Dlaczego Andrea Anastasi spóźnił się na własny ślub? Który ze znanych muzyków potrafi chwycić go za serce? Jaki alkohol sprawia znanemu trenerowi wyjątkową przyjemność? Za co tak bardzo kocha trójmiasto? Jak to możliwe, że nie przechodził kryzysu wieku średniego? Zapraszamy do lektury wywiadu z jednym z największych optymistów, z jakimi przyszło nam ostatnio rozmawiać.
Kiedy Tałant Dujszebajew prowadził reprezentację piłkarzy ręcznych, tak bardzo zdenerwował się w trakcie jednego z meczów, że zaczął szarpać swojego zawodnika Krzysztofa Łyżwę. Panu zdarzyła się podobna sytuacja?
Nie. Ja również jestem emocjonalnym trenerem, ale nie reaguję w ten sposób. Gdy mojej drużynie nie idzie, raczej nie wściekam się na siatkarzy, w głowie pojawiają się inne myśli, w stylu: „Andrea, co możesz zrobić lepiej, żeby zespół zaczął wygrywać?”. Szukanie winy zawsze rozpoczynam od siebie, a nie od innych.
Kiedyś powiedział pan, że „w trakcie meczu jest wojownikiem”. Co trzeba zrobić, żeby wygrywać najważniejsze siatkarskie bitwy?
Trener podczas spotkań musi być wyrazistym liderem, tylko tak poprowadzi swój zespół do sukcesu. Ja wiem, że to co teraz powiedziałem jest oczywiste, ale proszę mi uwierzyć – w praktyce nie jest to łatwe do realizacji. Na budowę autorytetu u zawodników w trakcie meczu składa się kilka spraw: twoja osobowość, twoja wiedza, twoja umiejętność podniesienia głosu w odpowiedniej sytuacji. Jeszcze coś jest ważne: komunikacja niewerbalna. Podczas przerw siatkarze czasem… nie słuchają słów. Są tak skupieni na grze, że wyrazy do nich nie docierają. Wtedy trzeba stosować odpowiednią mowę ciała, która ich zmotywuje do wygranej. Dobrze, że jestem Włochem, gestykulację mam we krwi!
Prowadził pan setki polskich i włoskich siatkarzy. Jakie są największe różnice między nimi?
Wasi zawodnicy są czasem za grzeczni. Oczywiście nie wszyscy, taki Michał Kubiak absolutnie nie pasuje do tego obrazu (śmiech). Poza tym Polakom czasem brakuje przeświadczenia o własnych umiejętnościach. Pamiętam jak zostałem trenerem kadry i działacze PZPS-u mówili mi coś w stylu: „Andrea, chcemy wzorować się na Brazylijczykach, Francuzach i Włochach. Oni to dopiero mają siatkarzy!”. Odpowiedziałem: „ale jak to, przecież w Polsce też nie brakuje znakomitych zawodników, doceniajcie to co macie, naprawdę jesteście fantastyczni.”.
Niektórzy siatkarze ze starszego pokolenia też chyba nie byli do końca świadomi tego, jak dobrzy są. Na szczęście z waszą młodzieżą jest inaczej. Drużyna, która zdobyła mistrzostwo świata juniorów, składa się z pewnych siebie graczy, takich jak Kuba Kochanowski. Ci ludzie chcą iść do przodu i podbijać swoją dyscyplinę, to jest wspaniałe. Widać, że wychowali się w innych czasach, że nie znają gorzkiego smaku komuny, nie mają żadnych kompleksów wobec Europejczyków z innych krajów.
Zostawmy na chwilę siatkarzy, zajmijmy się naszym społeczeństwem. Po kilku latach w Polsce na pewno jest coś, co pana najbardziej zaskakuje w zachowaniu moich rodaków.
Lubicie sobie ponarzekać, na przykład na wyniki wyborów politycznych. Ktoś mówi mi, że poszły nie po jego myśli, ja pytam go, czy głosował, a on odpowiada, że nie. Niesamowite! Przecież jeśli chcesz mieć wpływ na jakieś wydarzenie – i nie chodzi mi tylko o politykę – to musisz w nim wziąć udział, prawda? Mam wrażenie, że nie wszyscy Polacy to rozumieją, co nieustannie mnie zadziwia.
Żeby nie było zbyt markotnie: Gdynia regularnie wygrywa ranking na najszczęśliwsze miasto Polski. Pan mieszka w trójmieście od wielu miesięcy, co według Andrei Anastasiego jest nim tak wyjątkowego?
Ma niepowtarzalną atmosferę. Kiedy przyjeżdżają do mnie znajomi z Włoch, momentalnie zakochują się w tym miejscu. Ktoś mógłby pomyśleć, że nam nie pasuje klimat, bo za często jest zbyt chłodno, ale to nieprawda. Kiedy masz dookoła tyle wspaniałości, pogoda nie jest ważna. Kocham w Trójmieście to, że kiedy mam wolną godzinę, daje mi tyle możliwości spędzenia czasu. Knajpy, miejsca do spacerowania, widoki – to wszystko jest niezwykłe, ciężko znaleźć drugie takie miejsce w Europie, powinniście być z niego cholernie dumni!
Myślicie z żoną, żeby kiedyś przeprowadzić się tu na stałe z Poggio Rusco?
Mieszkam w Sopocie, ale kocham też Orłowo, czyli dzielnicę Gdyni. Czasem gdy tam jestem z małżonką i widzimy jakiś ładny apartament, zatrzymujemy się przed nim i podziwiamy. Kiedyś podczas takiej sytuacji powiedziała mi: „dlaczego, do cholery, nie kupiliśmy jeszcze sobie podobnego?”. Nie wykluczam, że kiedyś do tego dojdzie, Orłowo zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, mamma mia, jest boskie!
Skoro już mowa o mieszkaniu – jedną z pana ulubionych domowych czynności jest picie dobrej whisky.
Uwielbiam w tym alkoholu jego różnorodność. Dla mnie każda wódka smakuje niemal identycznie, z whisky jest inaczej. Mam przyjaciela, który zajmuje się handlem tym trunkiem, często przywozi ze Szkocji jakieś wspaniałe butelki. Każda z nich to oddzielna historia, to jest niezwykłe. Między innymi dzięki niemu nauczyłem się smakować whisky i podawać w odpowiednich warunkach. Wiadomo, że nie pija się jej z takiej szklanki, z jakiej sączymy teraz wodę. Szkło musi być odpowiedniej grubości, wtedy trunek smakuje lepiej. Poza tym whisky miewa też niesamowity zapach. Czasem jeden drink starcza mi na całą długość meczu piłkarskiego, bo sączę go niezwykle wolno, skupiam się głównie na wąchaniu, podobnie jak to bywa z winem. Pewnie dlatego, że podchodzę do whisky z takim szacunkiem, nigdy nie upiłem się tym alkoholem (śmiech).
Ma pan jeszcze jedną wielką pasję: tenisa. Wiem, że Andrea Anastasi uwielbia Andre Agassiego, Pete’a Samprasa i Rogera Federera. Których z tych mistrzów jest pana ulubionym zawodnikiem?
Kiedyś byłem też fanem Johna McEnroe’a, potem moje serce skradł Pete. Pamiętam taki mecz w Londynie, na Wimbledonie. Sampras grał przeciwko pewnemu młodemu Szwajcarowi. Oglądałem to spotkanie i myślałem: „cholera jasna, kto to jest? Ależ on jest dobry!”. Wtedy zaczęła się moja fascynacja Rogerem. Uwielbiam tenisistów, którzy mają w sobie coś zupełnie wyjątkowego, czego nie ma reszta – ten pierwiastek geniuszu, odróżniający zawodników bardzo dobrych od graczy wybitnych.
Federera udało się panu poznać osobiście.
Tak, podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie.
Nie chciałem go zaczepiać w wiosce olimpijskiej, uznałem, że to byłoby nieeleganckie, poza tym tam co chwila ktoś prosił Rogera o zdjęcie. Pogodziłem się więc z tym, że nie będziemy mieli wspólnej fotki i nie pogadamy, ale potem pomógł mi los. Otóż przed prezentacją wszystkich drużyn narodowych okazało się, że włoska kadra stoi obok szwajcarskiej. Miałem Federera na wyciągnięcie ręki, nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji!
Do fajnej sytuacji doszło też podczas igrzysk w Londynie. Tenisiści grali wówczas na kortach Wimbledonu, więc ciężko było ich na co dzień spotkać. Pewnego razu w wiosce przypadkowo wpadłem jednak na siostry Radwańskie. Aga i Ula wiedziały, że jestem fanem tenisa, zagadały do mnie, było bardzo sympatycznie. Mocno dopinguję Agnieszkę, mam nadzieję, że jeszcze wróci na szczyt, wierzę w to.
Czytał pan biografię Agassiego „Open”?
Tak, to wspaniała książka, jedna z najlepszych na sportowym rynku. Niezwykłe było dla mnie to, że Andre przyznał, iż jako młody chłopak nienawidził tenisa. Rozumiem go, ojciec wywierał na niego wielką presję, ciężko było to znieść. Bardzo wzruszyłem się, kiedy Amerykanin opisywał swój ostatni mecz, podczas US Open, gdy płakał jak dziecko. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko kochał tenisa, co zresztą dziś widać, przecież aktywnie angażuje się w wychowywanie talentów. Szkoła, którą prowadzi jest zupełnie wyjątkowa, bo moim zdaniem skupia się na tym, żeby pomagać dzieciakom, a nie na nich zarabiać.
Miał pan taki moment w życiu, jak Agassi, kiedy nienawidził swojej dyscypliny?
Aż tak to nie, ale siatkarskie początki nie były dla mnie łatwe. Proszę pamiętać, że mam 185 cm wzrostu, musiałem walczyć przeciwko dwumetrowcom, to naprawdę była ciężka sprawa. Z każdym rokiem przekonywałem się do tego sportu coraz bardziej, ostatnio rozmawiałem z jednym z moich przyjaciół i powiedziałem mu, że mam teraz więcej pasji i miłości do siatkówki, niż dziesięć lat temu. Każdego dnia, gdy wstaje i uświadamiam sobie, że czeka mnie kolejny trening z chłopakami z Trefla, jestem niezwykle szczęśliwy.
Z czego to wynika?
Nie tracę czasu na pierdoły, nie błądzę. Dzięki wiedzy, którą posiadłem przez lata, dokładnie wiem co zrobić, żeby zajęcia z moimi siatkarzami były na wysokim poziomie, bez rozdrabniania się. Idę przed siebie, nie rozglądam się na boki, nie muszę tego robić, bo znam dobrze drogę. To sprawia, że maksymalnie delektuję się siatkówką. Świetne jest to, że moi gracze mają podobnie. Weźmy takiego Wojtka Grzyba. Gość ma 36 lat, ale jeśli tego nie wiesz i obserwujesz go na treningu, wpadasz w zachwyt i zadajesz sobie kilka pytań: „kto to jest? Skąd bierze taką niesamowitą energię?” Zasuwa jak 21-latek, uwielbiam jego podejście! Sam mam podobną energię.
Po ostatnim meczu, z zespołem MKS Będzin, zadzwoniła do mnie żona:
– Chyba trochę przesadzałeś. Skakałeś przy ławce, rozmawiałeś z sędziami, zawodnikami, za dużo tego było.
– Kochanie, jeśli kiedykolwiek zauważysz, że w trakcie spotkania nie przejawiam żadnych emocji, wtedy mi to powiedz. Od razu zakończę karierę i wrócę do Włoch.
Trener musi czuć pasję, bez niej nie istnieje. Oczywiście nie można się żyć tylko nią, trzeba mieć też czas na inne rzeczy.
Takie jak whisky, tenis czy muzyka. Jest pan wielkim fanem Stinga.
Uważam, że dobra muzyka to taka, która dotyka twojego wnętrza. Sting potrafi to robić w niesamowity sposób. Słucham go od lat i zawsze czuję coś wyjątkowego, kiedy jestem na jego koncercie. Jakiś czas temu widziałem go w Arenie di Werona. Zna pan to miejsce?
Nie.
Mamma mia, jaka szkoda, trzeba to koniecznie nadrobić!
To rzymski amfiteatr, w stylu Koloseum. Akustyka w środku jest niezwykła, dźwięki docierają do uszu z taką intensywnością, że trudno uwierzyć. Słuchanie Stinga w takich warunkach jest absolutnie magiczne.
Ale i w Polsce miałem przyjemność oglądać jego show. Wystąpił w Operze Leśnej, kocham to miejsce! Jego położenie jest niesamowite, Sting też to zauważył. O ile pamiętam, powiedział, że nigdy nie grał na podobnym obiekcie. A przecież ten facet zwiedził cały świat, dał tysiące koncertów, więc takie słowa z jego ust to spory komplement.
Skoro już rozmawiamy o hobby, chciałem spytać czym dla pana jest „dolce vita”?
To drobne przyjemności dnia codziennego, które sprawiają, że życie jest właśnie słodkie. Smaczna kawa, mądra książka, spacer po Sopocie, podczas którego mogę podziwiać morze – takie rzeczy dają człowiekowi szczęście. Wielu ludzi nie ma na to czasu, nieustannie tylko pędzą do przodu, smuci mnie to. Odpoczynek jest nam wszystkim potrzebny, żeby zachować równowagę w tym szybkim świecie. W zeszłym roku przedłużyłem o miesiąc swoje wakacje w domu, nie żałuję tego, spędziłem wspaniały czas m.in. z moją 90-letnią mamą.
W Polsce uwielbiam coś jeszcze; wyprawy na Hel. Jadę tam z żoną, bierzemy rowery, jeździmy po lesie, a po wycieczce jemy smaczne potrawy patrząc na morze. To jest cudowne, po takim dniu człowiek kładzie się spać szczęśliwy i spełniony.
Czy taki wieczny optymista jak pan przechodził kryzys wieku średniego?
Nie, nigdy (śmiech). Mam piękne życie, więc nie ma powodów, by wpadać w jakiś dołek. Poza tym ja zostałem wychowany w pozytywnym duchu. Mój ojciec zawsze zachowywał się niesamowicie. W czasach zawodniczej kariery zdarzało mi się grać gówniane mecze, przyjeżdżałem do domu ze starszym o pięć lat bratem i pytałem taty „jak mi poszło”?. Zwykł wtedy odpowiadać „Andrea, cała drużyna była beznadziejna, ale ty grałeś wspaniale. Wspa-nia-le!”. Zawsze mnie to rozśmieszało, z kolei brat się denerwował. „Jak można tak kłamać? Powiedz mu, że dał ciała!”. To był już taki nasz rytuał po kiepskich spotkaniach, świetnie go wspominam.
Swoich synów wychowałem w podobnym duchu. Kiedy coś im nie szło, zawsze mówiłem, że jest dobrze i że jestem z nich dumny. Wyrośli na optymistów, tak jak ja, co mnie niezwykle cieszy.
Andrzej Wrona przyznał mi w wywiadzie, że nie może żyć bez Facebooka. Pan też jest uzależniony od social mediów?
No niestety, trochę tak (śmiech). Na początku traktowałem Instagram czy Twitter z przymrużeniem oka, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że i tu, i tu śledzi mnie około 25 tysięcy osób, zrozumiałem, że to są ważne nośniki informacji, za pośrednictwem których mogę zdziałać dużo dobrego. Bo ja wrzucam tam tylko pozytywne rzeczy, żadnego zamulania u mnie nie ma. Nie komentuję też świata polityki, to nie moja bajka.
W ogarnięciu social mediów pomogli mi synowie i dziewczyna jednego z nich. Młodszy Pietro jest web designerem, więc dobrze zna się na internecie. Z kolei dziewczyna Giulia pracuje w marketingu internetowym, zatem też wie o co w tym świecie chodzi.
Nauka nie poszła w las. Jakub Bednaruk powiedział mi z uznaniem, że nie ma na świecie drugiego trenera, który tak dobrze potrafi sprzedać się w mediach i w sieci.
Miłe słowa, dziękuję.
Generalnie to korzystam z Instagrama i Twittera codziennie, ale nie jest tak, że przesiaduję tam non-stop wrzucając zdjęcia z każdego śniadania, obiadu i kolacji. To jest przesada. Jako trener przygotowałem odpowiednią… taktykę korzystania z social mediów. Jej główne założenie polega na tym, żeby było sympatycznie i bez narzucania się ludziom nadmiarem postów.
Wróćmy do siatkówki. Widzi pan jakiegoś polskiego trenera, który jest dobry na tyle, żeby przejąć reprezentację po Ferdinando De Giorgim?
Tak, oczywiście. Piotr Gruszka i Kuba Bednaruk mają do tego wystarczający potencjał. Obaj posiadają siatkarską wiedzę, ale też coś jeszcze: cechy przywódcze, które pozwoliłyby im podołać temu wyzwaniu. W przyszłości bardzo dobrym trenerem może być też Mieszko Gogol. To bardzo zdolny facet, trzeba mu dać trochę czasu i może zajść daleko.
Ktokolwiek nie będzie nowym selekcjonerem, mam dla niego jedną radę: niech nie opowiada publicznie o jakimś długoletnim projekcie, bo potem, jeśli jedna z jego części nie wyjdzie, od razu zostanie rozliczony. Trener ma się skupić na tym, żeby powoływać najlepszych zawodników i wygrywać kolejne spotkania. Stop, tyle.
Uważa się pan za jednego z najlepszych trenerów w historii reprezentacji Polski?
Nie wiem, nie porównuję tego co dokonałem z innymi selekcjonerami. Na pewno jednak mam satysfakcję z tego, co udało mi się zrobić. Proszę pamiętać, że kiedy przejmowałem waszą kadrę, to wielu zawodników nie chciało już w niej grać, sytuacja nie była łatwa. Paweł Zagumny powiedział szczerze, że potrzebuje odpoczynku, to samo uczynił Michał Winiarski. Mariusz Wlazły dodał, że nie jest już zainteresowany kadrą, to wszystko wpłynęło też na Daniela Plińskiego, który najpierw zamierzał u mnie występować, a potem uznał jednak, że skoro tyle osób się wymiksowało z drużyny, on też to zrobi (śmiech).
Na dzień dobry musiałem więc budować drużynę od nowa, ale chyba nie wyszło tak źle, skoro udało się wygrać Ligę Światową, czy też zdobyć brąz mistrzostw Europy.
Z tym drugim turniejem wiąże się ciekawa historia. Kazał pan przegrać swoim zawodnikom ze Słowacją po to, żeby nie trafić w ćwierćfinale na Rosję.
Nie miałem oporów, żeby powiedzieć chłopakom, iż ten mecz trzeba odpuścić. Sborna była wtedy naprawdę mocna, nie chciałem grać z nią już na etapie 1/4 finału.
Z tym spotkaniem wiąże się śmieszna historia. Otóż Słowacja grała tak kiepsko, że naprawdę trudno było z nią przegrać, chociaż mocno się staraliśmy. Popełniali wszystkie możliwe pomyłki świata, patrzyłem na ich grę i myślałem, że to jest niemożliwe, aby być aż tak kiepskim. Pamiętam, że przy stanie 23:23 w jednym z setów wziąłem czas. Akurat serwować miał Michał Ruciak, który dysponuje potężnym uderzeniem. Miałem zamiar powiedzieć mu, że ma trafić w siatkę, ale nie było jak tego zrobić – każde moje słowo śledziły telewizyjne kamery. Zastanawiałem się, jak to obejść, nagle Krzysiek Ignaczak spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „trenerze, może pogadajmy po włosku?”. Pokiwałem głową, wyjaśniłem co i jak. Po chwili Ruciak zaserwował tak niecelnie, że o mało co nie zabił stojącego na podwyższeniu sędziego (śmiech). W kolejnej akcji sytuacja potoczyła się tak, że atakował Mateusz Mika. Wiadomo, to gość, który potrafi wbić gwoździa. Cóż, tym razem, na szczęście, mu się nie udało.
Pamięta pan jeszcze jakieś ciekawe historie z czasów swojej pracy z biało-czerwonymi?
Fantastycznie wspominam wyjazd na Ligę Światową do Chicago. Mieliśmy grać przeciwko USA, na trybunach zasiadło dziesięć tysięcy widzów. Z głośników leci hymn Polski i nagle… 90% hali zaczyna go śpiewać a capella. Byłem w szoku, że na to spotkanie przyszło tylu rodaków moich zawodników. Oczywiście skoro graliśmy u siebie, to musieliśmy je wygrać i tak też się stało.
Porażka w ćwierćfinale IO w Londynie 0:3 z Rosją to dla pana największa przegrana w karierze?
Szczerze to nie. Najgorzej wspominam przegraną w półfinale igrzysk olimpijskich w Sydney. Prowadziłem wtedy Włochów, mieliśmy najlepszą drużynę świata. Rok wcześniej wygraliśmy mistrzostwa Europy, a w 2000 roku triumfowaliśmy w Lidze Światowej. Ten zespół był skazany na sukces! Niestety, kontuzji doznał Andrea Giani, który był wówczas numerem 1 pośród wszystkich siatkarzy. W związku z tym półfinał z Jugosławią przegraliśmy o tak (Anastasi pstryka palcami), 0:3. Przyznam, że o tym spotkaniu myślę czasem do dziś, żal w sercu pozostał. Z drugiej strony szanuję fakt, że moi zawodnicy podnieśli się po tej klęsce i w meczu o brąz pokonali Argentynę.
Na koniec muszę panu zadać jeszcze jedno pytanie: jak to jest możliwe, żeby spóźnić się na własny ślub?!
Wie pan, ja nie jestem człowiekiem, który jakoś przesadnie dbałby o punktualność. Mam w sobie ten południowy luz, który szepcze mi w głowie: ”na wszystko jest czas, spokojnie”. No i niestety tak to było w dniu ślubu. Siedziałem sobie u fryzjera, rozmawiałem z nim, nagle spojrzałem na zegarek i pomyślałem „oo, mam problem, trzeba pędzić do kościoła!”. W tym czasie przyszła żona czekała na mnie przed nim… w aucie z ojcem. (śmiech)
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. 400mm.pl/Instagram Andrei Anastasiego