Każde dziecko w Polsce wie, że na mundialu zagramy z Senegalem, Japonią i Kolumbią. Nie wszyscy zdają sobie natomiast sprawę z tego, jakie sporty poza piłką nożną są w tych krajach popularne. Z tego tekstu dowiecie się m.in. tego, w jakiej dyscyplinie rozgrywa się w Azji w sezonie zasadniczym… 143 mecze, za co w biednej Afryce można zarobić w kilka minut 100 tys. dolarów oraz który poza piłką nożną sport zainteresował Pablo Escobara.
KOLUMBIA
Od jakiegoś czasu rodacy Jamesa Rodrigueza są zauroczeni…. rolkami. Kolumbia jest prawdziwym potentatem w te klocki – od 2010 roku wygrywa klasyfikację medalową MŚ w szybkiej jeździe na rolkach. Jakim cudem ta dyscyplina aż tak się tam rozwinęła? Nie będziemy oszukiwać, że znaliśmy odpowiedzi na to pytanie. Dlatego zamiast kombinować postanowiliśmy zadzwonić do eksperta, czyli Bartosza Pisarka. To prezes Polskiego Związku Sportów Wrotkarskich, który zasypał nas ciekawymi anegdotami:
– Z tego co wiem jeden z prominentnych kolumbijskich polityków był pasjonatem rolek. Wymyślił sobie, że jego kraj będzie potęgą w tym sporcie, a następnie ściągnął trenerów z Włoch, a więc kraju, który dominował wówczas na świecie. Z czasem uczeń przerósł mistrza – okazało się, że Kolumbijczycy mają dryg do szybkiej jazdy. Oczywiście pomaga im w tym klimat, dzięki pogodzie mogą ćwiczyć przez cały rok na dworze. Ale torów wrotkarskich też nie brakuje. Pieniądze na ich powstawanie dawał swego czasu… Pablo Escobar, który mocno zainteresował się tymi wyścigami. Potem zakochał się w nich cały kraj – kiedy startowałem w 2007 roku na MŚ w Cali, byłem pod wielkim wrażeniem tego, co tam się działo. Telewizja publiczna pokazywała zawody, przeprowadzała po nich wywiady na żywo, eksperci komentowali poszczególne wyścigi w studiu. W samej hali oglądało je osiem tysięcy ludzi, którzy wcześniej walczyli o bilety w gigantycznych kolejkach. Komu nie udało się dostać wymarzonej wejściówki, ten mógł próbować kupić ją od koników, chociaż wiadomo, że z dużą przebitką. W trakcie imprezy widać było, że każdy kibic zna zasady mojego sportu, a najlepszych traktuje jak wielkie gwiazdy. Mimo popularności, kolumbijscy rolkarze ujmowali mnie swoją skromnością. Po każdych zawodach ustawiali się w kółeczku, łapali za ręce i odmawiali wspólnie modlitwę. Widać, że wiara i team spirit pełnią u nich ważną rolę. Do tej kadry nie jest jednak łatwo się dostać – na będący wewnętrzną kwalifikacją obóz przyjeżdża 150 zawodników, a na zawodach startuje tylko 20-30 osób.
Kolejną dyscypliną, która skradła serca Kolumbijczyków, jest kolarstwo. Ich miłość do dwóch kółek ładnie opisała na swoim blogu Maja Włoszczowska, która przygotowywała się do igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro m.in. w tym kraju:
„Szosa zdecydowanie tutaj kwitnie. Kolarzy spotykasz zawsze. Najwięcej wcześnie rano. Standardem jest tu ruszanie na trening przed 7 rano, gdyż w Medellin o 10 robi się już upał nie do zniesienia. Inaczej jest w Llanogrande, gdzie przez cały dzień panuje przyjemna temperatura 23-26 stopni (i to przez cały okrągły rok!!!). Ale najwyraźniej siła przyzwyczajenia zwycięża. W weekendy rowerzystów robi się więcej niż samochodów. A wszyscy na nowiutkich karbonowych rowerach topowych marek, stożkowych obręczach, korbach z miernikami mocy, poubierani w Raphę. Widać też wiele drużyn sportowych jeżdżących na treningi z obstawą samochodu.”
Najlepszym kolumbijskim kolarzem jest obecnie Nairo Quintana, a więc gość, który wygrywał już Giro d’Italia i Vuelta a Espana, a na Tour de France dwukrotnie zajmował drugie miejsce.
– Bardzo popularny jest też Fernando Gaviria. Gdy podczas jednego z wyścigów podwoziłem autem kolumbijskiego kibica, mówił mi, że wielu ludzi w jego kraju wolałoby, aby właśnie ten chłopak wygrywał wielkie toury. Powód? Jest strasznie towarzyski i uśmiechnięty, często wychodzi do kibiców i z nimi rozmawia. Quintana to jego przeciwieństwo – jest zamkniętym w sobie człowiekiem – opowiada Adam Probosz, komentator kolarstwa w Eurosporcie, który dwa lata temu miał okazję porozmawiać z kolumbijskim ministrem sportu:
– Opowiadał mi, że jazda na dwóch kółkach to obok piłki nożnej ulubione sportowe zajęcie Kolumbijczyków. To sport dla biednych, tak samo jak futbol. Jest dużą szansą na wyrwanie się z małej wioski w świat, dlatego tak wielu chłopców uprawia go z olbrzymią determinacją. Tak w ogóle to oni mają wspaniałą kolarską tradycję, z której są bardzo dumni. Wiem, że młodzież kojarzy głównie Quintanę, ale przecież przed nim nie brakowało wielkich gwiazd. Lucho Herrera w 1987 roku wygrał Vueltę, triumfował też w klasyfikacjach górskich Giro i Touru. To na pewno jeden z najlepszych górali w historii, bardzo dobrym zawodnikiem był też Santiago Botero, a teraz poza Nairo i Gavirią błyszczą jeszcze przecież chociażby Darwin Atapuma czy Rigoberto Uran.
JAPONIA
W kontekście tego kraju tyle razy pisano już o sumo, że postanowiliśmy wam tego oszczędzić. Zamiast tego zwrócimy uwagę na co innego: Japończycy kochają baseball. Do tego stopnia, że w telewizji pokazuje się nawet… mistrzostwa szkół średnich (bierze w nich udział około czterech tysięcy drużyn ze wszystkich 47 prefektur kraju). Finał tych rozgrywek regularnie przyciąga przed ekrany około miliona widzów. Największą popularnością cieszy się natomiast Nippon Professional Baseball, czyli ichniejszy odpowiednik MLB. W 2017 występowało w niej 12 zespołów, które w sezonie zasadniczym rozegrały po 143 mecze! Czymś normalnym jest, że dana drużyna gra tam po sześć spotkań w tygodniu – zawodnicy wolne mają tylko w poniedziałki. Na pewno Michał Kucharczyk wyśmienicie by się tu odnalazł.
Najgorętszym nazwiskiem ligi jest Shohei Ohtani. To 23-latek, o którym mówi się, że to „japoński Babe Ruth”. Zdaniem wielu chłopak cieszy się w kraju większą popularnością niż sam Shinji Kagawa. W 2018 ten zdolny baseballista ma trafić do MLB. Wiele amerykańskich klubów jest nim zainteresowanych m.in. dlatego, że może grać zarówno na pozycji miotacza, jak i pałkarza – taka wszechstronność w baseballu jest praktycznie niespotykana, dlatego też za pozyskanie Ohtaniego trzeba będzie zapłacić 20 mln dolarów jego obecnemu klubowi, czyli ekipie Hokkaido Nippon-Ham Fighters.
Zapewne 99,9% z was nazwisko Ichiya Kumagae nic nie mówi. Nie może nas to dziwić – facet grał w tenisa naprawdę dawno temu. Ale wychodziło mu to na tyle dobrze, że w 1920 roku został pierwszym japońskim medalistą olimpijskim. Na IO w Antwerpii wywalczył dwa srebra – w singlu i deblu. Tenis był już wówczas naprawdę popularny w Kraju Kwitnącej Wiśni. Rozpowszechnili go ludzie z zagranicy, którzy przyjechali do pracy w Yokohamie. W 1878 roku zbudowano tam pięć kortów, a potem już poszło z górki – rakietą lubił pomachać nawet… cesarz Akihito, który poznał swą przyszłą małżonkę Michiko właśnie na korcie, w 1957 roku.
Co ciekawe, mimo tej miłości do tenisa pracowitym Japończykom nigdy nie udało się „wyprodukować” zawodnika będącego numerem 1 na świecie. Za najlepszego gracza w historii kraju uważa się Keiego Nishikoriego, który zajmował kiedyś w rankingu ATP czwarte miejsce, a w 2014 zagrał nawet w finale US Open.
Tę samą pozycję w zestawieniu WTA okupowała w listopadzie 1995 roku Kimiko Date. – To bez wątpienia najlepsza japońska zawodniczka. Była znana ze swojej solidności, ale brakowało jej błysku, który pozwoliłby wygrywać największe imprezy – mówi Adam Romer, redaktor naczelny miesięcznika TenisKlub.
Date zasłynęła z tego, że w 2008 roku, po prawie 12 latach na emeryturze, wznowiła karierę! Po powrocie udało jej się wygrać nawet jeden singlowy turniej, w Korei Południowej.
SENEGAL
Myślicie, że senegalscy piłkarze są najpopularniejszymi sportowcami w swoim kraju? Cóż, niekoniecznie. Mieszkańcy tego afrykańskiego państwa kochają bowiem zawodników uprawiających tzw. laamb, czyli coś, co można nazwać miksem judo, boksu, siłowania się i – przede wszystkim – zapasów. Cała zabawa wygląda tak (bardzo często odbywa się na wypełnionych po brzegi futbolowych stadionach):
Jej uczestnicy nie przejmują się takimi pierdołami, jak np. kaski ochronne. Idą na żywioł, ale za swoje poświęcenie otrzymują niesamowite jak na Senegal pieniądze – najlepsi za jedną walkę zgarniają nawet 100 tys. dolarów! Kiedy gwiazdy się naparzają, ulice Dakaru pustoszeją. Kto żyw chce ich oglądać, ale to przywiązanie do laamb nie może dziwić, bo ów sport uprawiany jest od wieków. Kiedyś uważano za ulubioną rozrywkę rolników, którzy po udanych żniwach lubili potłuc się po gębach.
Laamb jest tak lubiany przez fanów, że przed największymi walkami w telewizji pojawiają się nawet transmisje z domu marabuta, czyli przewodnika duchowego. To właśnie tam gladiatorzy m.in. zakładają na siebie gris-gris, czyli talizmany zawierające wersety z Koranu. Wcześniejsze ceremonie ważenia odbywają się natomiast w bardziej ekskluzywnych miejscach. Przed niesamowicie wyczekiwanym starciem pomiędzy Yekinim a Ballą Gaye 2 panowie pojawili się w dakarskim „Radissonie Blu”. Myślicie, że wzorem bokserów skoczyli sobie do oczu, a potem wszyscy rozeszli się w swoją stronę, zadowoleni z udanego przedstawienia? Nic z tych rzeczy. W hotelu za łby wzięli się bowiem członkowie obu ekip, a potem na ulicach zaczęli się bić ich fani. Zadyma rozrosła się do tego stopnia, że o interwencję poproszono szturmowe oddziały policji!
W tym miejscu dodać, że w kampanię reklamową przed potyczką gigantów mocno zaangażowały się duże firmy, m.in. Orange. Obaj zawodnicy oraz sędzia pojedynku tuż przed nią mieli na sobie dresy z jej logo. A po wspomnianych burdach szefowie giganta wydali oświadczenie, w którym napisali m.in. że „laamb jest niezwykle ważną częścią” jego interesów w Senegalu, dlatego też nadal przy nim zostaną, mimo że czasem bywa gorąco.
Senegalczycy lubią też jednak spokojniejsze sporty, jak chociażby koszykówkę. Ich narodowa drużyna nigdy nie zajęła na MŚ wyższego miejsca niż 14, a po raz ostatni mistrzostwa Afryki wygrała dokładnie 20 lat temu, ale mimo to basket cieszy się sporą popularnością. Przyczynili się do tego zawodnicy, którzy mogli sprawdzić się na parkietach NBA. Pierwszym z urodzonych w Senegalu koszykarzy, którzy wylądowali w najlepszej lidze świata, był Makhtar Ndiaye. W sezonie 98/99 przygarnęli go Vancouver Grizzlies, ale nie zrobił tam wielkiej kariery. Później poszedł w menedżerkę i był to dobry ruch: jego podopiecznym jest Gorgui Dieng, który w 2016 podpisał naprawdę gruby kontrakt z Minnesotą Timbervolwes. Na jego mocy zarobi w cztery lata 64 mln zielonych, a tym samym stał się najlepiej opłacanym koszykarzem w historii Afryki Zachodniej.
– To zawodnik pokroju Marcina Gortata. Duży, dobry w obronie, solidny, ale ciężko nazwać go wielką gwiazdą, chociaż może i w ojczyźnie nią jest. Ciężko nazwać go liderem Minnesoty, choć mogę powiedzieć, że to ważna postać klubu – tłumaczy Krzysztof Sendecki, szef redakcji sportowej TOK FM i koszykarski ekspert.
Dieng jest „dzieckiem” akademii, którą w 2008 roku założył w Senegalu Amadou Gallo Fall (gość odpowiedzialny za propagowanie NBA w Afryce). Mieści się ona w rządowej jednostce w mieście Thiès, gdzie młodzi adepci koszykówki śpią, uczą się, a przede wszystkim oczywiście trenują. Dostanie się do niej jest naturalnie marzeniem niejednego Senegalczyka. Dzieciaki z tego kraju rozumieją bowiem, że sport – obojętnie czy chodzi o piłkę nożną, kosza czy laamb – często jest jedyną drogą na wydostanie się z prawdziwej biedy…
KAMIL GAPIŃSKI