Reklama

Wszystko się może zdarzyć, czyli witajcie w światku kobiecego tenisa

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

29 sierpnia 2017, 16:11 • 3 min czytania 2 komentarze

Mimo że za nami dopiero jeden dzień zmagań na US Open, z turniejem pań zdążyły się już pożegnać dwie zawodniczki rozstawione z czołowymi numerami – Simona Halep i Johanna Konta. Czy w obliczu ostatnich, zakręconych miesięcy w kobiecym Tourze możemy jednak mówić o sensacji? Czy porażka tenisistki z pierwszej dziesiątki z taką, która okupuje granice setki, może jeszcze kogokolwiek dziwić? A co za tym idzie: czy sugerowanie się rozstawieniami i pozycjami w rankingu ma w przypadku WTA jakikolwiek sens?

Wszystko się może zdarzyć, czyli witajcie w światku kobiecego tenisa

Odpowiedź na każde z trzech pytań wymienionych w leadzie powinna brzmieć: nie. Wczorajszy dzień tylko upewnił nas w przekonaniu, że w kobiecym tenisie zawodniczka zdecydowanie niżej notowana, teoretycznie dużo słabsza, może rywalizować z faworytką do zwycięstwa całego turnieju jak równa z równą. Najbardziej skompromitowała się Konta, ale bliska porażki była również Dominika Cibulkova, broniąca aż jedenastu przełamań w spotkaniu przeciwko rodaczce Janie Cepelowej (#87). Postępujący trend wśród tenisistek, wedle którego zawodniczki techniczne, defensywne, grające w stylu Agnieszki Radwańskiej są dziś mniejszością sprawia, że typowe „strzelby” – łapiąc formę w jednym, konkretnym momencie – mogą osiągnąć życiowy sukces. Najświeższy przykład – Jelena Ostapenko, triumfatorka tegorocznego Roland Garros, która ani przed, ani po zwycięstwie w Paryżu nie wygrała choćby jednego turnieju WTA.

Co za tym idzie, odkąd Serena Williams zawiesiła karierę sportową, typowanie murowanej faworytki do zwycięstwa w Szlemie po prostu mija się z celem. Bukmacherzy największe szanse dają dziś Garbine Muguruzie (na zdjęciu), która na dzień dobry zdemolowała Varvarę Lepchenko, jednak znów dochodzimy do momentu, w którym cyferki – tym razem w postaci kursów – należy odłożyć na bok. W pierwszych 32 meczach damskiego turnieju przegrało bowiem aż… 13 faworytek. Jedną z nich była właśnie rozstawiona z siódemką Konta, typowy „pewniaczek”. Półfinalistka tegorocznego Wimbledonu, w trzech setach przegrała z Aleksandrą Krunić (#78). Piękno kobiecego sportu.

W kontekście faworytek dosyć wymowny jest również fakt, że największym osiągnięciem aktualnej światowej „jedynki”, Karoliny Pliskovej, jest jak dotąd… finał Wielkiego Szlema. Jeden. Przed rokiem, po brawurowym wyeliminowaniu Sereny Williams, Czeszka uległa w meczu o mistrzostwo Angelique Kerber. Był to oczywiście doskonały turniej w jej wykonaniu, co jednak nie zmienia faktu, że pozycja numer jeden dla tak ograniczonej tenisistki jest jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Poprzedni raz WTA liderkę bez Wielkiego Szlema w dorobku miało w 2010 roku (Caroline Wozniacki), a od momentu wprowadzenia rankingu w 1975 roku, taka sytuacja miała miejsce tylko sześć razy!

W turniejach poprzedzających US Open dobrą formę utrzymała Elina Switolina, triumfatorka turnieju w Toronto. Znakomicie spisywała się również Muguruza, kilka dobrych spotkań ma na za sobą również Wozniacki. Dodając do tego Pliskovą, to – poza Halep, która odpadła z Szarapową – przynajmniej na papierze, najlepsze tenisistki na świecie. Niemniej sytuacja, w której każda z nich zostaje wyeliminowana w czwartej rundzie przez Julię Goerges, Madison Keys czy wspomniane Ostapenko oraz Szarapową (która po trzech miesiącach przerwy, z marszu odprawiła turniejową „dwójkę”) nie wydaje się jednak scenariuszem z odległej galaktyki. Owszem, pewnie mówiłoby się o niespodziance, ale czy o sensacji na miarę porażki Rogera Federera z Sierhiejem Stachowskim? W żadnym wypadku.

Reklama

Gdzie w całym tym zamieszaniu jest Agnieszka Radwańska? Polka w poprzedzających US Open turniejach spisywała się w kratkę, co w połączeniu z jej dotychczasowymi zmaganiami na kortach Flushing Meadows, nie daje nam podstaw do optymizmu. Tym bardziej, że drabinka krakowianki nie jest usłana różami. Na dzień dobry czeka ją mecz z niewygodną Petrą Martić, w kolejnych rundach czaić się będą lubiące agresywny tenis Coco Vandeweghe i Swietłana Kuzniecowa. Obiektywnie, o poprawę swojego najlepszego wyniku z Nowego Jorku – czwartej rundy – może być więc piekielnie ciężko…

WIKTOR DYNDA

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...