Reklama

Weszło na stopa #17 – stary, to jest sport dla milionerów!

redakcja

Autor:redakcja

09 stycznia 2018, 20:07 • 6 min czytania 8 komentarzy

Choć Dakar rozpoczął się w sobotę, tak naprawdę wszyscy i wszystko przygotowane do startu było już kilka dni wcześniej. Zawodnicy czekali jeszcze na odbiór sprzętu, ale mentalnie byli już na pustyni. W Limie natomiast wyczuwało się podniecenie startem imprezy, mieszkańcy walili do miasteczka Dakaru, a organizatorzy robili co mogli, by wkręcić w rajd jak najwięcej Peruwiańczyków. Bo chociaż kibiców było sporo, to trzeba szczerze przyznać, że nie ma porównania z tym, co podczas Dakaru dzieje się w Paragwaju, Chile, Argentynie, a szczególnie w Boliwii, gdzie rajd jest już odbierany jak święto narodowe. Zdecydowanie większe emocje budzą odwiedziny papieża Franciszka, który zawita tu w drugiej połowie stycznia.

Weszło na stopa #17 – stary, to jest sport dla milionerów!

Ja Franciszka już jednak widziałem, a na Dakarze wciąż czuję się jak dziewica. Wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę Pentagonito, gdzie znajdować się miało miasteczko. Najpierw jednak… Posłuchajcie sami. Generalnie Latynosi to specyficzni ludzie. Przede wszystkim – jak się nie pomylą, to prawdy wam nie powiedzą.

– Amigo, szukam autobusu na San Borja.
– A to wiem! Numer 25, zielono-pomarańczowy.

Podjeżdża więc autobus z numerem 25, wsiadam do środka i by się upewnić, że zostałem dobrze poinstruowany, pytam kierowcę o trasę. Gdy usłyszał ode mnie „San Borja” zdziwił się i zaprzeczył. Wysiadłem. Spytałem się kolejnego. W odpowiedzi wskazał mi przystanek dwie przecznice dalej.

– Ale na pewno?
– Na sto procent, mój przyjacielu! Idź tam i szukaj dużego białego autobusu z napisem San Borja.

Reklama

Po pięciu minutach marszu i dwudziestu minutach oczekiwania w trakcie, których zapytałem się kilku miejscowych o autobus – słysząc kilka różnych odpowiedzi – byłem już w trakcie wrzeszczenia. Ale nie rzucałem kurwami na prawo i lewo, natomiast „putami”? Jak najbardziej. Autobusu szukałem grubo ponad godzinę… Drugą zajęło mi dojechanie na miejsce, bo Lima to miasto wiecznie zakorkowane. Niesamowite jest to o czym opowiadał Wojciech Cejrowski – każdy Latynos, nawet jeśli nie zna odpowiedzi na twoje pytanie, to i tak odpowie zaklinając się przy tym, że jest pewny. W dziewięciu na dziesięć przypadków nie ma racji! A mówi tak, bo… bo jest Latynosem! Innego, racjonalnego wytłumaczenia nie potrafię znaleźć.

Miasteczko… jak to motorowe miasteczko. Nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia, bo widziałem już dość podobne wiele razy , chociażby podczas Verva Street Racing w Warszawie. Kręciłem się tak więc w poszukiwaniu taniej sensacji. W pewnym momencie wypatrzyli mnie dziennikarze dakarowskiej telewizji i spytali, czy nie udzieliłbym im wywiadu na temat tego, co mnie tu sprowadza. Jako, iż mój hiszpański jest na dosyć śmiesznym poziomie, to naturalnie zgodziłem się od razu. Rozmowa przed kamerami po hiszpańsku to coś o czym marzyłem od dawna. Tak właśnie powstał pierwszy w historii mojej podróży wywiad w języku kastylijsko-polskim: Kali być pierwszy raz na Dakarze, Kali się cieszyć, Kali kochać Dakar i kochać Peru. Kali być z Polonia, a Polonia być najlepsza!

26655599_1651932384867560_1830418133_o

26695263_1651694464891352_651398482_o

26735983_1651942718199860_162628049_o

26735983_1651942718199860_162628049_o

Reklama

Coś jak Wojtek Pawłowski po transferze do Udinese. Jakby tej kompromitacji było mało, za chwilę Kali mieć podstawiony pod głowę kolejny mikrofon. Tym razem Kali znaleźć się też na telebimie i wszyscy w miasteczku widzieć, jak Kali mówić o Polonia i Dakar. Po wszystkim Kali dostać w nagroda czapeczka oraz koszulka i od tego czasu być typowym dakarowskim Januszem. Znaczy się Juanem.

Dość łamania sobie języka. Miasteczko kwitło, a na scenie pojawiało się coraz więcej zawodników. Każdy z uczestników rajdu ma w obowiązku po przeprowadzeniu odprawy technicznej udać się ze swoim sprzętem z biwaku do miasteczka i zostawić maszynę na czas trwania fiesty, by każdy z kibiców miał możliwość zza dwóch płotów zrobić zdjęcie i powzdychać nad tymi pojazdami. Najpierw jednak prezentuje się na specjalnie przygotowanej do tego rampie i odpowiada na kilka pytań. Gdy jest Latynosem i mówi po hiszpańsku – rozmowa się kręci. Gdy jednak pochodzi z Europy mówiącym głównie po angielsku, prowadzący zaczyna rozmowę w mniej więcej taki sposób: – Happy New Year and everything is good?

Gdy zawodnik odpowiada, że wszystko w porządku tłumaczenie jest szybkie i proste. Kiedy zawodnik jednak rozwodzi się dłużej i mówi o swoich przygotowaniach do Dakaru… Wtedy tłumaczenie też jest proste. – Si, todo bien – pada z ust prowadzącego i jest po sprawie. Dziecinnie prosta jest taka konferansjerka na Dakarze. Szkoda, że się nie zatrudniłem. Nie mam nic do pana prowadzącego, bo jest miłym człowiekiem, a sam po hiszpańsku mówię jak mówię. Ja jestem jednak poczciwym pismakiem i biednym autostopowiczem z Polski, a w opozycji do mnie staje największy na świecie rajd motoryzacyjny. Dlatego wypadałoby w tej sytuacji zatrudnić faceta, który angielski zna.

W pewnym momencie na scenie pojawił się jednak mężczyzna nazywający się Maciej Berdysz. Podszedłem do Maćka i poprosiłem go o rozmowę. Nasz motocyklista okazał się niezwykle miłym gościem, ale chyba nie ma się co dziwić, bo jest po prostu zwykłym pasjonatem, który nie zważając na to, iż z każdej strony dostaje sygnał, że to sport nie dla niego, rok w rok spełnia swoje największe życiowe marzenie i startuje w rajdzie.

26735420_1651731024887696_1978513641_o
26772013_1653029181424547_2005186353_o

– Jeżdżę w specyficznej kategorii bez serwisu. Nie mam załogi, a wszystkie naprawy muszę wykonać sam.
– Nie gadaj, nikt ci nie pomaga? – byłem pod wrażeniem, ale nie dowierzałem.
– Nie, organizatorzy wożą za mną małą skrzynkę z narzędziami i jak trzeba dokonać naprawy czegoś, to po skończonym etapie sam się tym zajmuję. Nikt z zewnątrz nie może mi pomóc.
– A roadbook? A sen?
– Na sen czas jeszcze przyjdzie. Na Dakarze nie ma na to czasu! – odpowiadał.
– A takie dyskretne pytanie… Jaki masz budżet?
– Oj stary, nie pytaj. Dakar to sport dla milionerów. Samo wpisowe za motor to 17 tysięcy euro. To i tak niewiele, bo Rafał Sonik płaci coś około 60 tysięcy euro, jeśli mnie pamięć nie myli.
– Skąd bierzesz na to pieniądze? Bo pewnie sponsorów też zbyt wielu nie masz, co?
– Kombinuje jakoś. Wydatków jest wiele, co dwa etapy muszę wymieniać opony, a to koszt rzędu dwóch tysięcy euro. Jakby to wszystko zsumować, to robi się naprawdę ładna sumka.
– I oczywiście jeździsz jako amator?
– Jak większość. Profesjonalistami są tylko ci z żółtymi numerami startowymi. Rozejrzyj się po motorach, ilu takich widzisz?
– Niewiele, fakt. Chcesz mi powiedzieć, że ryzykujesz życie tylko po to, by dojechać gdzieś na końcu stawki?
– Pierwszy Dakar chciałem ukończyć w 2015 roku. Choćby ostatni. Dzisiaj marzenia z tyłu głowy są większe, ale znam swoje możliwości finansowe i miejsce w szeregu.
– Chłopie, jesteś nienormalny! Podziwiam cię z całego serca – zakończyłem rozmowę, po czym zbiliśmy piątkę. Dzisiaj Maciek obok Rafała Sonika jest moim głównym bohaterem rajdu mimo, że ten na dobre się nawet nie zaczął. Nie ma wielkiego teamu i gigantycznych pieniędzy sponsorów. Na Dakarze radzić sobie musi sam, ale pokazuje że chcieć znaczy móc!

Na kolejny tekst z cyklu „Weszło na stopa” z samego serca Dakaru zapraszam… no, sam chciałbym wiedzieć. Wszystko zależy od czasu, od stopa, od prądu w laptopie czy internetu. Nie podróżuję jako akredytowany dziennikarz podstawionymi furami na wygodnym siedzeniu, za które trzeba było zapłacić nawet dziesięć tysięcy euro, ale radzę sobie sam i celu nie zmienię. Dakar planuję przejechać autostopem.

Z Peru, Mateusz Koszela
Autostopem w świat sportu

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...