dogrywce ustrzelił dublet. Przez kolejne kilkanaście lat ustrzelił ponad 150 goli dla Indepediente, ale co ciekawe – dla reprezentacji już w pierwszej godzinie gry w jej barwach zaliczył 1/3 całego dorobku. Wiadomo, wojna, przerwa w rozgrywkach międzynarodowych, ale chłopiec, który w wieku 19 lat strzelił dwa gole Brazylii wygrywając dla swojego państwa Copa America, zagrał w reprezentacyjnych barwach już tylko 12 razy, dokładając jeszcze 4 bramki.
Na brak trofeów jednak nie narzeka. Po Copa America 1937 wygrał jeszcze edycje z 1945 i 1946 roku, ale to właśnie ten finał z jego trafieniami w 102. i 112. minucie zapewnił mu miejsce w historii. Także dlatego, że spotkań Argentyny z Brazylią na tak wysokim szczeblu, z tak wysoką stawką i o tak interesującej historii wokół nich nie było wiele.
I w sumie zastanawiamy się – czy jest może szansa, by tego typu mecz powtórzył się w Moskwie, w finale nadchodzącego turnieju mundialowego?