Paweł Kozub strzelał bramki w A klasie, gdy menadżer podszedł do niego i powiedział, że załatwi mu Arsenal.
Paweł szkolił się w juniorach Przełęczy Tylicz, którzy potrafili przegrać z Dunajcem Nowy Sącz 0:29. Wkrótce Przegląd Sportowy pisał, że chce go Valencia i Barcelona. Machina medialna sprawiła nawet, że był gwiazdą… w Football Managerze 2008, gdzie kupowało go Man City czy Napoli.
Jego przypadek jest dowodem tego, że futbol potrafi być jazdą 250 km/h bez trzymanki. Z siódmej ligi polskiej wyjeżdżał do Anglii, wkrótce trenował z Legią, by potem nie zobaczyć ani grosza w KSZO, łączyć szukanie klubu z wykładaniem jogurtów w hipermarkecie.
Jak czuje się człowiek, którym tak rzuca los? Rozpala nadzieję do czerwoności, a potem ją chce odebrać?
Gdzie są granice wiary? Paweł Kozub zawsze wierzył. W to, że praca da mu sukces, a także ludziom, którzy co pół roku wysyłali go do innego klubu.
***
Na Tylicz mówię, że to Alaska, także Alaska piłki nożnej. Dwa tysiące mieszkańców, bardzo cicho, miejsce nieporównywalne z Poroninem, Białką czy zakopiańskimi kurortami. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, znajdują ciszę. Mogą odpocząć od zgiełku. Dzień w Tyliczu wydaje się bardzo długi.
Miejsce raczej narciarskie niż piłkarskie.
U mnie pora roku decydowała co robiłem. Zimą jazda na nartach i snowboardzie, do tego hokej, narty, do tego siatkówka, która dała mi zwinność, moc, skoczność. Latem funkcjonowałem z piłką przy nodze, jednocześnie fascynując się meczami. Pierwszy mecz, jaki tata pozwolił mi obejrzeć, to finał Manchester United – Bayern.
Musiałeś mieć pozwolenie na oglądanie meczów?
Miałem wtedy dziewięć lat, nie mogłem jeszcze oglądać telewizji po 21. Miałem być już w łóżku i szykować się do spania.
Krótko byłeś trzymany.
Mama pielęgniarka, tata strażak, ja jestem najstarszy z trójki rodzeństwa. Ale to nie była jakaś dyscyplina wojskowa, tylko pora dla rodziców, którzy chcieli odpocząć po pracy.
Grałeś w miejscowej Przełęczy Tylicz.
Trafiłem tam z naboru jako ośmiolatek. Nikt w Przełęczy nie trenował, po prostu rzucano nam piłkę. W meczach dostawaliśmy mocno w plecy. Wynik 0:29 przywieziony z Dunajca Nowy Sącz dumą nie napawał, ale to też inne czasy. Nie mieliśmy pompy na rezultat, na karierę, jechaliśmy, graliśmy co kto potrafił i wystarczyło. Ja byłem na stadionie codziennie, nawet wtedy, kiedy nie organizowano treningu. Grałem gierki jeden na jeden, jeden na dwóch, a wszystko w formie meczów na małe bramki.
Ciekawe, bo gra jeden na jeden i koordynacja ruchowa, którą miałeś poprzez inne sporty, to podstawa dzisiejszego szkolenia młodzieży.
Wyrabiałem sobie naturalną szybkość, drybling, zwinność, tak dzień w dzień. Czasem przyszło sześciu, czasem przyszło trzech, koledzy się zmieniali, ale ja byłem zawsze. Graliśmy aż do zmęczenia, aż nam się już nie chciało.
W jakim wieku zadebiutowałeś w seniorskiej piłce?
Dwa tygodnie przed szesnastymi urodzinami zagrałem na lewo na czyjejś karcie i strzeliłem dwa gole. To była B klasa. Później, jak zagrałem pierwszy mecz na swoje nazwisko, strzeliłem hat-tricka w dwanaście minut. Ktoś podłapał temat i ukazał się w „Dzienniku polskim” artykuł, że na ziemi sądeckiej narodził się talent. „To niebywałe, żeby w dwanaście minut strzelił trzy bramki”, tak się zaczęło.
Mimo, że to były tylko gole w B klasie.
Marketing pisał swoje historie, że strzelałem nie wiadomo ile w okręgówce i różne inne takie historie. Byliśmy liderami, zrobiliśmy awans do A klasy.
Marzyłeś w ogóle żeby być piłkarzem?
Nie miałem prawa o tym marzyć. Nie byłem piłkarzem drużyny sądeckiej, nigdy nie pojechałem na zgrupowanie kadry regionu, nikt nie obserwował takich rozgrywek jak nasze. Moja głowa nigdy nie była naprana hasłem, że mam talent, bo nigdy nikt mi tak nie powiedział. To, co mi się przydarzyło, nie miało prawa się przydarzyć. Skupiałem się na szkole, kolejnym celem było LO w Nowym Sączu. Ale po tym artykule tak się zdarzyło, że miałem okazję potrenować z pierwszą drużyną Sandecji. Syn trenera z Tylicza był w niej juniorem i gdzieś mnie zaanonsował. Przyszedłem i pobiegałem. Na pewno nie było tak, że przyszedł chłopak znikąd, wziął piłkę i wystrzelił tak, że wszystkim opadły szczęki. Nic takiego nie miało miejsca. Nie mogę nazwać tego grą, bo nie wyróżniałem się niczym poza szybkością.
Jak doszło do tego, że zainteresował się tobą menadżer Jerzy Kopiec?
Ten młody zawodnik, syn trenera z Tylicza, szepnął mu słówko. Ja wtedy trenowałem z juniorami Sandecji, a poza tym grałem w Tylicza w A klasie. Kopiec przyjechał na mój mecz, przychodził na treningi. Pewnego dnia podszedł po treningu, podał rękę i zapytał czy pojadę z nim do Arsenalu lub Aston Villi. Powiedziałem: okej, dobra.
Wierzyłeś w to w ogóle?
Zadzwoniłem do mamy: mamo, pojawił się pan, chciałby, żebym pojechał z nim do Anglii. Przyjechał do nas do Tylicza, porozmawiał z rodzicami, ja posłuchałem. Zapytał czy może mnie zabrać, pojechałem, szkoły nie zawaliłem, miało to ręce i nogi. Zaczęła się otoczka, modelowanie prasy wokół mnie, cuda nie widy, artykuły w Fakcie, Przeglądzie Sportowym, na Onecie. Pan Jerzy Kopiec miał już w Legii Dawida Janczyka i Maćka Korzyma, ja miałem być kolejnym z młodych, ofensywnych z tego regionu, który równie szybko jak oni dołączy do poważnej piłki. Wkrótce pojechaliśmy do Stoke.
To musiał być dla ciebie szok. Przeskok z Tylicza do Stoke.
Anglia, Championship, trenuję obok pierwszej drużyny. Zakwaterowanie u mamy skauta, też fascynatki piłki, z którą oglądałem codziennie Sky Sports. Odprawy jak w filmach – postawny czarnoskóry trener, który ekspresyjnie motywuje. Doskonała organizacja, no i te boiska… nie widziałem ich końca. Takie tam były boiska: nie widziałem gdzie się kończą. Codziennie jadąc autobusem na trening czułem chęć do pracy. Nie pomyślałem „jestem dobry, skoro tu trafiłem”, tylko „ja tu muszę trenować”.
Czułeś, że możesz nawiązać walkę?
Czułem, że mogę nawiązać rozwój. Widziałem, że mogę tu pracować nad sobą, że z dnia na dzień czuję się coraz lepiej. Nie ukrywam, jakby wtedy mi powiedziano „Paweł, możesz zostać w Stoke”, to bym został. Nie myślałem o pieniądzach, chciałem tylko, żeby dali jeść, dali spać, pomogli nauczyć się języka, pozwolili trenować codziennie i chodzić do szkoły. Później, realnie na to patrząc, domyśliłem się jednak, że nie miałem szans tam zostać, bo był to zabieg czysto marketingowy. Dziś czytam to tak: mój menadżer miał kontakty w Stoke, wywiózł mnie tam na niezobowiązujące dwa tygodnie, co już zmieniało mój status w polskiej piłce, a co też można było „podmalować”, sprzedać w mediach.
Fragment artykułu z Przeglądu Sportowego, wrzesień 2005. „Szesnastoletni Paweł Kozub wylatuje na testy do angielskiego Stoke. W kolejce po tego zawodnika ustawiły się już tymczasem hiszpańskie kluby – Barcelona i Valencia. Kozub jest zawodnikiem piątoligowego KS Tylicz i gra na pozycji wysuniętego napastnika”.
Wiem, wiem. Mam ten wycinek w domu. Mama zbierała.
Jak się czuje nastolatek, gdy czyta o sobie, że chce go Barcelona? Brzmi to jak surrealizm.
Pamiętam, wchodzę na Onet, a tam artykuł o mnie, że strzelam nie wiadomo ile w okręgówce, choć wcale w niej nie grałem. Potem ta Valencia i Barcelona. Oczywiście trafił się moment, że mnie sparaliżowało: jaka Barcelona? Ale ogółem podchodziłem do tego… Nijak. Byłem realistą. Skoro nic się nie wydarzyło, to nie ma tematu. Zdawałem sobie sprawę z procesu marketingowego. Jestem i byłem osobą trzeźwo myślącą, więc nie reagowałem na to jakimś podnieceniem, że ktoś o mnie napisał. Znam wielu, którzy zostali niewolnikami swojego talentu, zagrzali się i myśleli, że już nie muszą pracować. Piszą to piszą, ja ufam człowiekowi, który sprawia, że tak piszą. Nie dopytuję „kiedy”, „dlaczego”, bo to nie moje klimaty. Może jakbym wcześniej grał w mieście, gdzie bardziej interesują się piłką, to bym się tym jakoś zachłysnął, ale tak, w Tyliczu? Nie złapałem tego ani ja, ani rodzice, ani koledzy.
Medialna karuzela się kręciła, a jakie były realia?
Testy w Wiśle Kraków u trenera Bogusława Pietrzaka. Bardzo chciał, żebym przyszedł, rodzice też byli za, myśleli, że Kraków to niedaleko i można mieć nade mną kontrolę. Był temat drugiej drużyny, ew. SMS-u, akademika, ale mój menadżer na to nie przystał. Stawiał sprawę na ostrzu noża: albo pierwszy zespół albo w ogóle. Wróciłem do Nowego Sącza, zagrałem rundę w juniorach, rezerwach.
Nie miałeś pretensji do menadżera? Chcieli cię w Wiśle.
Nie ingerowałem w te sprawy. Słowo „zaufanie” to dla mnie podstawa. Skoro coś się zdarzyło, co nie miało prawa się zdarzyć, to niech idzie swoim torem. Zadawałem pytania, ale nigdy nie napierałem ze swoimi pomysłami. Nigdy nie byłem takim człowiekiem. W Nowym Sączu przebijałem się do składu rezerw. Nie było tak, że ktoś mi załatwił miejsce. Oczywiście nie mam złudzeń, pewnie ktoś dopomógł, żeby mnie pokazać, ale grałem dobrze na poziomie juniorskim, a Skawie Wadowice strzeliłem trzy bramki. Później zdarzyło się tak, że rezerwy, zawsze wzmacniane zawodnikami pierwszego zespołu, grały w tym samym terminie co „jedynka”. Pojechałem więc i strzeliłem dwa gole. Zawodnicy „dwójki” zaczęli na mnie inaczej patrzeć. Już na wiosnę zadebiutowałem w drugiej lidze, grałem jakieś końcówki. Sandecja to nie była drużyna, która walczyła o laury, co nie da się ukryć, też mi ułatwiło zdobycie szansy.
Jak porównywałeś się do chłopaków grających w drugiej lidze, to jak wypadałeś?
Szybkościowo dobrze, ale brakowało mi atutów fizycznych, umiejętności walki o pozycję, ogrania, doświadczenia. To był ogromny przeskok. Zachęta do pracy, pracy i jeszcze raz pracy.
Więc po sezonie, w którym strzelałeś w A klasie, juniorach i rezerwach Sandecji, trafiłeś do Legii?
Tak. Wszedłem do szatni pierwszej drużyny i usiadłem obok Łukasza Fabiańskiego. Serdecznie opiekował się mną Dawid (Janczyk – przyp. red.). Maciek (Korzym – przyp. red.) był też gdzieś z boku, z Sebastianem Szałachowskim jeździłem na treningi. Z Dawidem nie znaliśmy się wcześniej, mieszkał sam, nie miał dziewczyny, rodzina daleko, więc razem spędzaliśmy czas. Był taki jak ja, normalny chłopak. W Legii byli wtedy Burkhardt, Choto, Szala, Radović, Roger. Duża piłka, piłkarze przez duże „P”. Największe wrażenie robili Fabian, tytan pracy, a także Marcin Burkhardt, który bardzo dużo widział i szybko podejmował dobre decyzje. Mnóstwo dryblował Miro Radović, cały czas funkcjonował w pojedynkach jeden na jeden, o co na początku miano do niego pretensje, ale nigdy nie poprzestał i widzimy jak dobrze na tym wyszedł. Starszyzna przyjęła mnie normalnie, miałem wsparcie w Tomku Kiełbowiczu, który gdy coś zrobiłem źle, to mówił, żebym się nie przejmował. Czasem też krzyczeli na mnie, ale już nie pamiętam kto.
A trener Wdowczyk jak do ciebie podszedł?
Zajmował się drużyną, nie miałem z nim indywidualnych rozmów. Jak wchodziłem na boisko z Wisłą Płock w Pucharze Ekstraklasy, czyli w swoim jedynym meczu dla pierwszej Legii, powiedział, żebym pokazał co potrafię. I tyle. Resztą zajmował się menadżer, któremu ufałem. On się zajmował resztą.
To znaczy czym się zajmował?
Był odpowiedzialny za to, że Legia się pojawiła, więc on rozmawiał z trenerem czy gdzieś z zarządem.
Jakie miałeś wrażenia z jedynego meczu w Legii?
Ogromne. Zobaczyłem koszulkę ze swoim nazwiskiem i aż mnie w brzuchu skręciło. Stres ogromny. Kibiców dwanaście tysięcy. Za dużo analizowałem chyba, nie umiałem po prostu wyjść i zagrać. Na boisku raz wślizgiem zaatakowałem bramkarza, a trybuny zaczęły klaskać. Od razu adrenalina. Wrażenie niesamowite, tego się nie da opisać, przecież ja chwilę wcześniej grałem w Przełęczy Tylicz. Bardzo chciałem, żeby ten stadion, ci kibice, ta atmosfera, nie stały się tylko epizodem. Chciałem pracą i systematycznością sprawić, żeby to była moja rzeczywistość.
Jak w Tyliczu mogłeś zbywać marzenia o piłce, tak tutaj trudno było nie uwierzyć, że się uda.
Namacalnie mogłem poczuć ten świat. Zadebiutowałem też w jednej z młodzieżowych kadr Polski. Pojechałem z Maciejem Rybusem na turniej na Słowację, też fajne przetarcie. Zagrałem tylko czterdzieści pięć minut w ostatnim meczu grupowym, ale wywalczyłem karnego i był to jedyny mecz, który wygraliśmy. Coś się zaczęło dziać. Ja cały czas chciałem pracować, pracować, pracować, nie interesowały mnie inne sprawy. Nie zgubiłem się w mieście. Do Warszawy zawsze miło mi się wraca, ale nie mogę powiedzieć, że w nią wsiąkłem. Podobała mi się organizacja Legii a także to, że na każdym kroku da się odczuć, że to ważny klub. Chciałem się odnaleźć w jego strukturach, chciałem dostawać szanse i się rozwijać. Do tego mogłem się uczyć, zarobić pierwsze pieniądze. Mieszkałem sam, więc to też dla mnie okres, w którym musiałem sobie uprać, ugotować. Nauka życia, pierwsza dorosłość. Panowałem nad swoją szkołą, nad swoimi finansami, nad swoim życiem.
To duże wyzwanie, młody człowiek, który ma już jakieś pieniądze, a jest z dala od domu w wielkim mieście.
Nikt nie powie, że gdzieś się rozprowadzałem. Pochodziłem ze wsi, gdzie nie było dyskotek, a w Warszawie nie czułem potrzeby szukania okazji by na nich spędzać czas. Na imprezach raz, że nie czułem się za dobrze, a drugie, że nie chciałem być na treningu niewyspany. Byli tacy, którzy chodzili się bawić, co jest normalne, bo jak jesteś młody i już coś zarabiasz, to szukasz atrakcji. Wiem, że dla niektórych byłem dziwny. Ale mieliśmy w Legii grupę z Nowego Sącza, trzymaliśmy się w swoim gronie. Menadżer zabierał mnie też ze sobą na obiady, mogłem zobaczyć trochę kuluarów, choćby rozmów w sprawie transferu Dawida. Może chciał sprawdzić jak spędzam czas, trochę mnie przypilnować.
W czasach Młodej Ekstraklasy twój profil w Football Managerze został owiany legendą. To też pokazuje, jak skutecznie działała machina promocyjne.
Sam nigdy nie grałem w gry, ale wiedziałem jak to funkcjonuje. Ktoś mi kiedyś pokazał, że jestem niesamowity, wszyscy sprzedają mnie za miliony, zarabiają krocie, a ja trafiam do tej Valencii czy Barcelony. Taki mój profil powstał z tego względu, że miałem iść do pierwszej drużyny, mój menadżer walczył o to do końca.
Źródło: CMRev.com
Mateuszowi Sokołowskiemu z „Gramy bez bramkarza” powiedziałeś, że gdybyś mógł, wszystkie pieniądze wydałbyś na rozmowę z psychologiem.
Nie wiem, czy rozmowę z psychologiem, ale wydałbym wszystkie pieniądze na możliwość pracy na różnych płaszczyznach. Przygotowanie fizyczne, trening mentalny, trening taktyczny, trening indywidualny. Sam chodziłem na siłownię z pomysłu Maćka, który był w Legii dłużej i widział, że jestem słabszy fizycznie. Ale to nie było nabijanie masy, próba zrobienia z siebie pakera. Po prostu się wzmacniałem. Poza tym treningi wspólne w drużynie. Chodzi mi o świadomość, o której dzisiaj tyle się mówi, a o która wtedy była niska – nie rozmawiało się o treningu indywidualnym, nie było komunikacji, nie rozróżniano umiejętności miękkich, twardych. Jedyną osobą, która próbowała to zrobić, był Jacek Magiera. On ze mną porozmawiał jako pierwszy, gdy widział, że coś jest nie tak. To przed nim się otworzyłem. Nie grałem wtedy, pojawiały się czarne myśli, a także poczucie, że może gra gorszy ode mnie. Smutek, że nie dostaję szans, choć tak ciężko na nie pracuję. Jednocześnie stale i systematycznie powtarzałem sobie, że mój dzień nadejdzie. Nie poddam się i on musi przyjść. Gdy co pół roku wysyłali mnie do innego klubu, też się nie poddałem. Jak skończyły się kontakty menadżerskie i działałem na własną rękę, też się nie poddałem. Do teraz się nie poddałem. Może już nie gram, ale nadal jestem przy piłce i wierzę, że to będzie moja droga.
W jaki sposób Jacek Magiera sprawił, że się otworzyłeś?
Zapytał czy możemy umówić się na obiad i pogadać co u mnie. Spotkaliśmy się kilka razy, wypiliśmy kawę. Rozmawialiśmy o rodzinie i o tym jak się czuję, czy wszystko okej. Nie w pierwszej rozmowie wszystko się powie, ale po którejś otworzyłem się. Do dzisiaj czuję, że tamte rozmowy mnie budują. Nie byłem już w Legii, to w trudnych momentach dzwoniłem do niego i zawsze dodał wiary, motywacji. Jacek Magiera był drugą osobą ze środowiska piłkarskiego, której zaufałem.
Pierwszą był Jerzy Kopiec.
Tak.
Żałujesz, że aż tak mu zaufałeś?
Nie, bo jakbym mu nie zaufał, to może to wszystko by się nie zdarzyło. Poza tym, dlaczego mam rozpamiętywać przeszłość? Jestem tu i teraz, myślę o tym, co przede mną. Mógłbym mieć pretensje do całego świata, dlaczego nie. Przecież ja przegrałem karierę. Miałem być w Barcelonie, miałem być w Valencii. Powinienem mieć duże pieniądze, otworzyć pokoje w Tyliczu, żyć z turystyki. Nie mam problemu z tym, że się nie spełniło. Taka jest moja droga. Nie ma przypadków w życiu. Trafiłem na takich ludzi, trafię na innych. Trafię jeszcze na gorszych i na lepszych. Wszystko zależy od tego jak do tego podejdę. Gdybym wtedy nie zaufał, to bym tego wszystkiego nie doświadczył, a więc nie byłbym tym, kim jestem teraz. A teraz jestem szczęśliwy.
To inaczej: czy Kopiec kiedyś cię zawiódł?
(dłuższa pauza) Czy zawiódł. Pewnie zawiódł. Wtedy, gdy to wszystko trwało, nie miałem myśli, że coś idzie nie tak, że coś powinien zrobić inaczej, dopiero z perspektywy może pojawiały się pewne refleksje. Natomiast na pewno czułem się źle, gdy nie dostałem pieniędzy w Ostrowcu Świętokrzyskim. Miałem zaraz brać ślub, a nie dostałem pieniędzy przez sześć miesięcy. Nigdy ich nie odzyskałem, klub zbankrutował, a wcześniej zwodził mnie. Pytałeś kiedy wypłata, mówili: „po meczu!”. Po meczu nie było nic, trenowałeś, potem ta sama śpiewka. Co mogłem zrobić? Przecież jakbym przestał trenować, grać, tylko bym sobie zaszkodził. Tak funkcjonują te kluby, błędne koło. Od KSZO nie dostałem złotówki, zaległe za wynajem spłacałem ze ślubnych kopert. To na pewno było bolesne, ale też było kształcące. Pieniądze dzisiaj są, jutro ich nie ma, poza tym nie mówimy o kwotach, które spowodowały, że musiałem wziąć obciążający kredyt czy wszedł mi do mieszkania komornik. Byłem i jestem wolnym człowiekiem, nie popadłem w długi.
Wspomniałeś, że rzucano cię co chwila w różne miejsca. Pierwsze wypożyczenie – Pelikan Łowicz.
Wywalczyłem sobie skład, nikt mi go nie dał. Pomogłem Sandecji awansować, bo to mój gol strzelony Górnikowi Wieliczce przypieczętował jej awans. Mecze o 11:15, w Łowiczu nawet Ligę Mistrzów o tej godzinie by grali. Trener Araszkiewicz dbał, żebyśmy się integrowali, Adam Mójta uczył mnie rzucać crossy, bo nie miałem ich dobrze opanowanych. No i Piotrek Grzelczak w ataku, poza boiskiem chodził swoimi ścieżkami, ale strzelał bramkę za bramką. Śmialiśmy się, że rywal jeszcze nie wyszedł z szatni, a Piotrek już miał dwie bramki. Wróciłem do Legii z nadziejami, bo wywalczyłem miejsce w seniorskiej drużynie, ale nie było już tematu. Szansy nie dostałem. Posłano mnie do Kolejarza Stróże na transfer definitywny. Od tego momentu zawsze był grany temat: idź na pół roku, pokaż się z dobrej strony, to będzie przystanek, a potem pomyślimy co dalej. Od tego momentu zaczęła się równia pochyła.
Menadżer organizował ci kluby.
Tak. Ufałem mu. Cały czas miało być lepiej.
Poprad Muszyna to który poziom?
(westchnienie) Czwarta liga.
Przed chwilę treningi z kadrowiczami, a tu Poprad. Nie paliły się czerwone lampki?
Nie, bo wierzyłem zapewnieniom: poczekaj pół roku, nie przejmuj się, na wiosnę coś znajdziemy. Ja więc znowu do treningu. Nigdy się ty nie nudziłem. Wiecznie chciałem się doskonalić, coś poprawiać, a nie dyskutować.
Nie sądzisz, że przeszkadzało właśnie to, że byłeś wszędzie tymczasowy? Jak ktoś jest na pół roku, to nie bardzo chcą z nim wiązać plan. Postawią na takiego, na którym mogą zarobić.
Nie wiem, czy kluby w tamtych czasach miały długofalowe plany.
Testy w ŁKS to partyzantka. Opowiadał mi o nich ostatnio Piotrek Świerczewski.
Przyjechałem, zobaczyłem, wróciłem. Codziennie pojawiali się nowi zawodnicy. Wiem jaka była tam organizacja, nie interesowało mnie czy będą pieniądze, czy będzie prezes, to wciąż nie był mój priorytet. Zagrałem w test meczu z Legią, całkiem nieźle uważam, ale w ŁKS nie zostałem. Czemu – nie wiem. Później z dobrej strony pokazałem się w Stali, wiem, że im się podobałem, ale tu też do tej pory nie wiem czemu nie wypaliło. Taka sytuacja.
Zamiast tego przeżywałeś przygody w Izraelu.
Polecisz do Izraela? Trzeba, to lecę. Leciałem długo, przez Estonię, a gdy wylądowałem, zatrzymali mnie. Okazało się, że nie mam wizy sportowej. Przetrzepali na lotnisku jak na filmach. Rewizja osobista do majtek, zabrane komputery, telefony, dużo pytań, a na koniec trafiłem do aresztu. Powiedzieli, że rano mnie deportują. W celi siedziałem z jakimś Japończykiem, który miał smoka wytatuowanego na całe plecy. Byłem tak wycieńczony czterema godzinami trzepali mnie na lotnisku, że było mi wszystko jedno. Padłem spać. Dobra, najwyżej wrócę do Polski i święty spokój. Ale rano mnie wypuścili. Powiedziałem im wcześniej, że przyleciałem szukać korzeni swojej babci, a oni uwierzyli. Byłem w dwóch klubach na testach – jeden bogaty, żydowski, drugi biedny, islamski. W tym islamskim bieda straszna, trenowaliśmy w slumsach na spalonej trawie. Żydowski miał piękny stadion, piękną murawę, stroje treningowe Nike. W drużynie islamskiej zagrałem piętnaście minut, bo pojechaliśmy do drużyny żydowskiej, ktoś kogoś sfaulował i wytworzyła się taka szamotanina, że na boisku szły ciosy kung-fu. Sędzia skończył mecz. Przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Dobra, jak mnie zechcą, to zechcą, jak nie to jadę gdzie indziej.
Czułeś się trochę jak towar? Menadżer mówił gdzie masz iść, ty szedłeś.
Ale piłkarze są jak towar i muszą zdać sobie z tego sprawę. Nie tylko oni, ale też menadżer, działacz. Coś się sprzedaje, coś się kupuje, w tym wypadku człowieka. Trzeba to zrozumieć i wyciągnąć konsekwencję, stworzyć plan rozwoju, plan sprzedaży, promowania. Akceptacja tego stanu rzeczy może pomóc lepiej tę karierę zorganizować.
Kluby Lotnik Kryspinów i Jutrzenka Giebałtów to już chyba typowe kartoflisko.
Kartoflisko to dla mnie C klasa z ludźmi, dla których najważniejsze jest, żeby się po meczu napić. Nikogo nie nazwę pseudozawodnikiem, jeżeli podchodzi do siebie na tyle poważnie, że przygotowuje się sumiennie do treningu i meczu – nieważne na jakim gra poziomie. W Lotniku zagrałem dziesięć meczów, strzeliłem dziesięć bramek, jeździłem na testy do Dalina Myślenice, Garbarni. Żona w Krakowie skończyła studia, ja tutaj podjąłem pracę, studiując w Kielcach. Ciągnąłem grę, studia i pracę jednocześnie. Coś tam z boiska się podnosiło, ale nie dużo. Pracowałem w Realu, gdzie załatwili mi taką fuchę, która nie kolidowała z treningami. Od piątej rano do siódmej wykładałem jogurty na hali, potem szedłem na siłownię, na zajęcia, treningi dodatkowe, a po południu trenowałem z drużyną w czwartej lidze.
Wykładając jogurty w markecie wciąż wierzyłeś, że zostaniesz piłkarzem?
Nie tylko wierzyłem, że sen się spełni, ale nie miałem wątpliwości, że tak się stanie. Inni mnie wspierali, choćby znajomi z AWF, choćby kuzyn, który rozpisywał mi treningi, bo też nie chciał, żeby to się tak skończyło.
Nie łamała się twoja wiara i twój święty spokój?
Załamania przychodziły, jak czekałem na klub, jak nie wiedziałem gdzie trafię, jak nie dostawałem pieniędzy, jak czekała mnie kolejna zmiana. Ale zawsze wracałem do równowagi. Mój święty spokój złamał się dopiero, kiedy złamały się moje plecy. Podczas testów w Garbarni zacząłem mieć problemy z plecami. Trener mnie chciał, ale nie przebił się z moją kandydaturą, zostałem na lodzie. Postanowiłem pojechać do Austrii, do trzeciej ligi, ale tam też plecy dawały mi w kość. Grałem w kratkę. Potrzebowałem coraz dłuższych odpoczynków między meczami. Poza grą w piłkę pracowałem jako ogrodnikiem. Doszedłem do wniosku, że to się tak nie może skończyć i zacząłem szukać tematu pod tytułem: trening. Już wcześniej, jeszcze wierząc, że zostanę piłkarzem, byłem u trenera Magiery na stażu, więc zobaczyłem jak funkcjonuje drużyna. Do Austrii latem przyjechał Arsenal, obozy miały tutaj kluby rosyjskie, niemieckie. Chodziłem na treningi, sporządzałem notatki, robiłem obserwacje. Miałem nawet tam robić licencję, ale żona w ciąży, więc zdecydowaliśmy, że wrócimy i zrobię je w Polsce. Mam już UEFA C, UEFA B, zdany egzamin na UEFA A.
Żona musiała być dla ciebie dużym wsparciem w trudnych chwilach.
Tak. My zawsze opieraliśmy się na pasji, ona miała swoją, ja swoją. Zawsze łatwiej drugiej osobie wytłumaczyć pasję, niż gdyby ktoś egzystował w czymś tylko dla pieniędzy i swoich celów. Łączyło nas zrozumienie, zaufanie, uczciwość. Żona też pochodzi z Tylicza, chodziliśmy do jednej klasy. Założyliśmy rodzinę, mamy córkę, we wrześniu skończy dwa lata.
Jak odnalazłeś się po powrocie z Austrii?
Wróciliśmy do Tylicza, gdzie podjąłem pracę jako instruktor narciarski. Urodziła się córka. Jednocześnie przyszła propozycja by zostać grającym trenerem w Ogniwie Piwniczna. Podjąłem się tego w styczniu 2016 – celem było utrzymanie się w okręgówce. Jesienią zespół zdobył dziesięć punktów, wiosną zdobyliśmy dwadzieścia cztery, ale niestety spadliśmy. Lekka konsternacja, ale podnieśliśmy rękawicę. Utrzymaliśmy skład i zdobyliśmy awans z powrotem do okręgówki. Dla mnie niesamowite doświadczenie, każdą ligę wygrać trudno. Poza tym to nie był awans kupiony, jak nazywam sytuację, gdy w A klasie czy okręgówce ściąga się byłych graczy wyższych lig, płacąc im po dwa tysiące. Nasz awans był zrobiony pracą.
Tylicz to twoje miejsce na ziemi?
To takie, w który jestem teraz. W planach są kolejne eskapady. Nie chcę, żeby to się skończyło w Tylicza. Nie szukam stref komfortu, tylko wyzwań, ciężkiej pracy. Dalej szukam też zaufania w ludziach i instytucjach. Na pewno nie powiedziałem ostatniego słowa.
Twoje cele i marzenia?
Być w piłce na najwyższym poziomie. Wszystko ku temu kierunkuję. Nie jestem sprecyzowany czy będę asystentem, trenerem, analitykiem, szkoleniowcem w zakresie motoryki, dlatego szkolę się wielotorowo i zobaczymy co przyniesie czas. Będę się specjalizował, ale jeszcze nie wiem w którym kierunku. Jakieś kontakty zostały, także zobaczymy.
Czego ci zabrakło, żeby się przebić?
Nie było systematyczności w planowaniu mojej kariery. Świadomego procesu, który pchałby mnie do przodu. Nie było miejsca, w którym ktoś by we mnie uwierzył, chciał mi pokazać jakąś drogę. W Legii byłem najdłużej, a potem cały czas zmiana, zmiana i zmiana, a szedłem tam, gdzie kazali. Chociaż gdyby trafił się klub poziomu drugiej ligi, z ciekawą strukturą promującą zawodnika, który dałby mi czas.
Przed czym przestrzegłbyś młodszych kolegów?
Przed zachłyśnięciem się tym światem. To, że masz mecz w Ekstraklasie, nie znaczy jeszcze nic. Nie ma dróg na skróty, cały czas potrzebny jest upór i bezgraniczna chęć rozwijania się. Zawodnicy na najwyższym poziomie cały czas chcą, dokument o kadrze Polski to „Chcę więcej”! Im wyżej wchodzisz, tym musisz chcieć więcej. Poza tym trzeba pozostać sobą, normalnym człowiekiem.
Mówisz o uporze i pracowitości, ale ty miałeś te cechy, poukładany tez byłeś.
Okej, ale to nie znaczy, że gdybym był piłkarzem, byłbym szczęśliwy. Szczęście to pojęcie względne. Może bym się stracił? Nie wiadomo, czy miałbym żonę, czy miałbym zdrowe dziecko, czy nie doznałbym ciężkiej kontuzji i problemów ze zdrowiem? Każdy kij ma dwa końce. Może spojrzeć i uznać, że niektóre doświadczenia były dramatyczne, ale z drugiej strony były kształcące życiowo. Nie mam zgrzytu związanego z przeszłością, to wszystko procentuje. Poznałem wielu wartościowych ludzi, wciąż lubię ufać i na nikogo się nie obraziłem. Idę do przodu i pozostaję w piłce. A jak nie wyjdzie? Na piłce świat się nie kończy. Wierzę jednak, że to przy niej się odnajdę.
Leszek Milewski
PS: autor nie pracuje w marketingu Jacka Magiery. Nie jego wina, że kolejny podopieczny tak dobrze go wspomina.