Reklama

W Bułgarii powiedziano nam, że nie mamy szans, nawet gdybyśmy wygrali 2:0 u siebie

redakcja

Autor:redakcja

27 lipca 2017, 11:25 • 6 min czytania 7 komentarzy

To jest ten dzień. Arka Gdynia po wielu latach wraca do Europy, wieczorem, każdy kto może, pójdzie na stadion albo będzie oglądał starcie z Midtjylland z domu. Przed historycznym starciem porozmawialiśmy z Januszem Kupcewiczem, który historię Arki już pisał – choćby wtedy, gdy grał mecze w pucharach przeciwko Beroe Stara Zagora.

W Bułgarii powiedziano nam, że nie mamy szans, nawet gdybyśmy wygrali 2:0 u siebie

Jakie jest pana pierwsze skojarzenie z meczem z Beroe Stara Zagora u siebie?

Chyba to, że największa liczba kibiców nas oglądała. Siedzieli na trawie przy linii, stadion był pełny, a przy tym był spokój, żadnej pirotechniki, rozrób czy awantur. Kibiców gości sobie nie przypominam.

Ale bilety piłkarze dostali do rozdania? Była masa telefonów, żeby jakieś przekazać?

Trudne pytania mi pan zadaje, sprzed 40 lat ciężko powiedzieć (śmiech). Nie pamiętam, ale my jako zawodnicy też chyba dostaliśmy jakieś bilety, bo nasza najbliższa rodzina, czyli żony, siedziały na tej VIP-owskiej trybunie, a więc głównej – jak ten tunel szedł dawny. Chyba więc nie było problemów, dostaliśmy po kilka biletów i mogliśmy rozdać rodzinie czy znajomym.

Reklama

Strach pomyśleć, co byłoby z frekwencją, gdyby rywal był większą firmą, jak na przykład Juventus w Gdańsku.

No, ale ja wychodzę z założenia, że lepiej byłoby odpaść z Juventusem. Czasy były takie, że każdy z nas wolał pojechać na Zachód, bo wiadomo, jak ciężko wtedy z tym było. Ja może nie miałem takich problemów, bo łapałem się w kadrze i często wyjeżdżałem, ale taki pospolity Polak miał duże problemy. A wyjazd do Bułgarii to kolosalna różnica, do tego przegrać i odpaść z Juventusem… W Lechii do dzisiaj wspominają. My nie mamy aż tak wielu wspomnień jeśli chodzi o Starą Zagorę.

Drużyna też przyjęła to losowanie z rozczarowaniem, jak pan?

Raczej tak, liczyliśmy na wyjazd na Zachód i granie z bardziej firmowym zespołem. Choć i tak to był wielki sukces dla naszego klubu, największy w historii w tamtym czasie. Niemniej każdy z nas wolał grać ze zdecydowanie lepszym przeciwnikiem i przede wszystkim z Zachodu.

No i rundę później byłby ten Juventus.

Właśnie. Jeżeli dobrze kojarzę, to oni pierwszy mecz zremisowali, a drugi przegrali tylko 0:1, ale nie pamiętam dokładnie. [Beroe wygrało pierwszy mecz 1:0, drugi przegrało 0:3 po dogrywce, ale rzeczywiście, co do meritum pan Janusz się nie myli, Bułgarzy się postawili – PP]

Reklama

Jak sportowo wspomina pan Beroe?

Myślę, że to był równorzędny zespół z nami. Narzekaliśmy trochę na sędziów, na organizację i fatalne przyjęcie – gdzie u nas byli przywitani bardzo serdecznie – ale też jednak możliwe, że byliśmy troszkę słabsi. Sportowo zawaliliśmy pierwszy mecz, kiedy wygraliśmy tylko 3:2. Trzeba było wykorzystać atut własnego boiska, kibiców w dużej liczbie. Głupie bramki potraciliśmy, a tam już przewodniczka powiedziała nam, że nie mamy większych szans. Jednak to wytłumaczenie, nie zwalajmy na sędziów i warunki, to nie ma sensu.

Zabrakło wam wtedy doświadczenia?

Na pewno, choć w sumie nie tylko doświadczenia, ale też i mądrości. Zamiast się cofnąć, z tego co pamiętam, staraliśmy się grać ofensywnie i to nas zgubiło. Trzeba było zagrać w tyle, wychodzić z kontrami, może ten mecz byłby mniej ciekawy, ale wygralibyśmy to 3:1.

Któregoś z Bułgarów by pan wyróżnił?

O, nie. Nie jestem w stanie odpowiedzieć, nawet gdyby mi pan skład podał, to nie było kogoś, kto by się tak wybijał. Nie tylko w tym meczu, ale też nie wiem czy ktoś z tamtego zespołu grał w reprezentacji Bułgarii.

Czyli taka solidna masa, zupełnie inaczej niż ten Juventus, z niego każdy Lechista wybierze Platiniego czy Bońska.

Bez porównania.

Mówił pan o skandalicznych warunkach w Bułgarii.

Tam praktycznie od początku o nas nie dbano. Wtedy się nie jeździło z własnym kucharzem, lecieliśmy normalnymi liniami, nie czarterowymi, hotel pod psem, jedzenie fatalne, dopiero interwencja naszych działaczy coś pomogła. Takie czasy, kto tego nie przeżył, to trudno mu pomyśleć, że coś takiego było. Ale było. Z takiego traktowania jednak Bułgarzy słynęli, też Rumuni, mimo że w rewanżach byli przyjmowani bardzo dobrze, w wysokim standardzie. Oni chcieli rywali psychicznie u siebie zdołować.

Remont o piątej rano?

Tak, z tego co pamiętam były hałasy. Innym razem nie było światła, ciepłej wody… Głupie sprawy, których na tym poziomie nie powinno się robić.

Sędzia też chyba pomagał Bułgarom? Wyrzucił jednego z Arkowców.

Franka Bochentyna. A to był najspokojniejszy obrońca i grający najbardziej fair, natomiast dostał kartkę za faul, którego nie było. Do tej pory nikt nie wie za co.

Wtedy czuł się pan oszukany?

Nie pamiętam kto był wtedy sędzią, ale chyba Turek. Usłyszeliśmy w autokarze taką rozmowę przewodniczki z kierownikiem drużyny, że „nie, tutaj nie macie wygrać większych szans, nawet jakbyście u siebie wygrali 2:0, to tutaj mielibyście kłopoty nie przegrać 0:3”. Myśmy tego nie potraktowali przed meczem poważnie. Wtedy tak, czułem się oszukany. Z perspektywy czasu staram się podchodzić do tego z zimną głową, ale wtedy była to wielka przygoda. Tym bardziej człowiek był przygnębiony, gdy usłyszał, z kim zagrała Beroe Stara Zagora.

A jak pan obstawia teraz – Arka ma szansę przebić tamten zespół i przejść choć jedną rundę?

Wie pan, Arka jest tak nieobliczalnym zespołem (śmiech). Zrobili tyle niespodzianek, że trudno było na to liczyć – Puchar Polski, Superpuchar, cieszę się z tego, ale nie chcę wierzyć, że ktoś na to stawiał, bo graliśmy na zespoły mocniejsze kadrowo, a już nie mówię o budżecie. Tutaj też faworytem są Duńczycy, jednak Arki bym nie skreślał. Zresztą, wczoraj żółto-niebiescy z Astany wygrali 3:1, to chciałbym, żeby Arka powtórzyła taki wynik.

*

O dwumeczu z Beroe mówili w naszych poprzednich wywiadach też inni Arkowcy.

Czesław Boguszewicz:

 Ani się umyć, ani załatwić, bo hotel w remoncie i nie ma wody, jakby innego nie mogli nam przydzielić… Od razu nerwówka, rozdzwoniły się telefony, między innymi do ambasady. A jedzenie i picie? Jak dostaliśmy herbatę to zimną, bo przynosili po 45 minutach, obiad na 14.00 przynieśli po 15-tej. Na tamte czasy typowo bułgarskie zachowanie. Obie bramki… Mogli strzelić inne, ale te co trafili, to obydwu sędzia nie powinien uznać. Jedna z trzymetrowego spalonego, drugą zagrał sobie ręką na woleja i uderzył z powietrza do bramki z paru metrów. Przykre doświadczenie, ale co zrobić, widocznie na więcej nas nie było wówczas stać. 

Całość TUTAJ

Tomasz Korynt:

 Może będę teraz trochę nieobiektywny, ale prawda jest taka, że mieliśmy wówczas mnóstwo zastrzeżeń do pracy sędziego. Nie pozwalał nam na nic. Na przykład moje każde wejście w pojedynek powietrzny było interpretowane jako mój faul. Trudno nam było przekroczyć linię środkową. Na pewno zdawaliśmy sobie sprawę, że 3:2 to jest mało. Najbardziej pluliśmy sobie w brodę z powodu tej kontaktowej bramki, bo wynikała ona z dużego nieporozumienia bramkarza ze środkowym obrońcą, co Bułgarzy wykorzystali. Jechaliśmy jednak z nadzieją, że uda nam się wybronić tę nikłą przewagę.

Całość TUTAJ

Paweł Paczul

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...