Rozbrojenie czternastu Niemców dysponując jedynie zaciętym pistoletem maszynowym. Zdobycie budynku Poczty Głównej. Virturi Militari jeszcze przed zakończeniem Powstania Warszawskiego. Uwięzienie przez NKWD, obóz w Turkmenistanie, wreszcie pośrednictwo handlowe między… japońskimi i rosyjskimi jeńcami. Profesor Witold Kieżun specjalnie dla Weszło opowiedział swoją historię, rozpoczynającą się od zdobywania broni na początku okupacji, a kończącą w ubeckich więzieniach.
***
Pracowałem w Burkina Faso, w budynku ministerstwa. Poprosiłem naczelników wydziałów do siebie, dosłownie na chwilę. Wchodzą do mojego gabinetu trzy kobiety. Trzy krzesła w pokoiku. One siadają. Za nimi po chwili wchodzi trzech mężczyzn. One momentalnie wstają, oni podają mi rękę i siadają. A one stoją. W tej chwili nie wytrzymałem. Przeniosłem swoje krzesło na drugą stronę, madame, s’il vous plaît, proszę siadać. W tym momencie tych trzech mężczyzn wstało i wyszło, na co kobiety również wyszły. Mija pół godziny, telefon. Sekretariat ministra, minister zaprasza do siebie.
Przychodzę, siadam, dostaję kawę.
– Proszę pana, muszę z panem porozmawiać. Jest atmosfera powszechnego oburzenia ze względu na pańską demonstrację. Pan obraził nas wszystkich.
– Ale panie ministrze, pan 6 lat studiował w Paryżu!
– Proszę pana, Paryż to jest Paryż. Wszyscy ci panowie studiowali we Francji. Ale to co innego. Tutaj są nasze tradycje i nasza obyczajowość. Chodzi pan przecież czasami do sklepu coś kupić, nie zauważył pan, że kobiety ustępują miejsca mężczyznom w kolejce? Tu status kobiety jest inny. Bardzo pana cenimy, ale musi pan cenić nasze obyczaje.
– Panie ministrze, mnie jest bardzo trudno. Ja pochodzę z kraju, gdzie kobiety całuje się w rękę. Ja w dodatku byłem świadkiem porodu, widziałem, jakie to cierpienie, dać życie. My z tego czerpiemy tylko satysfakcję. Dlatego u nas kobiety się szanuje!
– Kobiety po rękach całujecie?! Oj, to bardzo daleko naszej obyczajowości.
Nie wytrzymałem. Zwolniłem się na 2 miesiące przed końcem umowy i wyjechałem do Europy.
***
Profesor Witold Kieżun żartuje w rozmowie z nami, że musi koniecznie dożyć przynajmniej setki, bo właśnie kończy trzy książki. Gdy weszliśmy do jego gabinetu, zamykał nagrywanie serii audycji radiowych. Regularnie publikuje, pisze, notuje, czyta, chłonie wiedzę i dzieli się swoją. Co ważniejsze – na dowolny temat mówi w sposób tak barwny, że nietaktem wydaje się jakiekolwiek ingerowanie w tok opowieści. Zanim porozmawialiśmy o Powstaniu, przebiegliśmy od globalnego ocieplenia, przez krytykę nominacji w spółkach Skarbu Państwa, aż po anegdoty z francuskich lokali z lat trzydziestych.
***
Gdyby Rosjanie dotarli na Ren, to już by się nie cofnęli. Dlaczego? 90% francuskiego Ruchu Oporu to byli komuniści. 50% włoskiego? Komuniści. Grecy? Też spora reprezentacja. A dalej był Tito. Winston Churchill dostrzegał zagrożenia, dlatego proponował utworzenie drugiego frontu na Bałkanach, szybki marsz na północ. Zawetował to prezydent Roosevelt, który wybrał na desant południową Francję i Włochy. Teren górzysty, ciężki, spowalniający cały atak, w Italii zabezpieczony linią Gustawa. Dlaczego to zrobił? Bo według niego największym zagrożeniem był kolonializm Europy, nie komunizm. Chciał zakończyć erę kolonialną, a do tego potrzebna była współpraca ze Stalinem, nie Churchillem. Nawet za cenę oddania Europy środkowej.
Powstanie pod tym kątem zatrzymało Rosjan. A trzeba sobie wprost powiedzieć: nie było w historii ludzkości tak wielkiego buntu. Ten bunt doprowadził moim zdaniem do tego, że Europa nie jest dziś Związkiem Radzieckim.
***
Trzeba sobie przede wszystkim zdawać sprawę, że dla mojego środowiska, ludzi, którzy zdali maturę w ostatnim roku przed wybuchem wojny, powstanie było końcem pewnej sytuacji, w której znaleźliśmy się w 1939 roku. Obecnie żyjącym trudno sobie właściwie wyobrazić, czym była okupacja niemiecka. Jej okrucieństwo było przeraźliwe. W Warszawie były praktycznie stałe pogromy. Gdy ja wychodziłem „na miasto” z domu, mama zawsze mnie żegnała, modląc się, żebym wrócił. Wychodziło się i nagle, ni stąd, ni zowąd, wychodzi patrol, czterech Niemców. I oczywiście krzyczą, bo Niemcy z nami, z Polakami, nigdy nie rozmawiali, zawsze krzyczeli. Halt! Hande hoch! Dokumenty! Trzeba było pokazać ausweis, niemiecki dowód, ale i zaświadczenie o miejscu pracy. Zasada była taka: jeśli miałeś ausweis, ale nie miałeś zaświadczenia o pracy, to cię zatrzymywano. Jeśli miałeś zaświadczenie, ale to była polska firma, jakieś swoje działalności – to cię zatrzymywano. Dopiero ausweis oraz zaświadczenie o pracy dla niemieckiej firmy, ewentualnie jakiegoś miejskiego zarządu ratowało od zatrzymania. Oczywiście czysto teoretycznie, po wojnie wyszło na jaw, że każdy patrol wychodzący na ulicę miał swój limit zatrzymań i w przypadku napotykania przez nich na samych pracowników niemieckich firm znaleźliby inne powody do zatrzymania. Co gorsza – oprócz tego były zbiorowe łapanki, duże, z udziałem ciężarówek i kilkunastu Niemców. Odgradzają ulicę, halt, i zabierają wszystkich z tramwaju na przykład.
Co po zatrzymaniu? Albo Oświęcim, albo inny obóz, albo praca w Niemczech, z reguły w bardzo ciężkich warunkach, w wielu wypadkach w podziemnych kopalniach, w których produkowano broń. Wszystko w warunkach praktycznie uniemożliwiających przeżycie. Cały czas strach. Cały czas pilnowanie się. Mieszkam na Żoliborzu, jadę tramwajem, z naprzeciwka słychać z tramwaju jadącego w drugą stronę: łapanka, łapanka! Motorniczy oczywiście zwalnia, a pasażerowie w locie starają się wyskoczyć. Jeśli to jest niedaleko, Niemcy już krzyczą i biegną, halt, halt. Mnie tak udało się uciec trzy razy. Każde wyjście do miasta mogło się tak skończyć. A w domach? Co ranek budzimy się i odpytujemy dozorcę. „Aresztowania, Zbyszek i Krzysiek na Krasickiego 4”. My mieszkamy Krasickiego 6… Innym razem inny raport. Do matury podchodziło nas 32, to było w 1939 roku. Wojnę przeżyło czternastu.
Do tego rosła świadomość. Dowiedzieliśmy się już, jakie warunki są w Oświęcimiu i zaczęliśmy się hartować. W zimę chodziłem bez rękawiczek, słabo ubrany, żeby przyzwyczajać się do chłodu i zwiększyć szansę na przeżycie obozu. Do tego masowe akcje podziemia, w które zaangażowana była cała inteligencja. Zorganizowano wówczas batalion sztabowy „Basztę”, była szkoła podchorążych, były inne organizacje.
Jak rozpoczęła się pańska historia w podziemiu?
28 września 1939 roku poddała się Warszawa, już tydzień później przyszedł do mojego mieszkania na Żoliborzu Adam Rzewuski, mój rok starszy kolega. Wówczas po maturze służyło się rok w podchorążówce, więc on był właśnie po tym szkoleniu. Jako kapral podchorąży nie poszedł do niewoli, zaczął za to tworzyć organizację „Bicz”. Bicz na Niemców. Mówi, że przygotowujemy się w dłuższej perspektywie do powstania, w krótszej – przechodzimy szkolenie wojskowe. Streścił mi system, miał to być system piątkowy, ja miałem zebrać swoją piątkę i zostać jej komendantem. Dostałem na to zadanie dwa, maksymalnie trzy dni. Od razu pobiegłem do bliźniaków, braci Jacynów, jeszcze dwóch kolegów i niemal od razu miałem piątkę. Co ciekawe – używaliśmy telefonów! Nikt jeszcze nawet nie przypuszczał, że mogą być jakieś podsłuchy. 9 października spotkaliśmy się, był tam też ksiądz z Kościoła Św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Złożyliśmy przysięgę i od razu odbyliśmy pierwsze zebranie. Ustaliliśmy plan na pierwsze szkolenia, dostaliśmy też pierwsze zadanie: zbieranie schowanej broni. Usłyszeliśmy, że prawdopodobnie część znajduje się w namiotach na wzgórzu Cytadeli. Tam miały zostać skrzynki z polskimi granatami.
Najpierw obserwacja, z ulicy Kaniowskiej widzieliśmy, że Niemcy zajęli wszystko, ale patrolują gdzieś dalej. Decyzja: przechodzimy przez fosę, potem przez mur, bierzemy skrzynki i odchodzimy. Zespoły dwuosobowe. Kierownictwo akcji spaceruje na Traugutta. Ja z kolegą Ostyk-Syrewiczem, pięknie się nazywał, idziemy pierwsi. Podbiegamy – są skrzynie. Otwieramy – mniejsze skrzynki z granatami. Bierzemy od razu po dwie, czyli jakieś 20 granatów. Byliśmy prawie w połowie drogi i nagle słychać głośne: halt! Niemiec na samej górze. Niestety, musieliśmy wyrzucić dwie skrzynki, tak że każdy niósł już po jednej. On zaczął strzelać, ale był na tyle daleko, że nie miał szans nas trafić. My od razu do fosy, wpadamy na ulicę i biegiem do mieszkania kolegi, gdzie wrzuciliśmy te skrzynki. Od razu tej samej nocy poszliśmy to zakopać – był pusty teren na Czarneckiego, tam była Szkoła Rodziny Wojskowej i duży niezabudowany teren. Zakopaliśmy na przekątnej pustego placu.
Równolegle odbywały się ćwiczenia, spotkania, część na drodze do Puszczy Kampinoskiej, gdzie była już musztra i spore grupy ludzi. I cały czas zbieranie, cały czas ukrywanie. Szabla, którą mam teraz na ścianie, szabla, należąca do mojego ojca, też była zakopana na Żoliborzu. Odkopałem ją po wojnie, pochwa zardzewiała, musiałem dokupić nową, ale szabla po oddaniu do Muzeum została pięknie odnowiona. Równocześnie rozwijaliśmy się, czytaliśmy, przepisywaliśmy, dowiadywaliśmy się nowych rzeczy. Po jakichś trzech miesiącach – sensacja! Wychodzi nasze czasopismo „Bicz”.
Zahamowanie tych działań nastąpiło, gdy zachodnia część Żoliborza została właściwie otoczona przez szwadron niemieckich żołnierzy oraz lotników. Kontrola żandarmerii, 3-4-osobowe zespoły wchodzą do każdego mieszkania i badają dokumenty wszystkich mężczyzn między 16 a 60 rokiem życia. Aresztowany m.in. mój brat cioteczny oraz dyrektor naszego gimnazjum Poniatowskiego, Lisowskie. Po dwóch miesiącach depesz z Auschwitz, kuzyn zmarł na zawał serca, a przyczyn śmierci tego drugiego nie ujawniono. Zaczynają się tworzyć wojskowe Powązki, bo wtedy jeszcze można było odebrać ciało, więc organizowano pogrzeby.
***
Moje mieszkanie zostało poważnie uszkodzone – pokój, w którym mieścił się gabinet dentystyczny mojej mamy był właściwie nie do użycia. Ale nasz nauczyciel robót ręcznych ze szkoły organizował grupy, w których można było nauczyć się zawodu szklarza. Od razu zamówiłem w żydowskiej drukarni afisz: tanio szklenie, ulica taka, godziny takie. Otworzyłem przedsiębiorstwo z trzema kolegami. Dobre zarobki. W przeciągu pół roku miałem środki na remont mieszkania i zakup sprzętu dentystycznego. To był jeden jedyny stomatolog na Żoliborzu. Działaliśmy tak jakieś półtora roku, aż Rzewuski i jego zastępca zostali aresztowani. W obawie przed aresztowaniem wyprowadziłem się do ciotki. Czekaliśmy, co się stanie, ale dostaliśmy informację o śmierci obu kolegów. Zorganizowaliśmy uroczysty, demonstracyjny pogrzeb z nabożeństwem, po czym dalej zastanawialiśmy się, czy i my nie zostaniemy aresztowani. Ale okazało się, że oni nikogo nie wydali. Działamy dalej.
W tym okresie gabinet mojej mamy zamienił się w jeden z punktów rozdziału tajnej prasy, na cały południowy wschód Żoliborza. Prasa przychodziła w piątki i soboty, działało to w ten sposób, że materiały przynosiły „pacjentki”. Zawsze w poczekalni było kilka osób, więc ta „pacjentka” wchodziła z teczuszką, zostawiała czasopisma, ale jeszcze chwilę siedziała w gabinecie, po czym opuszczając go głośno komentowała „zabieg”. – Fantastycznie mi pani zaplombowała tego zęba, w ogóle mnie nie bolało. W tym czasie nastąpiło także otwarcie Wyższej Szkoły Mechaniki i Elektrotechniki, do której ja też się dostałem. Wiadomo było, że Niemcy potrzebują ludzi wykształconych w tym kierunku do pracy w ich firmach.
To właśnie tam poznał pan Jana Bytnara, „Rudego”.
Tak, od razu się dobraliśmy, bo ja byłem zdecydowanie najwyższy, a on najniższy. „Aleś dryblas”. „A ty malutki”. Śmiech i od tej pory się przyjaźniliśmy, ale też konkurowaliśmy ze sobą. Mieliśmy tam świetną kadrę profesorską, to byli wykładowcy z Politechniki. Kiedyś na zajęciach jeden z nich wyprowadzał jakiś bardzo długi wzór. Efekt końcowy, a=0. A Bytnar do mnie – nie, to tak nie wygląda, to można rozwiązać inaczej. Mówię mu, żeby się zgłosił, on coś kręci nosem. No to wziąłem sprawy w swoje ręce i mówię: panie profesorze, kolega Bytnar ma inną propozycję. Proszę, niech pan przyjdzie, niech pan pokaże. Wszystko rozpisał doskonale, przy wyniku dodał, że a może być równe lub większe od zera, dopisał tam dalej po łacinie: quod erat demonstrandum, co było do udowodnienia. Profesor sprawdził dokładnie wszystkie obliczenia, odwraca się: panowie, czapki z głów, ma rację!
Potem praca dyplomowa, egzaminy, no i wreszcie zakończenie, na które miało przyjechać też dwóch Niemców. Niemiecki mieliśmy cztery razy w tygodniu, na końcowych zaliczeniach z udziałem Niemców też mieliśmy mówić w tym języku. Sądziliśmy, że przyjeżdżają po to, by zabrać najlepszych. Szybka decyzja – trzeba coś z tym zrobić. W nocy napad na szkołę, wszystkie dokumenty zniszczone. Nikogo nie zabrali.
Dogadałem się z kolegą z innego gimnazjum na Żoliborzu. Okazało się, że raz na jakiś czas dostaje meldunki z wywiadu. Mieszka zaś w odosobnionej willi, która w jego opinii była pod obserwacją. Zawarliśmy umowę, że będzie przychodził do mamy jako pacjent, a następnie do gabinetu wejdzie drugi, z meldunkami, by przekazanie odbyło się właśnie u stomatologa. Moje mieszkanie było więc już wybitnie spalone. W styczniu 1944 zaczęły się z kolei aresztowania. „Baszta”, kompania „Lucjan”, kompania elektronicznego kontaktu. Ta ostatnia zresztą była ciekawa – mieliśmy sprzęt do kontaktowania się, ale ćwiczenia obsługi tych urządzeń mogły trwać maksymalnie dwie minuty. Niemcy jeździli bowiem samochodami badawczymi, które sprawdzały, czy nie ma żadnych nadań telegraficznych. Natomiast przy aresztowaniach zdarzyła się rzecz bardzo utrudniająca nam działanie – w ogrodzie, w butelkach, były zakopane dane podziemia. Pierwsza litera imienia, pierwsza litera nazwiska, pseudonim oraz data urodzenia. W teorii niewiele, trudno po tym kogoś znaleźć, ale Niemcy dysponowali spisem ludności. Dwa tygodnie po aresztowaniu dwóch pierwszych osób, złapali trzeciego. Pada rozkaz rozejścia się, natychmiastowego, dla całej rodziny. Uciekłem do mieszkania stryja, który miał swoje na Żoliborzu, ale mieszkał w Aninie. Dostałem też wtedy fałszywy dowód osobisty oraz zaświadczenie o pracy w zarządzie miejskim. Szybko okazało się, że to idealne miejsce na magazyn broni. Na trzecim piętrze znalazły się granaty, kilka pistoletów maszynowych, ręcznych pistoletów. Dostałem rozkaz walki do ostatniej chwili. Jeśli Niemcy chcieliby wejść, mam ich nie wpuszczać i zacząć strzelać przez drzwi jako pierwszy.
Ale Niemcy nie przychodzą, w lipcu z kolei widać w ich szeregach popłoch. Tłumy Niemców, chłopi z konikami, mieszkańcy, kupcy – wszyscy uciekają. Cała administracja cywilna wyjechała z Warszawy pociągiem. My się niecierpliwiliśmy – dlaczego nie ma rozkazu? Dlaczego nie zaczynamy? Minęło tak parę dni, wreszcie komunikat: zbiórka na Chmielnej. Do dzisiaj pamiętam, Chmielna 28, drugie piętro, zbiórka o 8.00. Na podłodze pełno pięćsetek, bierzcie, ile możecie, do tego cały czas zbierajcie broń. Mnie się nie udało, ale mój kolega kupił pistolet maszynowy od Niemca.
I wtedy zaskoczenie. Niemcy pojawiają się znowu. Wraca komendant miasta. Warszawa cała obstawiona głośnikami, z których słychać rozkaz: tu komendant Warszawy, jutro o 8.00 na placu tym, na placu tym i tym, ma się zgłosić cała ludność w wieku od 16 do 60 lat, Warszawa będzie się bronić, wszyscy są potrzebni do budowy barykad. Ale już widać samoloty radzieckie. Zrzucają też ulotki – warszawiacy, bierzcie się do walki, jesteśmy tuż obok, pomożemy wam! Potem doszły naklejki. Tajne nasłuchy radia przynoszą kolejne wieści o polskiej armii, która za moment uderzy, pomoże przy zrywie mieszkańców Warszawy. Ale jest też ten rozkaz komendanta. Na 100 tysięcy ludzi, których on dotyczył, zgłosiło się kilkadziesiąt osób. Mimo że za jego niewykonanie groziła kara śmierci. Mieliśmy świadomość, że Niemcy tego w ten sposób nie zostawią. Chwilę później otrzymałem wojskowy rozkaz przekazania wszystkiego, co miałem w mieszkaniu. O 3 w nocy pojawił się goniec. Najpóźniej o 8.00 cała broń na Marszałkowską. Załadowaliśmy pistolety w walizki, granaty też, ale był problem z hełmami. Zapakowaliśmy je w papier, jak miski i pobiegliśmy do dorożki. Jedziemy, a tu nagle patrol. Halt. A każdy z nas po dwa pistolety za pasem, kolejne w kieszeniach. Koniec, nie mamy szans. Ale Niemiec wskakuje do dorożki: szybko, szybko, gońcie, ja muszę być na czele naszej kompanii. Przejechał kawałek, danke schon, wysiadł.
Dojechaliśmy. Wnieśliśmy. Czekamy.
Wtedy dołączył pan do oddziału specjalnego?
Tak, spotkałem kolegę z „Poniatówki”, mówi mi, że tworzy się specjalny oddział dywersyjny, OS, przy batalionie „Gustaw”. Od razu dołączyłem, było tam kilka mniejszych akcji – kradzież samochodów i zdobywanie zaopatrzenia, także mundurów.
Pan w ogóle miał pomysł, żeby w niemieckich mundurach zdobyć Pocztę Główną.
Tak, ale ostatecznie zdobyliśmy ją innym sposobem. 1 sierpnia zastał nas właśnie w tym mieszkaniu na Chmielnej. Łączniczka zameldowała rano: godzina W, 17.00! Wsiadłem na rower i pojechałem na Żoliborz po… mundur. Mój aresztowany kuzyn uczestniczył w obronie Warszawy, nie poddał się i nadal miał swój polski mundur, ja go przerobiłem na swoją miarę i chciałem założyć, by pójść do powstania właśnie w mundurze. Zatrzymała mnie mama – słuchaj, co się będziesz tym teraz zajmował. Powstanie będzie trwało pewnie ze dwa, trzy dni, tylko go zniszczysz. Zostaw, weź byle co.
Atmosfera była naprawdę dobra, co zresztą nie było bez przyczyny. Drugiego dnia atakowaliśmy Pocztę Główną. Atak frontalny się nie udał, więc postanowiliśmy zaatakować od strony podwórka, gdzie stał wysoki mur. Mur miał zostać wysadzony przez oddział saperski, zresztą kobiecy. Kiedy to wyleci w powietrze, my wpadamy na podwórko. Tam była rampa, na której pakowano przesyłki, przykryta daszkiem nad którym były okna, gdzie Niemcy mieli karabiny maszynowe. Wbiegliśmy i staramy się od razu wbiec pod dach. Niestety, przeskoczyć udało się nam tylko trzem. Ja wpadłem do bramy, miałem wtedy ze sobą lekki pistolet maszynowy, „szmajser”, 25 strzałów, mam dwa polskie jajuszka, granaty, do tego dwa niemieckie, te z drewnianą rączką. Cztery granaty plus pistolet. Wchodzę, patrzę – a tam drzwi i polski napis „wartownia”. Otwieram drzwi. Mały pokój, na stole masa amunicji, na ścianie wszędzie karabiny i pistolety, w środku czternastu esesmanów. Sprawdzam broń, naciskam spust, by przełamać ten pierwszy opór… Nic. Naciskam drugi raz… Nic. No to stwierdziłem, że zrobię jak Niemcy. Wpadam i krzyczę: alles hande hoch! Schnell! Bliżej stoi oficer, otwarta kabura, w niej pistolet z rączką z kości słoniowej. To mu od razu zabrałem! I dalej na nich krzyczę – alles raus, schneller, schneller! Wystraszeni, na zewnątrz zaś ci moi dwaj koledzy. Mamy ich. Zostały karabiny na górze, ale Niemcy, którzy tam byli, zostali odwołani, bo dokładnie w tym samym momencie od frontu zaatakowała inna kompania. Pojawiło się więc nowe zadanie – pilnowanie, żeby broń z tego pomieszczenia trafiła do nas, a nie do tej drugiej kompanii! Wszyscy od razu do tego dobiegli, ja wziąłem hełm, buty oraz bluzę we wzorze moro. Nasz dowódca, „Harnaś”, powiedział wtedy do mnie: słuchaj, zmieniamy pseudonim. Już nie jesteś „Krak”, to był taki świetny wypad, że ja nadaję ci honorowy pseudonim „Wypad”! To był mój duży sukces.
Następnie była komenda policji?
Najpierw atak na Świętokrzyskiej. Niemcy napierali od strony Nowego Światu czołgami, przed którymi prowadzili ludność cywilną. Staraliśmy się strzelać nad głowami ludzi, ale nie uniknięto ofiar. Tym bardziej tragiczny był fakt, że wśród tych, którzy zmarli była ukochana jednego z naszych kolegów. Bestialstwo. Później kolejna akcja, próba zdobyciu czołgu. Rzuciłem takie wiaderko z ładunkiem wybuchowym, tam był granat. Rzuciłem w czołg, ale niestety, odbiło się o łańcuch z boku i zniszczyło tylko ten łańcuch. Lufa się obraca w naszym kierunku. Strzelił. Padłem na ziemię, nie widziałem kompletnie nic. Pamiętam to jak dziś. Leżę jeszcze kilka chwil, sprawdzam. Nogi – mam obie. Ręce – mam obie. Czyli nie trafił.
Następnie Wola, utrzymanie kontaktu z Wolą. Niemcy szli ulicą Wolską, tam było połączenie wschód-zachód. My od strony ulicy Żelaznej próbowaliśmy się przebić przez Wolską, ustawić barykady i zerwać ich, a ustanowić swoje połączenie. Tam miało miejsce ważne dla mnie wydarzenie – część walk to było skradanie się w piwnicach. Patrzę przez taką szczelinę, jest pokój, wczesny ranek. Niemiec stoi tyłem, obok stoi ciężki karabin maszynowy, a on się przeciąga. Strzeliłem. Ten się lekko obrócił i krzyknął: mutter! Jak strzelałem na ulicy to nie widziałem, czy zabiłem, czy nie. Tutaj widziałem, w dodatku on jeszcze krzyknął o tej matce, czyli dla mnie absolutnej świętości. Ciężko to przeżyłem. Poszedłem do spowiedzi, ale ksiądz powiedział: nie możesz mieć żadnych wyrzutów sumienia. To jest zbrodniarz. Dwa dni temu mógł mordować kobiety i dzieci, to jest po prostu Kara Boża za ich bestialstwo.
Dopiero wtedy nastąpił nasz atak na komendę policji. Wspaniała akcja, duża satysfakcja, bo wszystko było doskonale zorganizowane. O czwartej rano, ja ze swoim zespołem pięciu osób plus niektórymi, którzy się doczepili, bo tak to wyglądało w boju. My byliśmy tam pierwsi, od razu biorę w ręce ciężki karabin maszynowy. Uciekam, żeby schować w najbliższej kwaterze. Wychodzę na podwórko, a tu ekipa filmowa. Uśmiechnij się! No to się uśmiecham.
Ale kto by się nie uśmiechał, zdobywając tyle broni. Przechodzimy do Pałacu Staszica. 23 sierpnia – 7 września. Codziennie podjeżdża czołg. Łup, łup, łup. Ale nauczyliśmy się – czołg wyjeżdża, ma długą lufę, widać od razu. Celuje prosto – uciekamy na lewo. Wraca – no to my na drugą stronę. Mieliśmy straty, ranny był Chrzanowski chociażby, szpital był po drugiej stronie Nowego Świata. Tam ostrzał był prowadzony na zmianę, żeby nikt nie mógł przejść. Niemcy najpierw z jednej strony – tratatata. Potem z drugiej tratata. Poszliśmy z dwiema sanitariuszkami. Udało się przejść – czekaliśmy na chodniku, zakrytym. Między zmianą strony, na którą strzelali, mieliśmy jakieś 30-40 sekund. Przebiegliśmy.
W końcu zapada decyzja – palimy księgarnię i się wycofujemy. Dwie encyklopedie powszechne zaczęły płonąć momentalnie. Kolega, który był ze mną, poszedł na pierwsze piętro. Gdy ja już wykonałem swoją część, mówię do niego – idziemy. Cisza. Wchodzę na piętro… Nieżywy. Zabrałem pistolet maszynowy, zabrałem woreczek z cukrem, wówczas na wagę złota, bo to było wówczas nasze jedyne pożywienie. Wycofanie odbyło się więc ze stratami.
Wycofanie do drapacza?
Tak, dostaliśmy rozkaz, żeby wejść na dach tego budynku i stamtąd przesyłać przewodem telefonicznym meldunki i ostrzale prowadzonym przez Rosjan. Do szóstego piętra są schody, dalej już ich nie ma, tak samo jak windy – zostało tylko jej obramowanie. Musieliśmy się wspinać. Niemcy na szczęście nie mieli jak nas zauważyć, więc siedzieliśmy tam dość spokojnie i meldowaliśmy. Gorsze było zejście, już wieczorem, gdy niewiele było widać. Następnego dnia dodano nam jeszcze strzelca z karabinem z lunetą. Nam mówiono, że pod żadnym pozorem nie strzelamy, nie ujawniamy się, bo z tej pozycji mamy doskonały widok na dużą część Warszawy. No ale strzelec chyba o tym nie wiedział, albo po prostu nie wytrzymał. Tylko się dostaliśmy na górę i już ustrzelił dwóch oficerów idących ulicą Świętokrzyską. Niemcy się zorientowali i zaatakowali pociskami, które miały trajektorię lotu podobną do granatów. Pod ostrzałem byliśmy praktycznie cały dzień, znów więc okazję do zejścia mieliśmy dopiero w nocy. Bardzo trudne przeżycie, wysoko, ślisko.
W tym czasie Rosjanie zrzucali bez spadochronów trochę żywności, trochę sprzętu. Największy zrzut dali jednak Amerykanie. Ciężkie karabiny przeciwlotnicze, doskonała broń, świetna broń, doskonały sprzęt. 104 amerykańskie samoloty, potężne wzmocnienie. Niestety, większość przejęli Niemcy. Gdyby oni nam to wrzucili w sierpniu, zdobylibyśmy lotnisko. A wtedy wszystko byłoby inaczej.
Churchill chciał pomóc, nadał nawet po wybuchu depeszę do Roosevelta – konieczna jest wasza interwencja, by zgodzono się na lądowanie samolotów z pomocą dla Warszawy. On jednak odpowiedział – ze względu na dalsze cele wojny taka depesza byłaby niewłaściwa. Chodziło o wspomniany przeze mnie sojusz Roosevelta ze Stalinem w kwestii powstrzymania kolonializmu.
Powstanie dobiegało końca. Jedna z milszych, niewielu milszych chwil w drugiej połowie września to wezwanie 23 do biura gazowni przy ulicy Kredytowej, spotkanie z generałem Komorowskim. Bór-Komorowski zaczął przemowę, że czuje się zaszczycony, że może odznaczyć jeden z najlepszych oddziałów Armii Krajowej, ale i Armii Ludowej orderem Virtuti Militari. Z mojego batalionu jest nas dwóch, jednocześnie dostaje dwóch z AL. A teraz pytania, na każde wam odpowiem!
Ja zadaję trzy: czy powstanie było uzgodnione z naszym rządem w Londynie i rządem Wielkiej Brytanii? Po drugie, jaki jest nasz stosunek do Armii Ludowej? Po trzecie, Praga jest w rękach radzieckich, kiedy oni wreszcie ruszą? Powiedział, że Armia Ludowa walczy razem z nami, natomiast trzeba powiedzieć otwarcie, że to nie jest bitwa o Warszawę, ale bitwa o Polskę. Że nie może zdradzić więcej, nie może powiedzieć, kiedy ruszą Rosjanie, ale bitwa ma ogromne znaczenie.
Niedługo później lądujemy w niewoli. Ja już jako podporucznik, po awansie. Porucznik pod pseudonimem „Biskup” mówi tak: pierwszy punkt regulaminu wojskowego jasno reguluje sprawy niewoli. Żołnierz, który się do niej dostaje, musi szukać okazji do ucieczki. Uciekamy! Szliśmy szeregiem na plac Narutowicza, tam oddaliśmy broń, potem piechotą do stacji, jakieś 20 kilometrów. Jest okazja! Niemcy mają posterunki co jakiś czas, między nimi można próbować. Idziemy czwórkami, w mojej jest dowódca, ja i dwóch braci, którzy mieli uciekać razem z nami. Przechodzimy obok pięknego domu z żywopłotem. Przeskakujemy. Udało się, nikt nie zauważył. Ale już za żywopłotem dowódca się orientuje – rany boskie, nie wziąłem ze sobą teczki! Została! Tam są wszystkie moje dokumenty, pieniądze… Przemyśleliśmy sytuację – jesteśmy po cywilnemu, Niemcy wściekali się, gdy widzieli nas w mundurach, więc wszystko odebrali. Stoi rower. Dobra, jadę po teczkę! Jeńcy szli jedną stroną, drugą zaś normalnie szedł ruch uliczny. Łatwo było się wtopić w tłum po tej stronie „cywilnej”. Podjeżdżam więc, zrównuję się i krzyczę tylko: „teczka Biskupa, teczka Biskupa”. Fru. Mam ją! Ruszyliśmy pod Kielce, miałem tam rodzinę. W bucie z kolei – zaświadczenie o powstaniu, o Virtuti Militari i o Krzyżu Walecznych. Tam był oddział partyzancki. Wszedłem, opowiedziałem skąd jestem, pokazałem wszystko a oni… stanęli przede mną na baczność! Ale mówią: nie masz przeszkolenia terenowego, a my nie wiemy, jak długo się tutaj utrzymamy. Będzie ofensywa radziecka, nie wiadomo, jak będzie dalej. Mamy kontakt na Kraków, jedź tam.
Tam dostałem dowód osobisty, 3 tysiące złotych na rozruch i rozkaz: w przypadku aresztowania nie podawać żadnych danych ani nie ujawniać przeszłości w Armii Krajowej. Po miesiącu zatrzymali mnie Rosjanie. Komenda, więzienie. W jednej celi byłem z Białorusinem i Rosjaninem oraz majorem Armii Krajowej. Pytają mnie w celi – ty nie z AK? Nie. To dobrze, bo do AK strzelają. Drugiej nocy już słyszałem okrzyk: niech żyje Polska! I warkot karabinu. Trzeciej nocy zabrali nas. Podwórko otoczone wysokim murem. Zapytałem – mam brać futro z celi? Odpowiadają – a dla ciebie to już jest bez różnicy. Ustawili nas pod ścianą, mocno już poszarpaną. Pomyślałem sobie – nie, nie chcę w taki sposób, spróbuję w walce! Ale w tym momencie ten Rosjanin się rzuca im pod nogi: pomiłujcie, ja Rosjanin, i tak dalej. Sam go jeszcze trochę kopnąłem ze złością, żeby się zachowywał godnie, oni tak samo. Ale nagle wbiega jakiś dowódca – zawracać. Dawaj nazad. Po pół godziny wzywają mnie na całonocne przesłuchanie. Nie przyznałem się, w czasie powstania chowałem się z matką w piwnicy, AK – nie znam, nie wiem, nie byłem. Za wiele mi to nie dało.
Obóz?
Tak. Biegun ciepła. Temperatury dochodzące do kilkudziesięciu stopni, do picia tylko słona woda. W ciągu 4,5 miesiąca zmarło 87% ludzi, których tam przywieziono. Miesiąc byłem na zewnątrz, potem już w szpitalu z zapaleniem płuc, tyfusem plamistym i tyfusem brzusznym. Potem świnka. Ważyłem 48 kilogramów, teraz ważę 93. Co tam się robiło? Wieszało się… Za buty można było dostać sznur. Jak ktoś już się powiesił, to cena spadała. Ja którejś nocy też podjąłem taką decyzję, pobożnie się pomodliłem. 40 stopni gorączki, miałem dość. Zawiązałem sobie na górze węzeł, no i myślę – jak pójdzie nekrolog, to z jaką datą? I w tej chwili myślę – o rany, 1 sierpnia! Dziś pierwsza rocznica powstania! Cholera, ja się nie dam! Sprzedałem wszystko, co miałem, kupiłem za to główkę czosnku. Wyzdrowiałem. Przeżyłem.
Któregoś dnia przyjeżdża samochód. Całość miała miejsce 280 kilometrów od granicy z Iranem, gdzie stacjonowali Anglicy. W aucie dwóch Rosjan, dwóch Anglików. Podbiega pułkownik od nas i melduje po angielsku. Rosjanie od razu źli, o co chodzi? „Jesteśmy waszymi aliantami, żołnierzami polskiej Armii Krajowej, z nami był jeden Anglik, który uciekł z niewoli, był w partyzantce polskiej u „Barabasza”, podaję numer identyfikacyjny, prawdopodobnie został zamordowany”. Oni kompletnie zaskoczeni, Rosjanie go pogonili, ale Anglicy powiedzieli, że powiedzą o tym dalej. Trzy tygodnie później nagle poruszenie. Czyszczenie, dezynfekowanie, sprzątanie, zabijanie pluskiew. Do tej pory nikt się tym nie zajmował, ja potrafiłem utopić i po 150 pluskiew, jedna po drugiej. Teraz wszyscy walczą, żeby w obozie był błysk. Przyjeżdża komisja… Ja ze świnką, dostałem bandaż, żeby nie było za bardzo widać. Podchodzi lekarz i po niemiecku: co pan ma z uszami?
– Nie ponimaju.
– Kak eto, ty nie Niemiec?
– Nie.
– Ty Palak? A za szto ty popal?
– Dostałem się dlatego, że walczyłem z Niemcami.
A to może masz jakieś życzenia? Ja mówię: tak! Mam! Żeby przyleciał samolot, zniszczył ten obóz śmierci i zabił sukinsyna Stalina. Zaczęli się na mnie wydzierać ci z NKWD, że co mi za to grozi, jak oni mnie urządzą i tak dalej, a ja im tylko: gówno. Ja i tak jutro umrę. Ale uratowała mnie likwidacja obozu. Chodzący – statkiem przez Morze Kaspijskie. Niechodzący – zostają w szpitalu. Test? Przejście przez namiot. Ja oczywiście przy drugim kroku upadłem. Od tej pory raz dziennie jedzenie, raz dziennie zabieranie martwych. Kto przeżyje – pojedzie do szpitala. Jak przez trzy dni nikt nie umarł – zostało nas dokładnie stu dwudziestu trzech – mnie wówczas kazali zrobić spis. I całą grupę zabrano faktycznie do szpitala, 300 kilometrów dalej, nadal gorąco, ale przynajmniej z normalną wodą i – co najważniejsze – z amerykańskim sprzętem. Po paru tygodniach zabrali wszystkich chodzących, chorzy, jak ja, jeszcze zostali. Pierwszego dnia przyszedł do mnie lekarz, pyta jak się nazywam. Kim był mój ojciec. Czy żyje? Odpowiedziałem, że Kieżun, ojciec był lekarzem. On mi wtedy przydzielił specjalną opiekę, co się okazało – kolega ze studiów!
Wtedy nastąpiła ewakuacja obozu. Z Polaków zostałem tylko ja, do tego ponad dwudziestu Japończyków. Jeden z nich zaczął mnie uczyć języka, nawet zacząłem trochę łapać. Dowiedziano się wówczas również, że jestem szklarzem. Sprawdzili mnie na egzaminie z cięcia szyby, udowodniłem, że potrafię, więc potem oszkliłem im tam wszystko, co było do oszklenia. W tym czasie żyłem już całkiem nieźle, jako tłumacz japońsko-rosyjski. Japończycy mieli masę rzeczy, naprawdę, mieli prawie wszystko, poza jednym – poza papierosami. Rosjanie z kolegi tego akurat mieli sporo. Ja jako pośrednik dostawałem dodatkową porcję zupy, czasem jeszcze jakiś mniejsze rzeczy. Tak mnie ukochali, że gdy podjęto decyzję o przewiezieniu mnie do Taszkentu, zrobili specjalny szpaler. Jedna strona stoi i krzyczy – w japońskim zamiast litery L wymawia się R – Witordo, Porando! Witold Polak. Druga strona odpowiada: banzai! Niech żyje!
Potem przejazd do Brześcia, z Brześcia do Złotowa. Jesteśmy w rękach bezpieki. Okazało się, że ujawniono mój udział w Armii Krajowej. Idzie meldunek z bezpieki krakowskiej do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: „ostry wróg Związku Radzieckiego”. Tak będzie się zresztą nazywała moja książka, którą powoli kończę. Wtedy też dowiedziałem się, że choruję na beri-beri, chorobę, której ataki przeżywam do dziś, ostatni jakieś 4 tygodnie temu. Jedyny ratunek na nią? Ciepło, kilka kołder. Niby możliwa granica przeżycia z tym to 70 lat. Ale ja zamierzam dożyć stu.