Jeżeli w przyszłości ktoś zdecyduje się napisać jego biografię, na pewno nie będzie narzekał na brak materiału i mocnych kawałków. Z jednej strony najmłodszy w historii mistrz świata w rzucie młotem i gość, który zdominował swoją dyscyplinę, z drugiej strony ktoś, kto kompletnie rozsypał się w najważniejszym momencie, czyli na igrzyskach olimpijskich. A to wszystko przeplatane jeszcze niewyparzonym językiem, niemalże osobistą krucjatą przeciw dopingowiczom, ale też zwykłą beztroską, bo jak inaczej nazwać zostawienie złotego medalu w chińskiej taksówce? Paweł Fajdek staje w Londynie przed szansą zdobycia trzeciego tytułu mistrza globu, a to dobra okazja, żeby nieco przypomnieć najciekawsze sceny z jego kariery. Bo ta przebiega tak, jak leci jego młot – na pełnej petardzie.
***
– Paweł? Ależ oczywiście, że go pamiętam. Gdyby pan zobaczył, jak on wyglądał w piątej-szóstej klasie… Taki drobny chłopczyk był! Nikt by nie powiedział, że kiedyś będzie taki rozbudowany – mówi mi sekretarka pracująca w Szkole Podstawowej w Żarowie, której najsłynniejszym absolwentem jest właśnie Fajdek. Przez chwilę mam wrażenie, że chciałaby mi o nim opowiadać i opowiadać jak o własnym synu, ale w końcu gryzie się w język, bo to chyba jednak nie wypada, kiedy za ścianą jest dyrektor szkoły. I odsyła mnie właśnie do niej.
– Byłam wtedy wicedyrektorem ds. wychowawczych. Nie powiem, Paweł kilka razy wylądował u mnie na dywaniku, bo był buntownikiem, ale nie większym niż inni. Jak to chłopcy, lubił czasami „pomocować” się z innymi, dlatego potrzebne były rozmowy wychowawcze, ale on to wszystko przyjmował z uśmiechem na twarzy. Już wtedy miał chyba mocny charakter – wspomina Urszula Rurarz. – Sport był dla niego ważny, lubił grać w piłkę, ale wtedy jeszcze nie ujawniał jakichś szczególnych zapędów w tym kierunku. Wszystko zmieniło się, kiedy poszedł do gimnazjum i tam na rzut młotem zaczęła go namawiać trenerka. Paweł powiedział w końcu, że ma już „dość tej baby, która go ciągle prosi” i poszedł – śmieje się.
***
„Ta baba”, to oczywiście Jolanta Kumor, która zresztą od niedawna znów jest jego trenerką i dziś towarzyszy mu w Londynie. Zastąpiła w tej roli utytułowanego Czesława Cybulskiego, który doprowadził wprawdzie Fajdka do dwóch tytułów mistrza świata w Moskwie i Pekinie, ale po katastrofie na igrzyskach w Rio de Janeiro ich drogi definitywnie się rozeszły. Nie było bowiem tajemnicą, że między panami iskrzyło już od dłuższego czasu. Można powiedzieć, że trafiła kosa na kamień, bo Cybulski uchodzi w środowisku za trenerskiego despotę i posiadacza wyjątkowo ciężkiej ręki do zawodników. A Paweł jak to Paweł – też nie da sobie wejść na głowę. Rozwód był więc nieunikniony.
Co ciekawe, obaj tylko szczęściu zawdzięczają, że ich współpraca nie skończyła się jednak wcześniej i w znacznie gorszych okolicznościach. W 2015 r. podczas jednego z treningów omal nie doszło do tragedii. Cybulski stał w okolicach 80 m nie spodziewając się, że jego podopieczny może tego dnia aż tak daleko rzucić. Przeliczył się. Został uderzony spadającym młotem, chociaż szczęśliwie tylko w nogę. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby żelastwo poszło wyżej… Wszystko wydarzyło się dzień przed 80. urodzinami trenera, który dostał więc od swojego zawodnika nietypowy prezent – pogruchotaną kość piszczelową. Właśnie pobyt w szpitalu było powodem, dla którego na mistrzostwach świata w Pekinie w zastępstwie za trenera pojechała wspomniana Kumor. Reszta jest już znana – 80.88 i obroniony tytuł mistrza świata przez Fajdka. Drugiego Dilszoda Nazarowa przerzucił o ponad dwa metry.
Turniej w Chinach w pamięci wielu kibiców zapadł jednak też z innego powodu. Nie będzie przesadą napisać, że Polak przez chwilę był prawdopodobnie najbardziej znanym lekkoatletą świata, bo przecież rzadko zdarza się, żeby wielki mistrz zgubił złoty medal w chińskiej taksówce. O historii pisały media chyba na wszystkich szerokościach geograficznych, od „China Daily Asia” przez „The Independent” po „CNN”. Bo od razu poszła fama – mistrz świata zabalował, zapłacił za taksówkę medalem, a zorientował się o tym dopiero po porannej pobudce. Chociaż wersja samego zawodnika i jego menadżera, którzy od razu zaczęli prostować rewelacje, była oczywiście inna. Po pierwsze młociarz miał nie być pijany, po drugie nie zapłacił za taryfę medalem tylko omyłkowo go tam zostawił, a po trzecie o wszystkim zorientował się ponoć jeszcze w nocy, od razu rozpoczynając poszukiwania. Tak czy inaczej, krążek odzyskał.
Ziółkowski: „To, co zrobił w Rio, do dziś mnie wkurza”
Po obronie tytułu mistrzowskiego w Pekinie Fajdek chciał potwierdzić swoją dominację na igrzyskach w Rio i przegonić tym samym duchy sprzed czterech lat. Wtedy, w Londynie, kiedy też był zaliczany do grona faworytów do „pudła”, przepadł jednak w eliminacjach paląc wszystkie próby. Było rozczarowanie – bo jednak młokos potrafił już rzucać w tamtym sezonie ponad 80 m, a na mistrzostwach Polski pokonał Szymona Ziółkowskiego – ale nie było jeszcze tragedii. Tragedia była już za to w Brazylii.
Polska lekkoatletyka pamięta wiele bolesnych porażek na igrzyskach, ale ta z pewnością przebiła większość z nich. Chłopak z Żarowa lądując w Brazylii mógł pochwalić się bowiem posiadaniem nie tylko dwóch tytułów mistrza świata, ale też tym, że pierwsze dziesięć najlepszych wyników tamtego sezonu na świecie było jego dziełem. Ale podobnie jak w Londynie znów przegrał z własną głową. Rzucał zupełnie jakby odcięło mu prąd, w zwolnionym tempie. W najlepszej próbie uzyskał marne 72 m. Igrzyska znów przemieliły go i wypluły już po eliminacjach. Po wszystkim padł na ziemię, zakrył twarz i długo się nie podnosił. Później zamknął się w pokoju hotelowym, gdzie nagrał emocjonalne video, w którym przepraszał kibiców. On, 120-kilogramowy terminator rzutni, był na skraju płaczu.
– Szok. Nie sądziłem, że aż tak nie wytrzyma presji. Jeszcze kiedy byłem na rozgrzewce i oglądaliśmy na dole pod stadionem jego rzuty, to dosłownie wszyscy zawodnicy z mojej grupy (eliminacyjnej – red.) byli w ciężkim szoku, że mu tak nie wyszło. Tym bardziej, że na treningach był mega mocny. On był w gazie nawet na rekord Polski. Widziałem, że naprawdę był wyśmienicie przygotowany – mówił mi niedawno Wojciech Nowicki, który w Rio zgarnął ostatecznie brązowy medal.
– To, co zrobił wtedy w Rio, do dziś mnie wkurza. On powinien wrócić stamtąd ze złotym medalem, ale go nie zdobył, dlatego pstryczek w nos za to mu się należy – mówi Weszło Szymon Ziółkowski, mistrz olimpijski z Sydney i dodaje: – Dla mnie te jego porażki z samym sobą są niewytłumaczalne. To było trochę tak, jakby Usain Bolt przegrywał biegi eliminacyjne. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. Po igrzyskach Paweł znów robi bardzo dobrą robotę, tylko go podziwiać jak regularnie rzuca ponad 80 m. Szkoda tylko tych niewykorzystanych szans, bo sport jest taki, że nie zawsze daje kolejne.
„Te koło to jakieś jaja”
Ale u niego nudą nie wieje także poza lekkoatletycznym kołem. Osoby z którymi rozmawiałem zgodnie mówią, że to szczery chłopak, który od zawsze miał trochę niewyparzony język. Chociaż może inaczej: zawsze mówił jak jest, bez pudrowania. Przykładem może być tutaj chociażby jego stosunek do młociarzy z przeszłością dopingową. Kiedy na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy w Amsterdamie wystąpił skompromitowany Białorusin Iwan Cichan, nie oszczędził go. W mediach przeczołgał go niemiłosiernie. Nazwał go oszustem i zapowiedział, że nigdy nie poda mu ręki.
Ale on sam, od kiedy zaczął seryjnie wygrywać, też posądzany jest o branie koksu. Warto tutaj zacytować fragment wywiadu dla „Playboya”, którego młociarz udzielił tuż przed wyjazdem na igrzyska w Rio de Janeiro:
„Brałeś coś kiedyś?
Nie, ale nagminnie jestem o to posądzany. Wiadomo, że taki wieśniak jak ja, nie może tak daleko rzucać bez wpierdalania koksu. A są tacy, którzy rzucają ładniej ode mnie, ale bliżej. I to jest problem dla niektórych. Nie dla mnie.
A gdybyś był Rosjaninem?
Pewnie żarłbym to świństwo bez opamiętania (śmiech). Nieświadomie, bo wszystko miałbym postawione przed sobą przez trenera. Mój trener od zawsze wbijał mi do głowy: „Nigdy nie pij otwartego napoju od kolegi. Jak jesz, to nie odchodź od stolika aż nie zjesz, bo ktoś może ci coś wtedy dosypać”. Nie mogę już tego słuchać. To nudne. Ale skuteczne.”
Może to trochę dziwnie zabrzmi, ale 28-latek uchodzi też za… postrach osób odpowiadających za przygotowanie obiektów do zawodów i treningów. Dwukrotny mistrz świata nie ma oporów, żeby publicznie wytknąć, że na przykład koło dla młociarzy zostało przygotowane katastrofalnie. – Mamy po raz kolejny zawody we Francji i po raz kolejny przy 30-stopniowej temperaturze nie mamy parasola, nie mamy dostępu do zimnej wody, trzeba gdzieś łazić nie wiadomo gdzie, no… To jest organizacyjny dramat – tak na przykład na antenie TVP zrecenzował Drużynowe Mistrzostwa Europy we Francji.
Ostatnio najmocniej dostało się organizatorom mistrzostw Polski w Białymstoku, które Fajdek akurat niespodziewanie przegrał z Wojciechem Nowickim. Najpierw grzecznie pogratulował koledze wyniku, ale jednocześnie podczas rozmów z dziennikarzami dał upust wściekłości, bo jak twierdził powodem jego spalonych prób było złe wytyczenie promienia do rzutów. Powiedział, że takie warunki „to jakieś jaja” i że konkurs w ogóle nie powinien się w takim miejscu odbywać. Koniec, kropka. Mało tego, kiedyś nawet sam wziął sprawy w swoje ręce. Konkretnie wziął w nie kielnię. Stało się tak podczas obozu w Portugalii, gdzie stare koło dla młociarzy było w kiepskim stanie. Po interwencji członków polskie ekipy zburzono je i wylano nowy beton. Kierownikiem budowy był właśnie Fajdek. „Chcesz żeby było dobrze, zrób to sam. Taka atrakcja w Portugalii!” – pochwalił się wtedy w mediach społecznościowych.
– Paweł to trudna jednostka – śmieje się Szymon Ziółkowski. – Kiedy wchodził do reprezentacji, wielokrotnie był mocno wpieniający, szczerze powiedziawszy często mnie irytował. Postać bez wątpienia kolorowa, wystarczy na niego popatrzeć. Ale żeby uprawiać rzut młotem, trzeba jednak mieć świra i to wcale nie lekkiego, bo ta konkurencja nie należy przecież do najlżejszych.
Można znaleźć jednak dość proste wytłumaczenie, dlaczego u Fajdka nigdy nie jest nudno. W końcu przyszedł na świat 4 czerwca 1989 r., a więc w dzień pierwszych po wojnie częściowo wolnych wyborów. Sam zresztą lubi powtarzać, że jak już się urodził, to nawet komuna padła z hukiem.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. iaaf.org/oficjalny profil FB