Reklama

Smuda był specyficznym selekcjonerem

redakcja

Autor:redakcja

16 listopada 2017, 12:47 • 18 min czytania 4 komentarze

Dlaczego nie został księdzem? Jaką gafę popełnił, gdy był ministrantem? Jak było w słynnej szkółce we Wronkach? Jakie wskazówki dostał od Franciszka Smudy przed debiutem w reprezentacji? Dlaczego Smuda był specyficznym selekcjonerem? Co przeżył w Bukareszcie? Dlaczego nie przedłużył kontraktu z Cracovią? Dlaczego trafił do Chojniczanki? Na te pytania, i wiele innych, odpowiada nam Hubert Wołąkiewicz. Zapraszamy do lektury. 

Smuda był specyficznym selekcjonerem

Jak z kościołami w Chojnicach? Wybrałeś już swój ulubiony?

Widzę, że trochę poszperałeś. Jeszcze zbyt krótko tutaj jestem, żeby powiedzieć, który jest najlepszy. Choć wiem, do czego nawiązujesz, bo faktycznie kiedyś miałem zostać księdzem. Jednak mówimy o naprawdę starych czasach, ponieważ wtedy byłem bardzo młodym chłopakiem. Skończyło się na tym, że zostałem ministrantem i dalszej kariery w tym fachu nie było. Mimo wszystko plusy u dziadków łapałem spore (śmiech).

Minusy chyba też się zdarzały? Podobno bywałeś senny w kościele.

Tak! Do tego w trakcie świąt Bożego Narodzenia, czyli wybrałem sobie najmniej odpowiedni moment. Sytuacja naprawdę komiczna, bo dzwoneczki dzwonią, a ja nadal w ławie. Więc może dobrze się stało, że zająłem się kopaniem piłki. Ksiądz, który zasypia w trakcie mszy, to chyba nie jest najlepsza opcja. Jednak ta gafa z zaśnięciem w trakcie mszy nie wpłynęła bezpośrednio na moją rezygnację. Po prostu było więcej treningów, a następnie wyjechałem do szkółki we Wronkach. Choć w tym temacie to musiałbyś pogadać z moimi rodzicami. Mama pewnie do teraz trzyma w szafie moją komżę.

Reklama

Właśnie, do Wronek wyjechałeś chyba w najtrudniejszym momencie dla nastolatka. Tęskniłeś za życiem w domu rodzinnym?

Miałem wtedy 16 albo 17 lat i powiem szczerze, że wyjazd z rodzinnego domu w takim wieku nie jest łatwą sprawą. Tym bardziej, że to było 300 kilometrów od domu, a więc całkiem daleko. Pierwsze miesiące były trudne, bo trzeba było się przyzwyczaić do życia w internacie. Praktycznie wszystko się zmieniło. Patrząc na to z perspektywy czasu, wydaje mi się, że sobie poradziłem.

Długo musiałeś przekonywać rodziców do tego wyjazdu?

Grałem wówczas w kadrze Mazowsza. W tym czasie wygraliśmy mistrzostwa Polski województw. A mówię o tym dlatego, że nadarzyła się wtedy okazja, aby trafić do Wisły Płock. Rodzicom ten pomysł bardzo się podobał, ponieważ Płock mieliśmy bardzo blisko domu. Jakieś 50 kilometrów od nas, więc wsiadasz w samochód i po 40 minutach jesteś na miejscu. Sam byłem bardzo nastawiony na Płock. Jednak do trenera Szymańskiego zadzwonił Maciej Skorża, który był wówczas koordynatorem młodzieży w Amice. Zaproponował trzydniowe testy, które udało mi się przejść pozytywnie. Cieszyłem się bardzo, bo szkółka we Wronkach była wówczas jedną z najlepszych. Pozostało więc przekonać rodziców i po dłuższych namowach – moich i trenera – udało się, dlatego pojechałem do Wronek, gdzie spędziłem wspaniałe 3,5 roku.

W tamtych czasach profesjonalizmu w szkółkach nie było. Jeśli ktoś łatwo ulegał wpływom innych kolegów, to szybko tracił swoją szansę. Jak to wyglądało z twojej perspektywy?

Nie będę ukrywał, że byliśmy strasznie grzeczni, bo zdarzały się różne sytuacje. Piwko po meczu również miało miejsce. Profesjonalnie – tak jak jest teraz – oczywiście nie było. Teraz chłopaki mają rozpisane diety, treningi i wszystko dostają pod nos. Wydaje mi się jednak, że w tamtym okresie mieliśmy świadomość – przynajmniej większość – o tym, w jakie miejsce trafiliśmy. Rzecz jasna wszystko jest dla ludzi i zdarzało się wypić, ale trzeba mieć umiar. W końcu nie wyjechaliśmy z domu tylko po to, aby sobie pochlać bez nadzoru rodziców. Mimo młodego wieku trzeba mieć priorytety.

Reklama

Większych akcji nie było?

Oczywiście, że się zdarzały, tym bardziej dlatego, że nie byliśmy lubiani przez młodych wronczan. Nie wiem dokładnie, o co tam chodziło, ale domyślam się, że byli zazdrośni o dziewczyny. Często można było usłyszeć, że piłkarzyki przyjechały i panoszą się po mieście. Tak więc często zdarzały się sytuacje, w których dochodziło do utarczek słownych albo rękoczynów. Głównie z tego powodu chodziliśmy grupkami. Choć mnie to za bardzo nie dotyczyło, ponieważ miałem dziewczynę, którą poznałem we Wronkach.

Miłość przetrwała?

Jesteśmy już razem 13 lat, a od ślubu minęło siedem. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci, czyli warto było wyjechać do Wronek.

Kto z tamtych czasów miał papiery na granie, ale ostatecznie przepadł?

Był Tomek Szczepan, który pochodził z Bydgoszczy. Gość naprawdę grał niesamowicie i był poziom wyżej od całej reszty. Poza nim był jeszcze Marcin Tarnowski, który również miał papiery na granie. Wyszło jednak tak, że ani jeden, ani drugi zbyt daleko nie zaszedł. Teraz chyba już żaden nie gra w piłkę. Nie wiem dokładnie, dlaczego tak się stało, ale do teraz jestem zdziwiony, że nie udało im się zrobić kariery.

Po kilku latach we Wronkach zaczęła się poważna piłka. Pierwsze rozczarowanie było wtedy, gdy Smuda odstrzelił cię w Lechu Poznań?

Z tamtego okresu pamiętam przede wszystkim debiut w Amice. Co prawda nie był on szczęśliwy, bo przegraliśmy z Koroną 3:0 po hat-tricku Grzesia Piechny. Jednak dla mnie to było coś, ponieważ zagrałem w ekstraklasie. Później doszło do fuzji z Lechem i wiele się zmieniło. Trener Smuda powiedział mi wprost, że jestem młody i na pewno chciałbym grać, a on ma czterdziestu doświadczonych chłopaków. Co prawda mówił mi, że ma jakiś plan i mógłbym zostać, jednak wolałem odejść i to była moja świadoma decyzja. Gdybym został, to pewnie trenowałbym z pierwszym zespołem, a grałbym w rezerwach.

Przeniosłeś się do Lechii Gdańsk. Sama się zgłosiła po ciebie?

Było z tym sporo zawirowań, bo miałem trafić do Górnika Łęczna, ponieważ znałem tam trenera Krzysztofa Chrobaka, który wcześniej pracował we Wronkach. Jednak w trakcie podróży dostałem wiadomość, że Łęczna spadła do 1. ligi, a później zdegradowano klub za korupcję o jeszcze jedną klasę rozgrywkową niżej. Dzwoniłem wtedy z pociągu do trenera Chrobaka i powiedziałem mu, że chciałbym jednak grać w I lidze. Dogadaliśmy się tak, że jak niczego nie znajdę, to wrócę do Łęcznej. Wysiadłem w Warszawie i zadzwoniłem do śp. trenera Czyżewskiego, który oznajmił mi kiedyś, że mógłby mnie polecić w Lechii Gdańsk.

Czyżewski powiedział mi, że skoro jestem w Warszawie, to mam pojechać do Znicza Pruszków. Tak też zrobiłem i spędziłem tam trzy dni. Gdy miałem zagrać w sparingu z Wisłą Płock, to zadzwonili z Gdańska, dlatego wsiadłem w pociąg i pojechałem nad morze. Udało mi się tam zostać i podpisać kontakt.

Dobre występy zaowocowały kolejnym spotkaniem z Franciszkiem Smudą.

W Gdańsku wszystko układało się idealnie. Dużo grałem, a na dodatek awansowaliśmy do ekstraklasy. Trenerem po awansie był Jacek Zieliński, który następnie został asystentem Smudy. Być może to też miało wpływ na moje powołanie? Ostatecznie cieszyłem się bardzo, że zostałem powołany do kadry narodowej.

Jakim Smuda był selekcjonerem?

Wyniki weryfikują trenera, a my nie wyszliśmy z grupy na Euro.

Na pewno zapamiętałeś odprawy w wykonaniu selekcjonera. Było profesjonalnie?

Było różnie, ale to chyba nie jest dużym zaskoczeniem dla nikogo (śmiech). Wszyscy wiemy, że były selekcjoner jest specyficznym szkoleniowcem. Doskonale również wiemy, jak operuje językiem polskim i nie ukrywam, że czasami było śmiesznie z tego powodu. Jednak nie powiem złego słowa na Smudę, bo nie mam powodów. W końcu to on mnie powołał i dzięki niemu miałem zaszczyt zagrać z orzełkiem na piersi.

Podzielisz się śmieszną sytuacją, w której selekcjoner odegrał główną rolę?

Przed meczem towarzyskim – nie pamiętam już z kim – trener powiedział do nas, że wszyscy jesteśmy pierwszą reprezentacją Polski, ale wszyscy też będziemy mieli szansę na wejście do pierwszej reprezentacji Polski. Chodziło o to, że dopiero po czterech dniach przyjeżdżali chłopacy z klubów zagranicznych.

W jaki sposób dowiedziałeś się o debiucie?

Wylądowaliśmy w Kanadzie i już na lotnisku trener podszedł do mnie i powiedział, że chyba dzisiaj zagram. Dlatego mam kupić sobie pampersa, żeby się nie zesrać ze strachu (śmiech). Oczywiście powiedziałem, że nie potrzebuję, ale to był właśnie trener Smuda. Co ciekawe, zagrałem wtedy w środku pomocy i prawie bym strzelił bramkę. Nawet Darek Szpakowski podszedł do mnie i powiedział, że trochę szkoda tej sytuacji, ponieważ miałbym idealny debiut.

Żałujesz trochę, że przygoda z reprezentacją była jednak bardzo krótka?

Może nie żałuję, ale szkoda mi, że ostatecznie nie znalazłem się nawet w szerokiej kadrze na Euro. Dalszych powołań już niestety nie było. Być może, gdybym dostał powołanie wtedy, to dalej bym jeździł? Wydaje mi się, że w niektórych przypadkach decydują detale.

Może odpuściłeś trochę podświadomie, bo za bardzo uwierzyłeś w siebie?

Nie da się ukryć, że wtedy przeżywałem najlepszy moment w karierze, ponieważ dostałem powołanie do reprezentacji, a także grałem w Lechu. Choć nie wydaje mi się, żeby to jakoś na mnie wpłynęło. Cały czas wiedziałem, że jeszcze nie ma czego świętować. Odbić też mi nie mogło, ponieważ moja żona Marta nie dopuściłaby do tego. Ogólnie staram się tego nie rozpamiętywać i niczego nie żałować, bo to nie ma sensu.

Nie żałujesz nawet tego, że zdobyłeś tylko jedno mistrzostwo kraju?

Właśnie! Tego naprawdę szkoda, bo rozegrałem grubo ponad 200 spotkań w ekstraklasie, a mam tylko jeden tytuł. Na dodatek w sezonie, w którym rozegrałem mało spotkań. Do tego mam dwa wicemistrzostwa kraju i przegrany Puchar Polski. Czyli można powiedzieć, że wiecznie drugi. Do tego właśnie człowiek wraca czasami, ponieważ po to się gra w piłkę, aby zdobywać tytuły. Pokazać coś później dzieciakom, że jednak ojciec coś tam kopał. A tutaj co pokażesz? Tabelki z liczbą rozegranych spotkań? Jednak inni mają gorzej, bo ja chociaż mam to jedno mistrzostwo.

Pilka nozna. Ekstraklasa. Legia Warszawa - Lech Poznan. 01.06.2014

Długo nie chciałeś wyjechać za granicę, a jak już pojechałeś, to w momencie, gdy nie byłeś w najlepszej formie.

Nie było tak, że nie chciałem, ale oferty, które napływały, nie były satysfakcjonujące. W tamtym sezonie kończył mi się kontrakt z Lechem i zdecydowałem, że chcę spróbować za granicą. Było mną zainteresowanych parę klubów, a konkretniej to chodziło o Middlesbrough, Malagę i BATE Borysów. Jednak to było tak, że nie byłem pierwszą opcją, ale którąś na liście ich życzeń. Sprawa wyglądała więc tak, że ktoś musiał się im wysypać, aby przystąpili do rozmów ze mną. Ostatecznie tak się nie stało, bo kupili gości za parę milionów, a ja zostałem na lodzie. Wtedy pojawiła się oferta Astry Giurgiu, do której bardzo szybko się przekonałem, ponieważ w poprzednim sezonie była wicemistrzem kraju, a na dodatek grała w Lidze Europy. Co ważne, jej baza była w Bukareszcie i wyglądała naprawdę nieźle. Powiedziałem sobie, że nie ma co wybrzydzać i spróbowałem.

Poleciałeś sam czy z rodziną?

Poleciałem sam na początku, ale sytuacja od początku nie układała się najlepiej. Drużyna wróciła z obozu, a ja nie byłem w rytmie, dlatego trudno było mi wejść do składu. Sezon również zaczął się słabo, gdyż od razu przegraliśmy mecz pucharowy ze Steauą Bukareszt, a także dwie pierwszej kolejki ligowe. W konsekwencji zwolnili trenera, który o mnie zabiegał. W jego miejsce przyszedł Munteanu i sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej.

Długo musiałeś czekać na debiut.

Wynikało to też z pecha, który mnie nie opuszczał. Gdy miałem już grać z Rapidem, bo trener wziął mnie na rozmowę, to zaraz potem, na treningu zerwałem przywodziciela. Zawieźli mnie wtedy do szpitala i powiedzieli, że trzeba operować. Ich zdaniem przerwa miała wynieść około trzech miesięcy. Byłem załamany, ale wysłałem zdjęcia do lekarza z Poznania, który powiedział, że nie trzeba operować i wystarczą dwa tygodnie na powrót do sprawności. Pojawiła się wtedy nadzieja i poszedłem z tym do dyrektora sportowego. Ostatecznie dostałem dwa tygodnie wolnego od klubu i poleciałem do Polski na leczenie.

Wróciłem po tym czasie i zgłosiłem gotowość do treningów. Byli zdziwieni, ponieważ ich lekarze mówili, że czeka mnie operacja i długa przerwa, a tutaj wracam po tak krótkim czasie. Powiedziałem im wtedy, że mogą zesłać mnie do drugiej drużyny, aby sprawdzić, czy faktycznie już mogę grać. Rozegrałem tam cały mecz i wróciłem do pierwszej drużyny.

Zbliżamy się do słynnego debiutu.

Na ten mój legendarny dwudziestominutowy występ musiałem jeszcze trochę poczekać, ponieważ drużyna raz przegrywała, a raz wygrywała i nie było kiedy wskoczyć. No, ale jak już zadebiutowałem, to zaraz wyleciałem z czerwoną kartką.

Podobno nie do końca słusznie wyleciałeś z boiska.

Pierwszą żółtą kartkę dostałem za przerwanie akcji i tutaj akurat sędzia mógł gwizdnąć. Były jakieś podstawy, chociaż uważam, że trafiłem w piłkę. Mniejsza z tym, bo kabaret był dopiero 15 minut później, gdy wlepił mi drugą żółtą kartkę. Po wyrzucie z autu ruszyłem do piłki z przeciwnikiem, który nagle padł na ziemię. Podbiegłem do piłki i podałem do bramkarza. Po czym sędzia do mnie podszedł z żółtą i czerwoną kartką. Nawet go nie dotknąłem w tamtej sytuacji. Dopiero po meczu kierownik drużyny powiedział mi, że ten arbiter robił wałki w poprzednim sezonie. Najlepsze było to, że tam takie akcje nikogo nie dziwiły.

Pech na tym się nie skończył?

Niestety. Przyszedł trzeci trener, który powiedział na wstępie, że na razie będzie stawiał na zawodników z ligi rumuńskiej. Znowu musiałem czekać na swoją szansę, a gdy się już pojawiła, to złamałem rękę. Jakiś chłopak wypadł za kartki i trener powiedział mi, że zagram za niego w kolejnym spotkaniu. W trakcie treningu, który odbył się dzień przed meczem, chciałem zblokować strzał i niefortunnie dostałem w rękę z bliskiej odległości. Poczułem ukłucie i padłem na murawę. Zakręciło mi się w głowie, jak zobaczyłem, że kość jest przesunięta. Podbiegł do mnie „lekarz od wszystkiego” i powiedziałem mu, że złamałem, a on odpowiedział: – Nie no, może nie. Pojechałem do szpitala, a co najlepsze, zawiózł mnie tam kolega z drużyny. Musiałem tam długo czekać zanim mnie przyjęli, a gdy zrobili mi zdjęcie, to faktycznie okazało się, że mam złamanie i trzeba operować. Tym razem od razu zapytali, czy chcę leczyć się tutaj, czy w Polsce. Po założeniu gipsu zadzwoniłem do żony i powiedziałem, że złamałem rękę. A ona: – Nie żartuj tak nawet. I się rozłączyła. Zadzwoniłem drugi raz i powiedziałem, że serio złamałem rękę. Poprosiłem żeby zabukowała bilety i wróciliśmy do kraju. Przeszedłem operację w Poznaniu i już nie wróciłem do klubu. Kontrakt miałem na pół roku, dlatego obyło się bez większych komplikacji.

Do dziennikarzy również nie miałeś tam szczęścia.

To już była całkowita kpina, bo nikt ze mną nie rozmawiał, a puścili wywiad. Poza tym wyliczyli mi według każdej minuty na boisku, ile zarobiłem. Gdyby faktycznie były takie zarobki, to skakałbym pod sufit. A tak naprawdę przez cały ten czas nie dostawałem ani grosza. Oczywiście złożyłem pismo do UEFA i pieniądze dostałem po czasie. Była to kasa za trzy miesiące, bo tak się dogadaliśmy.

Co ciekawe, sprawa wyglądała tak, że ze mną przyszło tam jeszcze sześciu piłkarzy i żadnemu nie płacili. Wszyscy odeszli po pół roku. W moim przypadku kontrakt był tak skonstruowany, że podpisałem go na pół roku, a gdybym przedłużył, to na dwa lata i automatycznie dostałbym znaczą podwyżkę. Dzisiaj cieszę się z tego, że podpisałem go jedynie na pół roku.

Szatnia była chociaż w porządku?

Miałem dobry kontakt z bramkarzem z Grecji. Nazwiska ci nie powiem teraz, bo miał takie strasznie długie. Był jeszcze taki Vincent Laban, który gra teraz w AEK Larnaka i z tego, co sprawdzałem ostatnio, to idzie mu tam całkiem nieźle. Mieszkaliśmy w trójkę na jednym piętrze i kontakt był naprawdę fajny, bo dobrze mówili po angielsku… Przypomniało mi się jeszcze, że na treningach wołali na mnie Lewandowski (śmiech).

Komunikacja i organizacja?

Nie było aż tak źle, bo wywalczyłem sobie samochód, którym mogłem dojeżdżać na treningi. Jeśli ktoś nie miał samochodu, to dojeżdżał autobusem klubowym. Trenowaliśmy zwykle w Bukareszcie, a tylko czasami w Giurgiu, dlatego nie trzeba też było dużo jeździć. Chociaż jak już mówimy o obiektach, to niektóre drużyny mają tam takie stadiony, że szkoda gadać. Czas zatrzymał się kilkanaście lat temu… Ogólnie z tych fajniejszych rzeczy, bo tylko mówimy o negatywnych, to Bukareszt jest fajnym miejscem do życia. Atrakcji naprawdę całkiem sporo i rodzinie się podobało. Byłem trochę zaskoczony, bo wszyscy ostrzegali, że będzie strasznie, a tutaj całkiem przyjemnie. Jeśli chodzi o koszty życia, to całkiem podobnie jak u nas. Jedyne, co mnie wkurzało, to to, że w każdej knajpie można było palić i naprawdę trudno tam było wytrzymać. Poza tym ludzie bardzo mili i otwarci.

Kibice podobno dają radę.

Zdecydowanie. Jeśli chodzi o doping, to naprawdę jest fajna atmosfera. Widać, że przykładają się do tego i wychodzi im to całkiem nieźle.

Nie wspomnieliśmy jeszcze o zwariowanych akcjach kryminalnych.

Dużo by mówić, bo rotacja w więzieniu musi być naprawdę duża. Gdy przyjechałem, do więzienia trafił właściciel Steauy Bukareszt, Becali. Jak odjeżdżałem, to zamknęli naszego. Nie chodziło tam jednak o piłkę, bo poszło chyba o prezydenturę. Zamykali również niektórych piłkarzy, ale nie zagłębiałem się w to wszystko.

Jak ocenisz poziom ligi rumuńskiej?

Ogólnie poziom jest dobry, ale tam nie ma stabilizacji. Klub gra w europejskich pucharach i idzie mu całkiem nieźle, a w następnym sezonie nie ma kasy i kończy się znacznym zjazdem. Tego na pewno im brakuje, żeby ta liga była traktowana jeszcze poważniej.

Rozumiem, że po powrocie z Rumunii nie myślałeś już o kolejnym wyjeździe?

Przede wszystkim chciałem się odbudować po tym nieudanym półroczu. Przyszła oferta z Cracovii, która była poważna i podobała mi się z tego względu, że Kraków to fajne miejsce do życia. Nie ukrywam również, że osoba Jacka Zielińskiego przekonała mnie do podpisania kontraktu. Jak się szybko okazało, nie był to błąd, ponieważ rozegraliśmy bardzo dobry sezon.

Co się stało, że rok później było kompletnie inaczej?

Początkowo mieliśmy naprawdę fajną ekipę, bo był Rakels, Kapustka i wielu innych chłopaków, którzy byli w życiowej formie. Przykładowo Mateusz Cetnarski – czego nie dotknął, to była asysta albo bramka. Naprawdę było nieźle w tym moim pierwszym sezonie i był to doskonały zalążek, aby zbudować coś bardziej trwałego. Odeszło jednak kilku zawodników, a transfery nie były do końca trafione. Na dodatek doszły też kontuzje, bo Damian Dąbrowski odpadł tuż przed kadrą. Straciliśmy również Miro Covilo przez kontuzję. Odpadły więc bardzo ważne ogniwa i myślę, że to wpłynęło na naszą słabszą postawę.

No dobra, ale zagrałeś dwa pełne sezony w ekstraklasie, w których miałeś czas, aby się odbudować… Chyba nie robiłeś tego po to, aby trafić do 1. ligi?

To jest dopiero historia (śmiech). Tak naprawdę chodziło o kontrakt. Rozmawialiśmy już w styczniu o nowej umowie. Jednak nie chciałem szybko przedłużać, ponieważ najpierw pragnąłem udowodnić na boisku, że zasługuję na podwyżkę, a dopiero wtedy rozmawiać. Później, jak wiadomo, nie szło nam najlepiej i też nie było okoliczności, żeby zajmować się moim kontraktem. Nie ukrywam, że zależało mi też na tym, aby trener Zieliński został. Pod koniec sezonu trener powiedział mi, że jest po rozmowie z profesorem Filipiakiem i zostaje w klubie na kolejny sezon. Nie chciałem już wtedy wydziwiać i powiedziałem, że przedłużę kontrakt, ale po powrocie do klubu. No, ale na dzień przed przyjazdem do Krakowa wszyscy dowiedzieliśmy się, że trener Zieliński został zwolniony. Mieliśmy się stawić w klubie i tam profesor Filipiak powiedział, że nowy trener będzie decydował o osobach, którym skończył się kontrakt. Było nas wtedy chyba siedmiu. Na drugi dzień było wiadomo, iż nowym szkoleniowcem został Michał Probierz. Mój menedżer skontaktował się z nim i zapytał o mnie. Trener powiedział wprost, że ma inną wizję i podziękował.

Obudziłem się trochę z ręką w nocniku, bo wcześniej miałem zapytania z Pogoni i Śląska, ale odmawiałem, bo byłem po słowie z Cracovią. Później oni już zakontraktowali innych zawodników i nie było dla mnie miejsca. Czekałem wtedy na coś nowego, a właściwie trochę nastawiłem się na wyjazd za granicę. Były jakieś propozycje z Grecji i Cypru, ale finansowo nie wyglądało to najlepiej, dlatego nie chciałem ryzykować. Musiałem też myśleć o dzieciakach, bo młody zaczynał przedszkole… Na początku lipca zadzwonił do mnie trener Brede, który powiedział mi, że jak nic nie znajdę, to mam przyjeżdżać. Czekałem jeszcze trochę i w końcu trzeba było podjąć decyzję. Dogadaliśmy się szybko z dyrektorem sportowym i jestem.

Trenera Brede znałeś już wcześniej z boiska, ponieważ razem graliście w Lechii. Trudno było przestawić się z relacji koleżeńskich na bardziej formalne?

Na początku rozmawialiśmy na ten temat. Uzgodniliśmy, że poza pracą jest tak, jak było. Jednak na treningach czy meczach musi być normalna relacja zawodnik–trener. Zresztą od początku mówiłem do trenera, że nie chcę niczego za darmo.

Na początku nie grałeś w Chojniczance. Dopiero w ostatnim czasie zagrałeś w kilku spotkaniach.

Zgadza się, ponieważ na początku nie było sensu niczego zmieniać. Punktowaliśmy w niemal każdym meczu i dobrze to wyglądało. Poza tym musiałem się też trochę przestawić, bo w końcu długi czas nie trenowałem z drużyną. Co prawda trenowałem indywidualnie, a w ostatnim miesiącu – nim podpisałem umowę z Chojniczanką – dostałem pozwolenie, żeby trenować z rezerwami Lecha. Jednak to zupełnie inna para kaloszy. Zadebiutowałem więc dopiero w meczu z Górnikiem w Pucharze Polski.

W lidze też już zagrałeś. Gra się dużo inaczej niż w ekstraklasie?

Powiem szczerze, że dużej różnicy nie ma. Zresztą najlepiej świadczą o tym ostatnie edycje Pucharu Polski albo wyniki beniaminków w ekstraklasie. Rzecz jasna otoczka jest zupełnie inna i gra się też trochę inaczej. Jednak nie ma żadnej przepaści między tymi klasami rozgrywkowymi. Zresztą czołowe kluby na zapleczu mają wielu zawodników z dużym doświadczeniem w ekstraklasie i to widać.

Grzelak, Biskup, Pietruszka, Zawistowski, Wołąkiewicz…

Dokładnie. No, ale tak zupełnie serio, to mamy naprawdę fajną drużynę, która w tym sezonie może powalczyć o najwyższe cele. Atmosfera w szatni również jest świetna i trzeba krok po kroku dążyć do celu.

Wnioskuję, że jesteś za poszerzeniem ekstraklasy do 18 drużyn?

Już dawno byłem za tym. Kompletnie nie trafia do mnie zasada z dzieleniem punktów czy nawet samym podziałem na grupy. Zdecydowanie lepiej poszerzyć ligę o dwa kluby. W końcu ostatnie rezultaty beniaminków pokazują, że poziom na tym nie ucierpi.

Chojniczanka to krótki przystanek czy raczej opcja na dłużej?

Na pewno nie jest tak, że przyszedłem tutaj z zamiarem pogrania w kilku meczach i ucieczki. Jeżeli będą jakieś ciekawe oferty w grudniu, to przemyślę na spokojnie wszystko i ewentualnie usiądziemy do rozmów. Jednak raczej nie spodziewam się oferty z Dubaju (śmiech). Tak zupełnie serio, bardzo chciałbym wywalczyć z Chojniczanką awans do ekstraklasy.

Poznań, Kraków, Gdańsk, Bukareszt, a teraz malutkie Chojnice. Pewnie trudno było się przestawić?

Na pewno jest trochę inaczej, ale można się przyzwyczaić. Oczywiście brakuje paru atrakcji, bo przykładowo nie mamy tutaj kina. Chociaż ma to też swoje atuty. Można się wyciszyć, ponieważ mam wrażenie, że tutaj nikt za niczym nie goni, jak w większych miastach. No, a jeśli już zatęskni się za tym gwarem, to można udać się do Bydgoszczy albo Gdańska.

Rozmawiał Bartosz Burzyński

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...