Koniec kalkulowania, liczenia, analiz, koniec teorii. Mistrzem Polski jest Legia. I choć jej mecz z Lechią nie zachwycał, a najlepiej bez dwóch zdań wypadli kibice, to na stadionie Warszawie po meczu tematy rozmów są tylko dwa – picie do rana i Champions League w przyszłym sezonie.
Fakty są takie, że Legia po raz czwarty w ciągu pięciu lat zdobywa mistrzostwo. Dominuje i, choć z niejasnościami i spekulacjami do ostatniej kolejki, pokazuje że u nas jednak nie ma sobie równych. Warszawa już świętuje, piłkarze dostali medale i tylko czekają, aby jechać na Stare Miasto. Podejrzewamy, że emocje puszczą najwcześniej rano, a dobre samopoczucie raczej nie wróci dzień później.
Mecz – jak napisaliśmy – nie porwał. Piłkarze Legii rozgrywali akcje według dwóch schematów. Pierwszy – zagranie na Nagy’a lub Guilherme i próba wymuszenia przez nich faulu. Drugi – piłka na skrzydło, często do Jędrzejczyka, który wrzucał w pole karne, w którym nie było jednak zawodników Legii. Dziś był to największy problem warszawian, ale nie możemy być zdziwieni, bo brak napastnika bije po oczach od pół roku. Dziś jego rolę po raz kolejny pełnił Radović, który problemy miał nawet z tym, aby po przyjęciu piłka nie odskakiwała mu dalej niż na pół metra. Śmiało możemy stwierdzić, że dziś zagrał jeden z gorszych meczów podczas niemal dziesięciu lat spędzonych przy Łazienkowskiej.
Jednak z każdą minutą mistrzostwo Legii stawało się coraz bardziej realne. Zwłaszcza na 20 minut przed końcem, gdy Sławomir Peszko wjechał w Vadisa. Sympatyczny skrzydłowy zachował się jak na niego przystało – spieprzył sobie i drużynie hitowy mecz. Dał legionistom 20 minut gry ze świadomością przewagi nie tylko jakościowej, ale i liczebnej. Lechia nawet nie próbowała czegokolwiek odmienić. Warta uwagi była tylko sytuacja i strzał Paixao, po którym Malarz miał problemy, aby złapać piłkę.
Kuriozum nastąpiło w końcówce, gdy Lechia grała na czas i przed nikim nawet nie próbowała kryć, że gra na zero z przodu. Podania między stoperami, stanie w miejscu z piłką przy nodze, ociąganie się z wykonywaniem stałych fragmentów czy z autami. Generalnie – futbol na nie. Ciekawie zrobiło się, gdy informatorzy z ławek, czyli Radosław Cierzniak po stronie Legii i Sebastian Mila po stronie Lechii, wybiegli do linii, by krzyknąć swoim, że Jagiellonia w Białymstoku sytuację obróciła, może nie o 180, ale o dobre 90 stopni. Lechia zorientowała się, że jednak musi zaatakować i grać na maksa, bo oprócz honoru może stracić także puchary. Zorientowali się wszyscy, oprócz Dusana Kuciaka, który rzucał się na murawę jak rażony piorunem i przetrzymywał piłkę do czasu, gdy koledzy podbiegli go uświadomić. Kabaret i żenująca postawa piłkarzy Lechii, przez którą ta straciła puchary.
Za to Legia? Jej piłkarze wygrali mistrzostwo, szanse na Champions League drugi raz z rzędu i wspomnienia z upojnej nocy na Starówce. Czy przed nią kolejny tak piękny i spektakularny sezon? Czy znowu awansuje do Ligi Mistrzów i jeszcze bardziej umocni się w krajowej hierarchii? Te pytania muszą chwilę poczekać, bo dziś w Warszawie święto.
Fot. FotoPyK