Argentyna przywitała mnie Dakarem, ale również – co cieszyło i cieszy do tej pory jeszcze bardziej – wakacjami. Styczeń w kraju Messiego to okres urlopowy, a tym samym nie brakuje tu również pięknej pogody.
– Tej Argentyny autostopem to ci współczuję – wspominał jeszcze w Peru jeden z dziennikarzy TVP.
– Dlaczego?
– Gorąco tam jak diabli. Niby tutaj w Peru też, ale w Argentynie jest jednak wyjątkowo upalnie i wilgotno. Człowiek poci się jak świnia.
Nie pocę się jak świnia i nie pachnę jak świnia, chociaż żrę wszystko, co dostanę, jak świnia właśnie… Rzecz jasna wszystko, co jest zjadliwe. To akurat żadna nowość. Gdy jeździsz stopem i ludzie zapraszają na posiłek, raczej się nie wybrzydza. Tym bardziej, że w Argentynie moją standardową potrawą jest bułka z dżemem. Wychodzi najtaniej. Za obiad w restauracji zapłacić bowiem trzeba minimum 50 zł. Inflacja, gigantyczna inflacja. Ludzie zarabiają więcej i więcej, ale jeszcze więcej muszą wydawać. Praktycznie za wszystko. Ceny produktów potrafią ponoć skakać co kilka dni. Sami przyznacie – niezbyt przyjemna perspektywa dla włóczęgi. A jednak… jest coś w tej Argentynie, co sprawia, że właśnie tutaj jeździ się stopem najprzyjemniej, że spośród wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej to Argentyna uznawana jest za najbardziej back-packerski. Co takiego? Czas pokaże, wiem jednak, że przez pierwsze cztery dni swojej podróży spotkałem ponad 30 (!) autostopowiczów. To dwa razy więcej niż przez ostatnie pięć miesięcy.
****
Było grubo, przebudziłem się przed 5:00. Gdzieś w głębi swojej głowy słyszałem dźwięki, których na co dzień ulica nie wydaje. „Kurwa, zawodnicy już ruszyli”!
Dziesięć minut później byłem już na wylotówce. Stałem z flagą i machałem przejeżdżającym uczestnikom rajdu. W pewnym momencie zatrzymuje się przy mnie kamper. Wskoczyłem szybko do środka i zobaczyłem znajomy mi team Rafała Sonika.
– Ale tylko na 50 km, może być? – usłyszałem od kierowcy. Zdziwiłem się trochę tym stwierdzeniem oraz oschłością, z jaką mnie potraktowano. Początkowo myślałem, iż uważany przez nich jestem jako „ten gorszy”. Biedny i brudny autostopowicz. Jakkolwiek patrzeć – trzymało się kupy. Dopiero później usłyszałem, iż jednemu z członków teamu zginęła bluza, a ja byłem w kręgu podejrzanych, choć nikt mi tego powiedzieć nie chciał. Od tego czasu moje drogi z tym teamem się rozeszły, choć o samym Rafale Soniku złego słowa powiedzieć nie mogę. Po dzień dzisiejszy jest dla mnie wzorem i niech tak pozostanie.
Na następnego stopa przyszło mi czekać około sześciu godzin. Było ciężko. Słońce smażyło w głowę, a ja kolejny raz stałem przy drodze „lajkując” przejeżdżające samochody i zastanawiając się, po co mi to wszystko było. Po tych kilku godzinach błądzenia po zakamarkach własnych myśli z letargu wyrwał mnie motocyklista.
– Polak, wsiadaj – usłyszałem głos faceta, który mówił wyraźnie z dziwnym akcentem.
– Co? – odparłem zdziwiony patrząc na mężczyznę w kasku.
– Jedziesz czy nie?
– Jesteś z Czech! – niemalże krzyknąłem.
– Tak, mijamy cię od początku Dakaru, już z piąty raz, więc chciałem cię podwieźć.
Nie, to nie był uczestnik rajdu. Kibic, tak samo jak ja zakochany w Dakarze. Dotarł do Ameryki Południowej, by przejechać trasę rajdu swoim chopperem. Wtedy już wiedziałem, że te sześć godzin oczekiwania było właśnie po to. Złapać motor na stopa na Dakarze? Wszystko jest możliwe.
Kolejne dni to była walka z samym sobą, z pogodą, z Dakarem, z czasem i z autostopem. Dakar uciekł mi na około 200 kilometrów i już nawet pogodziłem się z myślą, że to koniec. Nie miałem w sobie motywacji, by ich gonić. Czułem w głębi duszy, że już i tak zrobiłem więcej, niż mógłbym oczekiwać. Co mi jednak pozostało? Jechałem do przodu, ciągle spotykałem coraz cudowniejszych ludzi, aż tu nagle udało mi się dogonić padok.
– Jak daleko stąd jest biwak? – zapytałem kibica stojącego na drodze przed Chilecito. W okolicach tego miasteczka znajdował się kolejny dakarowski camping, do którego planowałem dojść pieszo.
– Daleko, daleko.
– Ile kilometrów mniej więcej?
– Około pięciu, sześciu – usłyszałem odpowiedź.
– Eee, to blisko. 15 kilometrów to jest daleko.
Po kilkudziesięciu minutach marszu jednak nie było mi do śmiechu. Biwak był daleko. Nie pięć, a właśnie piętnaście. Nie było też zbyt wielkich perspektyw na złapanie stopa. Poza dakarowskimi samochodami na tej trasie poruszać się mogła jedynie policja. Głupi ma jednak zawsze szczęście i kilka minut później siedziałem już w radiowozie, który wiózł mnie pod bramę biwaku. Policjant, widząc mój marsz z plecakiem większym niż ego Zlatana, sam zaoferował podwózkę.
– Dzień Dobry, jestem autostopowiczem z Polski… – tym razem maglowałem ochroniarza stojącego przy bocznej bramie. Chwilka rozmowy, w trakcie której opowiedziałem swoją historię oraz to, że potrzebuję się umyć, bo jestem bez prysznica już od dwóch dni, oczy kota ze Shreka i bach. Koszela znowu na biwaku. Na miejscu udało mi się niemalże od razu spotkać kierowcę, który podwoził mnie na granicę Peru – Boliwia, mechanika argentyńskiego teamu, dzięki któremu otrzymałem opaskę na biwak w Peru i dziennikarzy TVP. Poszedłem też na chwilę na rozmowę do teamu Sonika, chciałem wyjaśnić nieporozumienie, jakobym ukradł bluzę członka załogi, ale jak to często w takich sytuacjach bywa, wróciłem jedynie poirytowany.
– O czym myślisz? – spytał się Robert El Gendy, dziennikarz TVP.
– Że chyba sobie odpuszczę.
– Co? Dakar?
– Tak, już i tak zobaczyłem i doświadczyłem więcej, niż mógłbym sobie wyobrazić.
– Chłopie, przecież miałeś przejechać Dakar na stopa! Do Cordoby, do mety. Nie możesz teraz zrezygnować. Nawet w telewizji o tym mówiliśmy. Jedziesz do Cordoby, by zobaczyć finał rajdu!
Nie powiedziałem nic, ale wiedziałem, że skubany miał rację. Zmobilizowałem się i ruszyłem. Wstałem o 3:50. Zważywszy na to, że spać poszedłem grubo po północy, to nie było łatwe. Wiedziałem jednak, że kwadrans po czwartej w swoje Mini wsiada Kuba Przygoński. Cel był prosty – machnąć mu jeszcze raz flagą i zmotywować do jeszcze szybszej jazdy. Jakie było moje zdziwienie, gdy zmierzając w stronę obozu Mini ujrzałem naszego kierowcę.
– Ja cię poznaję. Jedziesz od początku Dakaru z polską flagą – zagaił sam, czym wybił mnie totalnie z równowagi.
– Zgadza się, ale skąd mnie pamiętasz?
– Nie da się ciebie nie zapamiętać. Broda, flaga. Już dawno chciałem cię poznać. Jeździsz kamperem?
– Nie, autostopem. Od Limy aż do Cordoby – odpowiedziałem z uśmiechem.
– Żartujesz? No, stary! Teraz to ja chcę ci przybić piątkę. Wielki szacunek!
Tak było, nie ściemniam!
Kuba wsiadł w swoje Mini i ruszył, ja zdrzemnąłem się chwilkę i z bojowym nastawieniem nastawiłem się psychicznie na skończenie swojego Dakaru. Na Cordobę! Nie udało się. Po DZIESIĘCIU (!) godzinach stania przy drodze przegrałem z autostopem. Usiadłem na ulicy i krzyknąłem do siebie:
– Hahaha! KOSZELA, TY PAJACU!
To był okrzyk radości! Okrzyk szczęścia! OKRZYK ZWYCIĘSTWA!
Moi znajomi, przyjaciele, rodzina wiedzą najlepiej, od jak dawna mówiłem o Dakarze. Oni wiedzą, że ta wyprawa – autostopem do Ameryki Południowej zrodziła się właśnie przez Dakar, że to Dakar był moim największym celem. Do Krzysztofa Stanowskiego przyszedłem z tekstem: – Chcę pojechać na Dakar autostopem i pisać relację z tego wyścigu.
To Dakar był podczas tej podróży dla mnie najważniejszy.
Zrobiłem to. Nie powiem, że się udało. Nie, nie! Nie udało się. Ale ja to zrobiłem. Dojechałem na Dakar i prawie go przejechałem! A dzisiaj leżę na argentyńskim asfalcie z mordą ucieszoną jak szympans po otrzymaniu banana i cieszę się do was! A wy mam nadzieję uśmiechniecie się razem ze mną, bo to, co chcę wam przekazać przez tę wiadomość, to to, że w życiu nie ma żadnych barier, że w życiu można wszystko! Trzeba tylko chcieć, tak prawdziwie ze środka serca, a wtedy chcieć zamieni się w móc! Możecie uważać, że to coachingowe pieprzenie. Ale ja to przeżyłem.
Koleżanka Dorota napisała w jednym z komentarzy pod Dakarowskim postem: „Koszel, Ty naprawdę spełniasz swoje marzenia„!
Chyba coś w tym jest, bo jak sobie pomyślę o swoich marzeniach sprzed kilku lat to… tak, muszę to powiedzieć: ZREALIZOWAŁEM JE NIEMAL WSZYSTKIE! Dojechanie na Dakar autostopem było przedostatnim. To jedno, które pozostało będzie najtrudniejsze, ale o tym nie dzisiaj. Dzisiaj bowiem jestem spełniony, jestem szczęśliwy – inaczej niż do tej pory. Szczęśliwy bardziej niż możecie to sobie wyobrazić, szczęśliwy pełnią szczęścia. Niczego więcej nie potrzebuję. Wystarczy, że położę się na drodze po siedmiu godzinach łapania stopa, zamknę oczy i widzę swoje szczęście. Widzę podróż autostopem po Azji, widzę książkę, którą niedawno wydałem, widzę Amerykę Łacińską, widzę Dakar! Widzę siebie spełnionego i szczęśliwego!
Na metę Dakaru nie dojechałem. Nie będę zatem pierwszym człowiekiem, który pokonał Dakar autostopem. Chrzanić to! Nie po laury tu przyjechałem. Dakar to życie – mówi Rafał Sonik. Skubany, ale miał rację! Ja podczas Dakaru doświadczyłem wszystkiego. Wzlotów i upadków. Ekstazy i złości. Porażek i zwycięstw. Dakar dał mi w dupę, ale jednocześnie tym kopem wsadził mnie na wyższy level życia. Ile razy chciałem się poddać? Setki. Praktycznie każdego dnia stałem od trzech do siedmiu godzin. Stałem i marnowałem czas podczas, gdy padok dakarowski był już daleko przede mną. Gdy Dakar miał dzień przerwy, ja stałem na wylotówce, bo wiedziałem, że za chwilę i tak mnie dogoni. Doganiał i przeganiał, ale jechałem dalej, nie poddawałem się, a to doświadczenie zaprocentuje w moim życiu. Jeszcze nie wiem, jak i kiedy. To jednak teraz nieistotne.
Ostatni raz z Rajdu Dakar,
Mateusz Koszela