Na starcie w Limie pojawiłem się lekko spóźniony. Korki w tym mieście naprawdę potrafią dać popalić, a na moje nieszczęście ostatnie nocki przed rajdem spałem maksymalnie po pięć godzin. Nienajlepszy początek, zważywszy na to, że stanąłem na starcie najtrudniejszego rajdu świata, który w dodatku mam przejechać autostopem. „Kurwa!” – zacząłem dzień jak na Polaka przystało gdy po pięciu godzinach snu znów zadzwonił ten pieprzony budzik.
Po dojechaniu dwoma autobusami na miejsce okazało się, że nie miałem szczęścia, bo główny faworyt mojego rajdu – Rafał Sonik wystartował jako jeden z pierwszych i już chwilę po ósmej rano był na trasie. Ustawiłem się trzysta metrów za rampą, na którą wjeżdżali zawodnicy i gdzie kończyła się barierka. Wybór miejsca okazał się perfekcyjny. Bez ochrony, bez bramek i blisko do zawodników. Szybko też wtopiłem się w atmosferę panującą wśród miejscowych i z wyciągniętą polską flagą oczekiwałem na naszych zawodników. Tych zbyt wielu w tegorocznym Dakarze nie startuje. Dwóch quadowców, czterech motocyklistów i Kuba Przygoński w swoim Mini w kategorii aut samochodowych. Machnąłem im jednak flagą przed oczami, krzyknąłem „Polska!” tak, by ich wesprzeć i pokazać, że Polacy jadą razem z nimi. Momentami jednak zachowywałem się jak typowy szajbus… No cóż, czasami atmosfera udziela mi się aż za bardzo i latam z flagą jak psychol. Ale Kubie Przygońskiemu chyba się spodobało:
Ze startu ruszyłem na wylotówkę. Metro, potem sześć kilometrów z buta w pełnym słońcu do bramek autostradowych i jeszcze dwie i pół godziny łapania stopa. Klasyczny dzień autostopowicza w Ameryce Łacińskiej. Autostopowicza, nie autostopowiczki, bo kobiecie auto zatrzyma się prawdopodobnie już po kwadransie. To nikogo jednak nie powinno dziwić. W końcu jednak coś się zatrzyma. Mi udało się nawet dotrzeć do celu jednym samochodem.
– Hola Amigo. Czy tutaj jest miasteczko dakarowskie? – zapytałem się faceta siedzącego przy busie. W oddali ewidentnie wyłaniało się coś na rodzaj karawany busów, aut, ciężarówek i namiotów, dlatego też zdecydowałem się wysiąść z auta w tym właśnie miejscu. Trafiłem idealnie. Mężczyzna po krótkiej rozmowie okazał się być mechanikiem argentyńskiego zawodnika, którego nazwiska teraz już i tak nie pamiętam.
– A nie chciałbyś wejść do środka? – spytał się mnie po chwili rozmowy.
– Jasne, ale nie mam upoważnienia.
– Ale my mamy – po czym wręczył mi opaskę pozwalającą wejść w sam środek karawany.
Wszedłem niedowierzając w to co widzę i gdzie jestem. Już na samym początku trafiłem w okolice teamu Peugeota, wspieranego przez Red Bulla. Cztery bestie ustawione obok siebie robiły wrażenie: Peterhansel, Despres, Sainz i Loeb – czytałem nazwiska zawodników, którzy prowadzą francuskie auta. Dobrze, ale co teraz? Gdzie mogę pójść i gdzie rozbić namiot?
Padło na team Sonika. Gdy znalazłem z daleka ciężarówkę z wizerunkiem Rafała podszedłem nieśmiało, kilka osób siedziało pod namiotem, byli ewidentnie rozbawieni.
– Hej, dawaj do nas – rzuciła w pewnym momencie naprawdę zgrabna brunetka.
Moja pewność siebie troszkę się skurczyła… Nie wiem, czy w obliczu jej urody czy tego, że właśnie ładowałem się do teamu mistrza Rajdu Dakar z 2015 roku.
– Nazywam się Mateusz i…
– Ooo, chłopie! Miło Cię widzieć. Jak się tu znalazłeś? – przerwał mi pewien facet.
To Maciej, Maciej Berdysz – polski motocyklista startujący bez serwisu, o którym pisałem wam w poprzednim artykule i którego miałem okazję poznać już wcześniej. Dalej poszło już z górki. Ekipa przyjęła takiego wyrzutka jak ja bez szemrania i zaprosiła mnie do swojego grona. Było już grubo po 20, gdy rozbijałem namiot, a sam Sonik dawno już leżał w kamperze. – Dzisiaj jest wyjątkowy dzień, etap krótki a jutro nie zmieniamy miejsca, co na Dakarze jest naprawdę rzadkością – cieszyli się członkowie teamu Rafała.
Ekipie spodobała się historia autostopowicza jeżdżącego po świecie i rozdającego dzieciom piłki, dlatego szybko znalazłem się w centrum uwagi. W całej tej karawanie byłem dla nich czymś innym, nowym – odskocznią od tego, o czym rozmawia się niemalże na okrągło w trakcie rajdu. Około północy wstał Rafał Sonik. Facet zgłodniał i postanowił coś przekąsić.
– Dobry wieczór – przywitał się ze mną podając rękę.
– Dobry wieczór panie Rafale, pewnie mnie pan nie kojarzy, ale mieliśmy okazję się już spotkać na wywiad. Mateusz, autostopowicz, który rozdaje piłki dzieciom.
– Rzeczywiście, czyli dotarłeś jednak na Dakar!
– Nie było innej opcji. Tak jak mówiłem panu na pożegnanie – „do zobaczenia w Peru”…
– No to opowiadaj jak ci ta podróż minęła i ile piłek rozdałeś?
Rafał wyjeżdżał na trasę dopiero po 9 rano. Można było się więc wyspać nim słońce na pustyni wywali wszystkich z namiotów. Po godzinie szóstej zameldowałem się przy bramie wyjazdowej, by zerknąć, jak wyjeżdżają pierwsi kierowcy samochodów.
– Proszę mi pokazać opaskę na dzisiaj – usłyszałem po chwili faceta z ochrony.
– Kurwa – pomyślałem – Wie pan… mam przy sobie jedynie na wczoraj.
– Proszę wyjść zatem na zewnątrz. Nie może pan tu przebywać.
Słońce dopiero nieśmiało pojawiało się na horyzoncie, a już grzało jak najcieplejszego dnia latem na Mazurach. Jak mnie wywalą to zostanę bez namiotu, bez plecaka, a bez opaski nie wejdę ponownie – wizualizowałem sobie przyszłość.
– Dopiero co wstałem, nie zdążyłem jeszcze założyć – rzuciłem ochoczo w stronę ochroniarza… I co? Przeszło! Facet odpuścił, a ja zostałem w miasteczku! Yeeeeah!
– Macie dzisiaj ogarnąć biwak, posprzątać i uporządkować wszystko – powiedział Rafał tuż przed tym jak wsiadł na Quada. – Dobra, to jeszcze tylko kopniaki w dupę na szczęście i jadę.
Ustawiłem się w kolejce i z wielką radością sprzedałem kopniaka Sonikowi. Nie pomogło – przyjechał za swoim największym rywalem, Ignacio Casale oraz za kilkoma innymi zawodnikami. Gdy zsiadł z Quada o dziwo był jednak spokojny.
– Z takim quadem to ja daleko nie zajadę.
– Dlaczego? – spytała żona, Karolina.
– Na prostej Kariakin i jeszcze paru innych odjeżdżali mi jak dzieciakowi. Jadę maksymalnie, ile się da, ale nie ma mocy.
Słówko jeszcze na temat czasu, który spędziłem w oczekiwaniu na Rafała Sonika i Kamila Wiśniewskiego, czyli drugiego quadowca w polskim zespole. Większość godzin upłynęła na sprawdzaniu czasów naszych quadowców na poszczególnych waitpointach oraz na… zarabianiu pieniędzy – tak to roboczo nazwijmy. W trakcie długiej rozmowy z papą Wiśniewskim – ojcem Kamila, senior rodu wyciągnął z kieszeni zawinięte 40 dolarów i rzucił w moją stroną: – Masz synu. Niech ci służą, bo przed tobą długa droga.
Do końca dnia kręciłem się to tu, to tam. Kompletnie bez celu. Błądziłem, trzy razy w prawo, dwa razy w lewo. Obserwowałem motory, zerkałem dyskretnie na większe ogrodzone teamy jak Redbull, Toyota, KTM, Mini czy rosyjski Kamaz, którzy rządzi w kategorii ciężarówek, aż przed oczami pojawił mi się facet, którego ewidentnie skądś znałem. Chwila zastanowienia… O żesz ty! To Andre Villas-Boas! Ale z foty z byłym trenerem Chelsea nici – telefon ładował się, kurwa, w kamperze…
W momencie, gdy czytacie ten tekst, Villas-Boas zaliczył już poważnego dzwona i rajdu nie ukończył. Dakar nie bez kozery nazywany jest najtrudniejszym rajdem świata. Ukończyć go to nie taka łatwa sztuka. Ja póki co jadę i mam się nadspodziewanie dobrze. Przede mną jednak dopiero najtrudniejsze. Mrozy w Boliwii, piekielne upały w Argentynie i po prostu kilometry. Tych będzie trzeba nastukać naprawdę sporo. Autostopem.
Na kolejny artykuł zapraszam najprawdopodobniej w weekend. Taką przynajmniej mam nadzieję, Dakar jednak ma co do mnie swoje plany. Czas pokaże na ile zgrają się one z moimi.
Z Peru, Mateusz Koszela
Autostopem w świat sportu!