Futbol zdecydowanie częściej niż jakikolwiek inny sport chwyta się za łby z logiką. Chcecie dowodów? Najlepszy dostaliście o 15:30, zaserwowany przez naszą jedyną i niepowtarzalną ekstraklasę.
Gdy Cracovia grała tak, że bolały od oglądania nie tylko oczy, zęby, ale można było odczuć dyskomfort ogarniający całe ciało od stóp do głów, wyszła na prowadzenie. Nacierająca raz za razem Sandecja nie potrafiła zaś znaleźć sposobu, by ją go pozbawić. Nawet mimo mnogich błędów w obronie i całej masy ułatwień ze strony Pasów. Gdy zaś piłkarze Michała Probierza wreszcie przypomnieli sobie, na czym polega gra w piłkę, mając równocześnie przewagę jednego gracza – bach. 1:1. Piszczek wreszcie odczarowuje bramkę Wilka. Logika? 0. Zero. Null.
Gdyby nie późne wyrównanie Sandecji, mielibyśmy dziś prawdziwy dowód na to, jak wiele w futbolu znaczą wypracowane schematy. A w zasadzie – jeden, za to dopracowany do perfekcji. Szymon Drewniak ustawia piłkę do wykonania rzutu wolnego, po czym dorzuca ją idealnie na głowę Michała Helika. Raz w dziewiątej, raz w siedemdziesiątej szóstej minucie spotkania. Nie sposób nie dopatrywać się tutaj rozwiązania wypracowanego podczas treningu stałych fragmentów, bo oba te kopnięcia pomocnika i uderzenia stopera Cracovii są do siebie łudząco podobne. Oba przełamują słabą ogólnie grę Pasów, jedno daje gola, drugie – tylko dzięki refleksowi Gliwy – nie.
Powiedzieć dziś, że Pasy z przebiegu spotkania, a już na pewno jego pierwszej połowy, zasłużyły sobie na zwycięstwo nad Sandecją byłoby bowiem mniej więcej tak karkołomne, jak próba wmawiania wszystkim wokół, że niebo wcale nie jest niebieskie, tylko czerwone, a trawa – czarna, nie zielona. Sandecja miała aż do 75. minuty, gdy w głupi sposób drugą żółtą kartką wykluczył się z ostatniego kwadransa Grzegorz Baran, multum sytuacji. Zajrzyjmy do naszych notatek:
– sam Kolew miał pięć – trzy razy niecelnie uderzał głową (raz w sytuacji, w której pomylić się nie miał prawa, po wolnym Brzyskiego), raz jego efektownego półwoleja zblokował skutecznie obrońca, raz sam na sam z Wilkiem okazał się słabszy, po czym sędzia i tak gwizdnął (niesłusznie) spalonego
– Gałecki miał jedną – strzał z dystansu, chybiony o około metr
– Mraz też jedną – uderzenie głową po rzucie rożnym Brzyskiego
– Piszczek również – gdy wyszedł sam na sam z Wilkiem po fatalnym zagraniu Finka do Drewniaka (które przesądziło o wędce dla fatalnego dziś prawego obrońcy)
Cracovia? Cracovia miała te swoje rzuty wolne i pojedyncze uderzenie Malarczyka, również będące następstwem stałego fragmentu. Samo to, że na trzy najlepsze okazje do zmiany wyniku, wszystkie mieli stoperzy, dużo mówi o jakości gry ofensywnej Pasów.
Lepiej było dopiero w końcówce. Wtedy Michał Gliwa wreszcie mógł złapać nieco rozgrzewki, bo wcześniej jego mięśnie mogły się nieco „zastać”. Ożywienie wniósł Szczepaniak, sporo też dała podmianka Finka na ofensywnie usposobionego Deleu. Wydawało się, że tak jak Sandecja przez pięć kwadransów mogła ustrzelić spokojnie kilka trafień, tak w ostatnich minutach doczeka się gwoździa do trumny.
Doczekała się… gola. Gdy w Cracovii wreszcie zaczęło się zazębiać to i owo, wystarczyła szybka wymiana piłek na linii Kolew-Danek-Piszczek, by wreszcie dobyć celu nieosiągalnego mimo setek dziesiątek no dobra, kilku naprawdę porządnych, zdecydowanych prób.
A Cracovia? Straciła gola raz jeszcze pozbawiającego ją punktów, znów nakazując podnieść temat jej zdolności bronienia korzystnego wyniku. Bo skoro nie potrafi tego zrobić grając jedenastu na dziesięciu, w momencie, gdy wreszcie przestaje grać paździerzowo, a rywal zdaje się być kompletnie zrezygnowany… To jest naprawdę źle.
[event_results 371581]