Reklama

Deklasacja ponad podziałami

redakcja

Autor:redakcja

18 listopada 2017, 22:40 • 4 min czytania 17 komentarzy

Marco Paixao i Rafał Wolski mogli nie dogadać się co do tego, kto miał wykonywać najgroźniejszy rzut wolny bezpośredni. Ale co do tego, co dla Lechii najważniejsze, jedenastu jej piłkarzy dogadało się doskonale. Że dziś zagrają jak w najlepszych meczach domowych poprzedniego sezonu. Przekonująco, dążąc nie tyle do zwycięstwa, co do przerobienia rywala na mielonkę.

Deklasacja ponad podziałami

Mielonkę wyjątkowo niestrawną, bo dziś oglądanie Wisły Płock po prostu bolało. Celnie ujął to Wojciech Jagoda (znacznie celniej niż oszacował wzrost jego zdaniem „niewysokiego, skocznego Recy”). Gdyby była taka możliwość, podopieczni Jerzego Brzęczka nie wyszliby pewnie w ogóle na drugą połowę, tylko zapakowali się do autokaru i starali jak najszybciej wyrzucić z głów to, co stało się w Gdańsku.

A stało się wszystko, co najgorsze. Pierwsze 45 minut to był pokaz słabości, nieporadności. Słowem – doskonały materiał poglądowy dla trenerów rywali na to, gdzie uderzać, by płocczan najmocniej zabolało. Pokaz zaczęty właściwie już w pierwszej minucie, gdy jeszcze bez kary obeszło się przy nieporadnej próbie wybicia piłki po rzucie rożnym gospodarzy.

Co się jednak odwlekło, to zbyt daleko nie uciekło. Na pewno nie dalej, niż piłka z rąk Seweryna Kiełpina przy – tak się wydawało – rutynowej interwencji. Golkiper Wisły kompletnie zgubił jednak koncentrację, a jego fatalny błąd skrzętnie wykorzystał idący na piłkę do końca, głodny dobicia czym prędzej do dwucyfrowej liczby bramek w tym sezonie Marco Paixao.

I wtedy tak naprawdę zaczęła się demolka. Wisła zdołała raz jeszcze spróbować napędzić stracha Dusanowi Kuciakowi, gdy zagranie z boku piętką próbował do siatki skierować Reca. Lechia jednak sprawiła później, że kibicom Wisły każdy włos na ciele stanął dęba. Praktycznie co przejęcie, co posiadanie, kończyło się wyprowadzeniem szybkiego ataku. Do przerwy dwa przyniosły skutek, a mogły pewnie ze dwa kolejne. Jednak były to przede wszystkim sytuacje, w których dla napędzającego atak Rafała Wolskiego najlepszą opcją podania był Marco Paixao. A że panowie po sytuacji z wolnym na początku spotkania nie umieli dojść do porozumienia nawet podczas przerwy po odpaleniu rac, Polak nie kwapił się z obsłużeniem swojego portugalskiego nie-do-końca-kolegi z drużyny.

Reklama

Znacznie lepiej wyszły te ataki, gdzie opcje Wolskiego wyglądały nieco inaczej. Gdy zagrał w kontrze do Krasicia, ten najpierw oddał piłkę na skrzydło do Flavio, by sekundę później idealnie wbiec na dokładną wrzutkę Portugalczyka. Gdy wrzucił z rogu na krótki słupek (Marco wbiegał bliżej drugiego słupka), Szymański tak niefortunnie kopnął futbolówkę, że ta spadła prosto na głowę Marco. Dwa metry do bramki, nikogo na drodze piłki – to musiało się skończyć trafieniem numer trzy.

Już mowa ciała piłkarzy Wisły, gdy schodzili ze zwieszonymi głowami na przerwę, nie dawała wielkich nadziei na obejrzenie w Gdańsku powtórki z pamiętnego finału Ligi Mistrzów w Stambule. Szybko doczekaliśmy się potwierdzenia tych przypuszczeń. Okazało się bowiem, że najbardziej wymagającym zadaniem stojącym w drugiej połowie przed Dusanem Kuciakiem do 91. minuty i obrony sytuacji sam na sam ze Stiliciem, było uklepanie nie do końca równej murawy na przedpolu słowackiego bramkarza.

Płocczanie nie byli więc na gola, choćby honorowego, szczególnie pazerni, a gdy z drugą żółtą kartką osłabił ich Łasicki, kompletnie stracili resztki animuszu. Lechiści też jakby ciąg na bramkę zostawili w szatni. Marco, mając szansę na hat-tricka, zbyt daleko wypuścił sobie piłkę, którą tym razem bez pudła wygarnął Kiełpin. Flavio, po zbyt krótkim zagraniu Recy do Kiełpina, także nie potrafił wycisnąć wszystkiego z kolejnego błędu obrony i pokonać golkipera gości. Jakby biało-zieloni nie chcieli marnotrawić sił na rywala dziś absolutnie daremnego. Do tego stopnia, że można mieć wątpliwości, czy zdolnego strzelić bramkę nawet gdyby na boisku został sam Kuciak.

Nie zmienia to jednak faktu, że przez pierwszych 45 minut Lechia przypomniała w wielkim stylu, dlaczego Gdańsk swego czasu nazywany był w ekstraklasie najpilniej strzeżoną twierdzą. I, co pewnie dla gdańszczan nie mniej ważne, spokojna wygrana przyszła bez dziewięćdziesięciu minut na absolutnie najwyższych obrotach. Bo to daje podstawy by twierdzić, że w gospodarzach drzemią jeszcze względem dzisiejszego starcia jakieś rezerwy.

[event_results 381790]

fot. 400mm.pl

Reklama

Najnowsze

Komentarze

17 komentarzy

Loading...