Było zimno. Dakar wkroczył w tereny wysokogórskie – od 2500 do nawet 4000 m.n.p.m. Wszyscy dookoła narzekali na ból głowy. Ja aklimatyzację w takich warunkach mam już za sobą. Pół roku jeżdżenia stopem po tej części świata, chodzenie po górach w Kolumbii czy przejechanie przez położonego również w Andach Ekwador sprawiło, że problemu z akceptacją wysokości nie miałem. Martwiła mnie jednak inna kwestia. Pizgało. Okrutnie pizgało!
Nie tak jak aktualnie w Polsce, ale wy przynajmniej macie buty, ciepłe kurtki i nie śpicie w namiocie. Przede mną jawiła się perspektywa podróż przez Boliwię w klapkach… Szybko zrozumiałem, że to pomysł szaleńca. Nie, żebym uważał siebie za normalnego człowieka, ale… spójrzcie sami.
Klapki, z czego jeden mocno rozwalający się. Było zimno, więc jak na prawdziwego Polaka przystało – wyciągnąłem skarpetki! Wraz z wysokością i górami pojawiły się jednak deszcze i skarpetki przemokły. Pizgało jeszcze bardziej. Przy tym wszystkim nie przeszkadzało mi to, że wyglądem bardziej przypominam żebraka niż poważnego człowieka. W głowie miałem jedną myśl: byle do Argentyny, tam gdzie ciepło!
O dziwo, mimo mojego ubioru, autostop tym razem działał całkiem sprawnie. Pobudka o 4 rano, by złapać na dojazdówce zawodników i machnąć flagą przed biało-czerwonymi i po chwili pierwsze auto na poboczu.
Do granicy z Boliwią zostało mi około 300 kilometrów. Szło wyśmienicie. Gdy kierowca wyrzucił mnie gdzieś na wiosce zabitej dechami, dostrzegłem kilkanaście autobusów. Poznałem je od razu. Przeznaczone są dla dziennikarzy, którzy jednak zamienili transport ziemny na samolot. Ale autobusy, czy z dziennikarzami czy bez nich, muszą dojechać do Argentyny. Wyczułem więc szansę, wiedziałem jaki komfort panuje w środku, bo przecież dane mi było już nimi jeździć.
– Dzień dobry, jestem podróżnikiem z Polski – rozpocząłem swój monolog.
– Nie możemy cię wsadzić do autobusu, ale możesz pojechać ze mną samochodem do granicy i tam cię wyrzucę. Pasuje? – odpowiedział około 30-letni mężczyzna z brodą, który – jak się potem okazało – był szefem firmy, która obsługiwała transport autokarowy w trakcie rajdu.
– Widzisz, autobusy są przeznaczone tylko dla dziennikarzy i nikt nie ma prawa do nich wsiadać – tłumaczył mi już w drodze.
Śmiałem się w duszy, bo ledwie dwa dni wcześniej przejechałem za darmo jednym z jego autokarów bite 500 km. Tego mu nie powiedziałem, bo jeszcze by wzmógł kontrolę, a ja mam nadzieję w Argentynie jeszcze raz spróbować patentu na śpiącego dziennikarza. Jose okazał się jednak typem człowieka, z którym rozumiałem się świetnie. Również podróżnik i również zajarany sportem:
– A do Rosji na mundial jedziesz? – zagaił.
– No jasne!
– To się tam spotkamy.
– Rosja jest całkiem duża, może to nie być łatwe – śmiałem się.
Droga mijała nam szybko i przyjemnie. W pewnym momencie wjechaliśmy jednak na trasę rajdu. Dla zawodników ścigających się w Dakarze każdy etap dzieli się na dwie części: odcinek specjalny, w którym się ścigają i dojazdówkę, czyli trasę wiodącą asfaltowymi drogami. Jezdnia, którą przyszło nam jechać na 100 km do granicy była zamknięta. Wjazd na nią miały jedynie auta startujące w rajdzie oraz organizatorzy. Zgodnie z maksymą, że głupi ma zawsze szczęście byłem w jednym z takich pojazdów. Wtedy też zaczęła się przygoda, którą zapamiętam do końca życia.
We wszystkich miasteczkach, przez które przejeżdżaliśmy, po bokach dróg czekały tysiące ludzi. Jechaliśmy wolno, a gdy tylko otwierałem okno zewsząd doskakiwali do mnie kibice.
– Photo, photo?
– Si – odpowiadałem i wychylałem się z samochodu.
– Stary, jesteś jak gwiazda porno – śmiał się kierowca Jose.
– Oni chyba myślą, że jestem kierowcą Dakarowskim.
– Biały, z brodą – pasujesz idealnie.
I w tym momencie bach, pocałowała mnie kobieta. Wybałuszyłem oczy ze zdziwienia, ta wyraźnie szczęśliwa biegła w kierunku swoich koleżanek. Nie zdążyłem zrozumieć, tego co się wydarzyło, gdy po chwili w drugi policzek „zaatakowała” mnie kolejna.
– No, mówiłem! Gwiazda porno – śmiał się dalej kierowca.
Jechaliśmy tak przez kilkanaście minut. Jose, któremu wyraźnie udzieliła się atmosfera, nie przestawał trąbić: – To chyba najlepszy dzień w mojej pracy. Widzieć tylu podekscytowanych ludzi machających w naszą stronę – niemalże krzyczał w moim kierunku.
Gdy tylko zatrzymywaliśmy się, bo otaczający nas tłum był zbyt tłoczny, ja wyskakiwałem z samochodu. Tam czekały już dziesiątki kibiców chcące zrobić sobie ze mną zdjęcie. W pewnym momencie dostrzegłem też rękę kobiety, która przepychała się przez tłum. Na ręce miała niemowlę!!!
– Proszę dotknąć moje dziecko.
– Co?! – odparłem, będąc w gigantycznym szoku.
– W głowę, proszę je dotknąć w głowę.
Dotknąłem, jak papież…
W pewnym momencie podbiegł do mnie młody chłopak. Miał maksymalnie 12 lat.
– Proszę pana, proszę pana. Mogę pana czapkę?
– Po co?
– Zawsze chciałem mieć Dakarowską czapkę.
Zdjąłem ją z głowy, dla upewnienia się zerknąłem na nią, no i jak w mordę strzelił – nie było tam nic związanego z Dakarem, a jedynie logo mojego sponsora: BOHAR Palety. Wyciągnąłem jednak rękę i nałożyłem mu na głowę. Chłopak krzyknął jeszcze głośno z radości: – Dziękuję bardzo!
A my odjechaliśmy. Kolejny szok przeżyłem na bramkach. Bo w Ameryce Łacińskiej, nawet jeśli autostrad nie ma, to i tak niemalże wszędzie płaci się za przejazd drogą. Okazuje się, że ten obowiązek nie omija również samochodów i ciężarówek startujących w rajdzie. Nie wierzyłem w słowa Jose, który opowiadał mi o tym wcześniej, dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy.
Pożegnaliśmy się na granicy. Na odchodne dostałem jeszcze od niego 150 bolivarów, które wydać miałem na autobus.
– Stary, bez butów nie pchaj się w taką pogodę. Weź autobus nocny i przejedź szybko Boliwię. Do zobaczenia w Argentynie – rzucił w moją stronę.
Po przeczekaniu ulewy oraz zdobyciu pieczątki uprawniającej na wjazd do kolejnego już kraju ruszyłem na wylotówkę. Mżyło. Po około dziesięciu minutach głos znajdujący się w mojej głowie doradził mi, bym wyciągnął z plecaka polską flagę. To był strzał w dziesiątkę. Chwilę później na horyzoncie pojawił się bowiem kamper z polskimi blachami, który… zatrzymał się dwadzieścia metrów za mną.
– Przepraszam, podróżuję z Dakarem. Mógłbym z wami… – wtedy uświadomiłem sobie, że facet za kierownicą wyglądał jak Jacek Czachor – kierowca rajdowy, odznaczony nawet Złotym Krzyżem Zasługi.
– Wsiadaj, kurwa! – przerwał mi.
– „Kaczor”! – krzyknąłem – co wy tu robicie?
– Jedziemy do La Paz. Wsiadasz czy mam jechać? – śmiał się.
„Kaczor” był z teamu Rafała Sonika, a skoro Sonik już w rajdzie nie jedzie, to spodziewałem się, że jego ludzie również. Okazało się, że wszystkie pojazdy i tak muszą dojechać do Buenos Aires, a ekipa Rafała pomaga teraz Kamilowi Wiśniewskiemu. Tak dojechaliśmy do La Paz, gdzie rozstałem się z towarzyszami i ruszyłem na dworzec. Kolejne dwa dni uciekałem przed Dakarem i mrozem, aż dotarłem do Argentyny.
– Kto jest bardziej popularny w Argentynie? Messi czy Maradona? – zapytałem już pierwszego kierowcę, który wziął mnie na stopa. To pytanie siedziało mi w głowie od kilku dobrych lat.
– Messi. Bez dwóch zdań – postawił tak wyraźną kropkę, iż nie było sensu dłużej wnikać.
– A z dwójki Messi – Papież Franciszek? – pociągnąłem. Ale na to pytanie odpowiem wam jednak po Dakarze.
Z Argentyny, Mateusz Koszela
Autostopem w Świat Sportu