Kto by pomyślał, że parę miesięcy po meczu o mistrzostwo Legia i Lechia spotkają się w takich warunkach – gdy oba zespoły podium ligi mogą obserwować co najwyżej przez lornetkę, gdy atmosfera wokół nich jest słaba albo bardzo słaba. Mimo wszystko, to jednak na nasze warunki wciąż określone marki, więc wygrana w takim spotkaniu mogłaby zostać uznana za powiew optymizmu. Jak się okazało, okno uchyliła Legia, wygrywając 1:0.
Gospodarze lepiej zaczęli, jakby jej piłkarze sami mieli już dość podłych nastrojów, nie chcąc czekać nawet kwadransa na zadowolenie całego stadionu. I rzeczywiście, bramka padła już w dziewiątej minucie – dobrą piłkę zagrał Guilherme do Kucharczyka, strzał tego drugiego obronił jeszcze Kuciak, ale tak niefortunnie, że piłkę z najbliższej odległości do pustaka wbił Niezgoda. Ta sytuacja wyeksponowała wiele braków gdańszczan w tyłach z tego sezonu. Po pierwsze nikt nie stanął przed futbolówką, by Brazylijczyk nie mógł uruchomić kolegi. Po drugie obrona gości była fatalnie ustawiona, Augustyn w ogóle się nie orientował w sytuacji (jak cały mecz), Milos daje radę z przodu, ale z tyłu jest po prostu słaby i przegrał rywalizację z Kucharczykiem. Po trzecie zabrakło asekuracji, Nalepa najwyraźniej zbierał jagody, kiedy Niezgoda strzelał na 1:0.
Te problemy Lechii w tyłach znalazły swoje potwierdzenie w pierwszej połowie jeszcze parokrotnie. Właściwie za każdym razem, kiedy Legia przekraczała połowę, było groźnie, bo trio w obronie po prostu nie nadążało za piłkami posyłanymi do Niezgody. Tylko Kuciakowi ekipa Owena zawdzięcza fakt, że na przerwę napastnik warszawian nie schodził już z hat-trickiem – Słowak bowiem dwa razy zatrzymał Niezgodę w sytuacjach sam na sam.
Na razie ten opis wygląda na świetny dla Legii, ale znowu aż tak dobrze nie było, bo im gra toczyła się dalej od pola karnego Lechii, tym goście wyglądali lepiej. Mieli kilka ogniw, które dziś momentami wystawały poza marazm tego sezonu. Wspomniany Milos robił dużo wiatru z prawej strony, kombinacyjnie potrafili pograć ze sobą bracia Paixao, jedna z ich akcji była bardzo blisko finalizacji, ale Marco został w ostatniej chwili uprzedzony przez Malarza. Jeden dobrze uderzył też z dystansu, lecz znów górą był Malarz, raz piłka nawet wpadła do siatki, jednak arbiter dopatrzył się faulu (a wcześniej nie dopatrzył się za to ręki u Augustyna).
Nie wiem… Ja tu nie widzę żadnego faulu… #LEGLGDhttps://t.co/iZNmdc9pAK
— Arbiter Café (@h_demboveac) 15 października 2017
Ogólnie Lechia nie wyglądała jakoś specjalnie źle, ale w kluczowych momentach brakowało jej ostatniego podania, ułamka sekundy, a może też pełnego przekonania, że Legię można dziś walnąć. Niby trzeba powiedzieć, że gdańszczanie prowadzili grę, lecz konkretów z tego nie było. Po przerwie to samo – choćby zmarnowana sytuacja sam na sam Marco, czy niecelny o centymetry strzał Wolskiego. Balonik rósł, rósł, ale w końcu nie pękł, a pompującemu zabrakło już sił na końcówkę.
Legia dowiozła wygraną do końca, a miała jeszcze setkę, lecz strzał Moulina w dobrym stylu obronił Kuciak. Kiedy sędzia gwizdnął na koniec stadion mógł odetchnąć – co zresztą zrobił pokazany przez kamery Mioduski – bo warszawianie naprawdę potrzebowali tych trzech oczek. Teraz tylko od nich zależy, czy ten powiew optymizmu zamieni się w coś więcej.
[event_results 370379]