Reklama

Towar z importu

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

07 września 2017, 13:42 • 7 min czytania 19 komentarzy

Zgoda światowej federacji siatkówki na grę Kubańczyka Wilfredo Leona dla Polski wywołała spodziewane reakcje. Jedni mówią, że to kolejny „farbowany lis” i trzeba go przepędzić, drudzy że przyjmą go chętnie i bez większych wyrzutów sumienia, bo przecież robi już tak pół sportowego świata. I klincz będzie pewnie trwał aż do samego końca jego kariery w naszej kadrze. Przy okazji tej dyskusji znów wraca jednak temat granicy, punktu krytycznego, którego w przypadku naturalizowania sportowców przekraczać się nie powinno. Gdzie jest ta cienka czerwona linia, nie wiadomo, każdy może widzieć ją gdzieś indziej. Ale sport pamięta już jednak przypadki wręcz masowego importu zawodników, kiedy kraje szły totalnie po bandzie, częstując paszportami prawie jak chipsami.

Towar z importu

Być może nie wszyscy dokładnie wiedzą kim jest Yamile Aldama, ale warto przypomnieć jej historię. A dokładnie mówiąc, jej kubańsko-sudańsko-brytyjską historię.

Aldama to trójskoczkini z sukcesami. Jednym z jej największych osiągnięć było wicemistrzostwo świata zdobyte w 1999 roku w Sevilli. Srebrny medal wywalczyła wówczas dla Kuby, czyli swojej ojczyzny. Na wyspie żyło jej się dobrze, była ceniona, miała ładny dom, dlatego nie rozważała wyjazdu na stałe za granicę. Wszystko zmieniło się, kiedy poznała swojego przyszłego męża, Brytyjczyka, za którym zakochana wyjechała do Europy. Miała jednak pecha. W 2002 roku w ukrytym magazynie policja znalazła około 100 kilogramów heroiny, za co jej partner dostał 15 lat więzienia. Yamile, nie mogąc wrócić na Kubę, ubiegała się o brytyjski paszport, ale bezskutecznie. Bojąc się o swoją dalszą karierę i byt rodziny (miała dziecko), skorzystała więc z okazji – w 2004 roku została obywatelką Sudanu i to w barwach tego kraju startowała na igrzyskach olimpijskich w Atenach. Ale z paszportu na Wyspach nie zrezygnowała i ostatecznie dostała go w 2010 roku. Dwa lata później, podczas olimpiady w Londynie, reprezentowała więc już kolejny kraj. Przez niektórych kibiców została posądzona o to, że starając się o obywatelstwo w Europie, tak naprawdę kierowała się właśnie chęcią udziału w igrzyskach. Chociaż ona sama od początku zarzekała się, że po pierwsze, mieszkała tam już kilka lat, a po drugie, że wnioski o paszport zaczęła składać jeszcze zanim wybrano Londyn na gospodarza igrzysk.

al_2012_03_20_aldama_0

Mimo to wielu ludziom, bardziej niż jej skomplikowane losy, rzucało się w oczy to, że reprezentowała już trzeci kraj w swoim życiu. Szybko stała się więc symbolem tzw. „Plastic Brits” („Plastikowi Brytyjczycy”) i celem publicznej nagonki. Sama lekkoatletka ironizowała, że nie byłaby tak nazywana, gdyby przyjechała na Wyspy zamiatać ulice.

Reklama

Idea i wyrachowanie

Pojęcie „Plastikowi Brytyjczycy” wymyślili dziennikarze „Daily Mail”, którzy wyliczyli, że w kadrze Wielkiej Brytanii na londyńskie igrzyska było aż 61 zawodników urodzonych w innym kraju. Tabloidowi mocno oberwało się od innych mediów m.in. za to, że wrzucił do tego worka nawet takie gwiazdy, jak biegacz Mo Farah czy kolarz Bradley Wiggins, chociaż obaj wychowywali się na Wyspach od dziecka. Ale mimo to pozostawało jeszcze całkiem pokaźne grono sportowców, którzy zasili reprezentację zastanawiająco krótko przed igrzyskami (szczególnie głośno było o zapaśnikach sprowadzanych m.in. z Ukrainy). Były też przypadki osób wprawdzie od lat posiadających podwójne obywatelstwo, ale które na występy pod brytyjską flagą zdecydowały się dopiero wtedy, gdy nie miały już szans załapać się do kadry swojej ojczyzny. Co zrozumiałe, ataki części kibiców wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy przyjezdni zaczęli na igrzyskach przegrywać.

Szef brytyjskiej misji olimpijskiej Andy Hunt komentował to jednak tak: – Nie ma żadnych „Plastikowych Brytyjczyków”. Jeśli jesteś obywatelem tego kraju i masz jego paszport, możesz reprezentować kraj i to jest fantastyczne. Nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Poza tym w naszym kraju bardzo ciężko jest dostać obywatelstwo. My nie handlujemy paszportami jak wiele innych narodów – przekonywał.

Prof. Michał Lenartowicz z warszawskiego AWF-u, który zajmował się tą brytyjską historią w swojej publikacji pt. „Dziś będę Polakiem”, nazwał ją „bardzo ciekawym przypadkiem hurtowych zakupów”. Skąd jednak w ogóle wzięło się u niego zainteresowanie paszportowym tematem? – Od dłuższego czasu zajmuję się analizą karier w sporcie zawodowym, ale ten tekst napisałem głównie ze względu na Denisa Urubkę (słynny rosyjski alpinista przyjął polskie obywatelstwo w 2015 roku – red.), a konkretnie po lekturze jego wywiadów. Zadziwiła mnie swoboda z jaką się wypowiadał. Miałem wrażenie, że funkcjonował już na płaszczyźnie zupełnie pozanarodowej. To były raczej strategiczne, zimne decyzje, szacunki, co mu się bardziej opłaca. Nie za bardzo były tam widoczne jakieś wewnętrzne dylematy – mówi w rozmowie z Weszło.

I dodaje: – Wracając już do „Plastic Brits”, prawie pół roku spędziłem w Wielkiej Brytanii na uniwersytecie zajmującym się sportem i ten temat był tam szeroko podejmowany. Trochę mnie to dziwiło, bo dotychczas wydawało mi się, że w kraju tak wielokulturowym, gdzie mamy takie pomieszanie tożsamości, nie powinno to budzić aż takiego niepokoju. Ale budziło. Oni rzeczywiście uznali, że aż tak radykalne działania, które podjęto, były po prostu nieetyczne. No i strasznie gryzło się to z całą ideą olimpijską, która zderzyła się tutaj z wyrachowaniem.

Katarczycy: No co, mało nas…

Reklama

O ile jeszcze Brytyjczycy próbowali tłumaczyć, że paszport jest w ich kraju bramą do wszystkiego i nie chcą nikogo dyskryminować, tak Katarczycy nie zamierzali już w ogóle pudrować rzeczywistości. Mowa oczywiście o tamtejszej reprezentacji piłki ręcznej, która w 2015 roku była gospodarzem mistrzostw świata. A że tak naprawdę nie było tam nawet przyzwoitej drużyny (dwa lata wcześniej zajęli 20. miejsce), to trzeba było wybrać się na zakupy, i to wręcz masowe. Takim oto sposobem narodził się dziwoląg, który tworzyli zawodnicy aż ośmiu krajów z czterech kontynentów. Rozbrajająco szczery był szczególnie szef tamtejszej federacji Ahmed Mohammed Abdulrab Al-Shaabi, który w rozmowach z dziennikarzami powiedział, że populacja jego kraju ma po prostu „zbyt małe zasoby ludzkie”.

– Naturalizacja sportowców pewnie nigdzie nie przybrała tak zwyrodniałej formy, jak właśnie w przypadku państw z Zatoki Perskiej. Bo kiedy w innych krajach robiło się to raczej po cichu, zasysając zawodników pod stołem, tak oni mówili już o tym otwarcie – podkreśla prof. Michał Lenartowicz.

No a kto bogatemu zabroni? Katarczycy zaczęli więc drenować rynek w poszukiwaniu zawodników, przy czym warunek ich zwerbowania był tak naprawdę tylko jeden – według prawa IHF, w ciągu ostatnich trzech lat nie mogli oni występować dla innej reprezentacji. I takich grajków było całkiem sporo. Do dziś nie wiadomo, ile Katarczycy naprawdę zapłacili gwiazdom za przyjęcie paszportu, ale najczęściej przewijającymi się sumami było od 500 do 800 tys. euro. Armii zaciężnej nie tworzył oczywiście byle kto. Trenerem został słynny Valero Rivera, który wcześniej doprowadził Hiszpanów do tytułu mistrza świata, a Barcelonę do sześciu wygranych w Lidze Mistrzów i aż dwunastu mistrzostw kraju. Bramkę obsadzono głośnymi nazwiskami, urodzonym w Bośni i Hercegowinie Danijelem Sariciem oraz Czarnogórcem Goranem Stojanoviciem, a przed nimi po boisku biegali m.in. Francuz Bertrand Roine (mistrz świata z 2011 roku), Czarnogórzec Zarko Marković (były zawodnik m.in. Veszprem i klubów Bundesligi) czy Kubańczyk Rafael Capote. Jakby tego było mało, organizatorzy opłacali nawet kibiców z Hiszpanii, żeby ci ich oklaskiwali!

10960955_10202800502848331_241046136_o

Katarski eksperyment być może nie odbiłby się takim echem, gdyby zespół szybko przepadł w turnieju. Ale gospodarze nakręcali się z meczu na mecz i ostatecznie wzięli srebro, pokonując zresztą w półfinale Polaków. Można nawet powiedzieć, że ta międzykontynentalna zbieranina zmieniła w pewnym sensie bieg historii piłki ręcznej. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się bowiem, żeby medal mistrzostw świata zdobył kraj spoza Europy.

W przypadku tego napędzanego petrodolarami kraju, nie był to jednak oczywiście pierwszy podobny krok. Warto przypomnieć szczególnie wydarzenia, do których doszło jeszcze przed igrzyskami w Sydney w 2000 roku. Katarczycy skompletowali wówczas kadrę ciężarowców praktycznie z samych… Bułgarów (niektóre źródła podają, że ściągnięto ośmiu). Każdy z nich dostał za to około miliona dolarów. Do Australii poleciało ostatecznie dwóch: Asaad Said Saif i Jaber Salem. Nazwiska brzmią niby swojsko, ale tylko dlatego, że zawodnikom „przebito numery”. Pierwszy tak naprawdę nazywał się Angel Popov, drugi Yani Marchokov. Oficjalna wersja była taka, że ich prawdziwe nazwiska były po prostu zbyt trudne do wymówienia.

Ale podobnych historii, kiedy na igrzyska wysyłane były reprezentacja narodowe chyba tylko z nazwy, było więcej. Dla przykładu, praktycznie połowę składu Azerbejdżanu na igrzyska w Londynie stanowili naturalizowani sportowcy. Tam też nikogo nie zadowoliło zaimportowanie jednego czy dwóch zawodników. Lepszy był pakiet.

– Czy jest jakaś granica, której już nie powinno się przekraczać? W swojej pracy staram się nie mówić jak być powinno, jak jest dobrze, a jak źle. Po prostu opisuję rzeczywistość. Ale wydaje mi się, że kibice w końcu zaczną się buntować – kończy prof. Lenartowicz. – Opowiem anegdotę. Byłem na kursie trenerów i mówiąc o różnych aspektach socjologicznych używałem przy tym pojęcia „reprezentacja narodowa”. I w którymś momencie jeden z trenerów przerwał mi, mówiąc: „Szanowny panie, prosiłbym, żeby nie używał pan takiego pojęcia w stosunku do tej drużyny”.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

19 komentarzy

Loading...