Reklama

Noc pod znakiem vendetty? Dlaczego dla Gonzalo Higuaína to mecz szczególny

redakcja

Autor:redakcja

03 czerwca 2017, 17:39 • 6 min czytania 8 komentarzy

Niemal siedem lat spędzonych w Realu Madryt. Dla wielu piłkarzy to liczba nieosiągalna, wielu innych o takiej marzy. Dla Gonzalo Higuaína był to czas sukcesów, by wspomnieć tu choćby trzy mistrzostwa, ale też problemów, przez które opuszczał Królewskich z ulgą. Dziś staje przed szansą, by odebrać swojemu byłemu klubowi najcenniejsze trofeum – puchar Ligi Mistrzów.

Noc pod znakiem vendetty? Dlaczego dla Gonzalo Higuaína to mecz szczególny

Młodzieniec z przyszłością

Jeśli trafiasz do Realu Madryt w wieku 19 lat, oczywistym jest, że tkwi w tobie ogromny potencjał. Nikt nie miał wątpliwości, że takowy skrywa w sobie Gonzalo Higuaín, gdy w styczniu 2007 roku (w tym samym czasie do stolicy Hiszpanii trafił też Marcelo) Argentyńczyk pojawił się na Santiago Bernabéu, by podpisać swój premierowy kontrakt z europejskim klubem.

Pierwszy sezon, a właściwie jego połowa, to dla Gonzalo zapoznawanie się z realiami europejskiej, ale też seniorskiej piłki. Przed transferem zagrał niecałe 40 meczów w dorosłym zespole River Plate, ale spisywał się tam na tyle dobrze, że Ramón Calderón, ówczesny prezydent Realu, zdecydował się wyłożyć na niego 13 milionów euro. Fani oczekiwali więc wiele od swojego nowego zawodnika.

Gonzalo początkowo miał problemy, ale zdołał dołożyć swoją cegiełkę do wywalczonego w tamtym sezonie mistrzostwa – warto tu wspomnieć choćby gola z Espanyolem, po jednej z wielu remontad, gdy ciesząc się z trafienia ściągnął koszulkę, a potem Ruud van Nistelrooy chwycił ją i pokazał fanom, czyje nazwisko na niej widnieje. To był czytelny sygnał – zobaczcie, co zrobił ten chłopak, on jest przyszłością, wspierajcie go.

Reklama

W kolejnych latach Gonzalo polepszał swoje strzeleckie statystyki. Dziś mało kto o tym pamięta, ale w kampanii 2009/10, pierwszym sezonie Cristiano Ronaldo w Madrycie, Argentyńczyk miał więcej goli od swojego kolegi z zespołu. Zresztą, już rok wcześniej zaimponował, zdobywając 22 bramki w 34 ligowych meczach. Potem do klubu trafił jednak Florentino Pérez, a wraz z nim Karim Benzema. I, choć początkowo Higuaín wygrywał tę rywalizację, z czasem wiele się zmieniło.

Ten przeklęty Lyon, ta przeklęta Borussia

Gonzalo Higuainowi udało się zrobić coś, czego mało kto potrafił dokonać – podobne zdanie o jego osobie mają zarówno fani Barcelony, jak i ci dopingujący Real. Zresztą, opinia ta przylgnęła już do Pipity i okrążyła cały świat. Kilkukrotnie. Mowa oczywiście o najważniejszych meczach, w których Argentyńczyk nie wytrzymuje presji. Finał mistrzostw świata, finał Copa América, kilka Klasyków… wyliczanka niemal bez końca.

W teorii, jeśli zdobywasz 121 bramek w 264 meczach dla jednego klubu, masz prawo oczekiwać, że fani będą ci to pamiętać. W praktyce, wystarczy jedno fatalne pudło, by było inaczej. Niestety, Gonzalo takiego doczekał się w sezonie 2009/10, gdy w meczu z Lyonem zamiast w pustą bramkę, trafił w jej słupek. Realowi nie udało się wtedy przełamać serii porażek w 1/8 finału Ligi Mistrzów, a Argentyńczyk miał już zawsze pod górkę.

„Trenerzy w Madrycie doceniali mnie, ale mogłem tam zagrać dziesięć dobrych meczów, a jeśli w jedenastym zagrałem słabiej, pojawiała się krytyka i pytania, czy jestem wystarczająco dobry, by grać w Realu. To mnie denerwowało” mówił o swoim okresie w stolicy Hiszpanii kolega Higuaína z Realu i Juventusu, Sami Khedira. Podobnie było zresztą w przypadku Pipity – gdy strzelał, wszystko było w porządku. Jakikolwiek błąd skutkował jednak natychmiastową reakcją trybun.

A błędy, na jego nieszczęście, przychodziły. Bardzo mocno wypominano mu m.in. zmarnowane szanse w dwumeczu Ligi Mistrzów z Borussią, mimo że oszczędzono innych zawodników Królewskich, którzy też mogli wpłynąć na odwrócenie jego losów. Doszło do tego, że otoczenie Gonzalo oraz jego fani zaczęli mówić o lobby, wpływającym na prasę i opinię o Argentyńczyku, krążącą w okolicach Bernabéu. To wszystko mogło się więc skończyć tylko w jeden sposób.

Reklama

Pożegnanie bez żalu

Real miał bardzo dobrego Benzemę, który znakomicie rozumiał się z Ronaldo, a Gonzalo Higuaín pragnął regularnej gry. Plotkowano o Arsenalu i innych klubach z Anglii, ostatecznie trafił jednak do Napoli. Do dziś mówi się, że dużą odpowiedzialność za odejście Pipity ponosi Florentino Pérez, który nie chciał w drużynie sprowadzonego przez Calderóna zawodnika i zdecydowanie bardziej preferował wspomnianego już wcześniej Francuza. Zresztą sam Gonzalo przyznawał później: „Byłem tu przez siedem lat, próbowali mnie sprzedać w trakcie każdego presezonu i potrzebowałem transferu do klubu, który naprawdę mnie chce”.

Tyle ze strony jednego Higuaína. Drugi, Jorge, ojciec Gonzalo, był mniej dyplomatyczny, gdy kilka lat później udzielał wywiadu argentyńskiej gazecie: „Gonzalo Higuaín odszedł z Realu, ponieważ Florentino Pérez nie lubi Argentyńczyków. To dlatego Redondo, Cambiasso, Solari, Gago i Di Maria odeszli. Prezydent nigdy nie atakuje cię z przodu, nie umie temu sprostać. Ma kupioną całą prasę i dyrektorów, to dlatego Real zwolnił Ancelottiego”.
Nie dziwi więc, że transfer do Włoch został przez Pipitę powitany westchnieniem ulgi. Presja trybun odeszła w niepamięć, o czym wspomniał potem sam Argentyńczyk: „Chciałem przejść do innego klubu i podjąć nowe wyzwania. Moja rodzina wiele wycierpiała. Teraz mam fanów, którzy skandują moje imię”. Nawet później, gdy grał już w Juventusie, stwierdził, że fani w Turynie nie są tak wymagający, jak madryccy kibice. Zresztą, tych ostatnich o brak gwizdów musiał „prosić” nawet Cristiano Ronaldo. A to coś oznacza.

Odejście Higuaína z ulgą powitały też właśnie trybuny. A przynajmniej ich większość, która wciąż pamiętała mu Lyon, Borussię i inne mecze, kiedy mógł się spisać lepiej. Przyszłość pokazała, że dla obu stron był to dobry wybór – Gonzalo początkowo został bohaterem Napoli, Real wygrał Ligę Mistrzów. Brzmi całkiem dobrze, prawda?

Od bohatera do zera

Ten oklepany jak dwudziestoletni Polonez slogan pasuje tu idealnie. Jeśli w jednej chwili jesteś napastnikiem, którego – mimo zmarnowanego karnego w ostatniej kolejce, decydującej o braku awansu do Ligi Mistrzów – uwielbiają fani twojego zespołu, a w kolejnej stajesz się człowiekiem o reputacji mordercy, to, łagodnie rzecz ujmując, coś poszło nie tak.

W przypadku Gonzalo Higuaína tym czymś był transfer do Juventusu. Takich rzeczy nie wybacza się w Neapolu, mieście, które słynie ze swych fanatycznych kibiców i powiązań z mafią. W zeszłym roku zasłynęło też z palenia koszulek Higuaina, ubierania w nie śmietników i niszczenia billboardów, na których znajdował się Argentyńczyk. Wróg publiczny numer jeden miał jedną twarz. Twarz Gonzalo Higuaína.

Prezydent Napoli, Aurelio De Laurentiis powiedział przed tym transferem: „Jeśli Higuaín przejdzie do Juventusu, zdradzi samego siebie”. Trudno o trafniejsze słowa, gdy człowiek, który odszedł z Madrytu, bo cierpiał przez krytykę fanów, opuszcza kochających go kibiców, na rzecz nienawidzonego przez nich klubu. Hipokryzja? W pewnym sensie tak. Oczywiście, patrząc pod względem sportowym, był to fantastyczny ruch dla Pipity – lepiej wybrać nie mógł, co pokazał ten sezon. Wizerunkowo było inaczej.

Na koniec, już po znalezieniu się w Turynie, Higuaín przyznał, że to przez De Laurentiisa zdecydował się odejść. Popełnił tym samym błąd ostateczny, bo nie dość, że fani Napoli daliby się pokroić żywcem za swojego prezydenta, to jeszcze został „skontrowany” listem otwartym, który wystosował sam De Laurentiis. To był ostateczny koniec Argentyńczyka w Neapolu. Jak napisał Kevin Draper, w artykule dla deadspin.com: „Jeśli nie był nim już wcześniej, to Higuaín został drugim najbardziej nienawidzonym człowiekiem w Neapolu”. Kto jest pierwszy? Adolf Hitler.

Egzekutor

Jak wspomniano wyżej, pod względem sportowym przejście do Starej Damy było rozwiązaniem idealnym. Higuaín stał się piekielnie skuteczny, doprowadzając Juve do kolejnego mistrzostwa i finału Ligi Mistrzów. Jego znakomita współpraca z innym Argentyńczykiem, Paulo Dybalą, przyniosła oczekiwane efekty.

Choć minęło już trochę czasu od ostatniego gola Pipity, to oczywistym jest, że może przebudzić się w każdej chwili i zagwarantować sukces swojej drużynie. Tak, jak zrobił to w półfinale z Monaco, gdy jego dwie bramki niemal odebrały jakiekolwiek nadzieje francuskiej drużynie. Tak, jak robił to przez cały rok.

Gonzalo został jeden mecz, najbardziej istotny w tym sezonie. Nie tylko dlatego, że to walka o najważniejsze trofeum klubowe, ale też ze względu na rywala. To dla niego szansa na to, by pokazać fanom Królewskich i Florentino Pérezowi, że nie mieli racji. O ile tym razem udźwignie presję oczekiwań.

Sebastian Warzecha

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

8 komentarzy

Loading...