Reklama

Za pierwszą pensję z Legii kupiłem mamie malucha

redakcja

Autor:redakcja

22 maja 2017, 08:23 • 29 min czytania 25 komentarzy

W dodanym do Bravo Sport plastrze Marcina Mięciela grano na wszystkich podwórkach Polski. Idol warszawskich nastolatków – u fryzjera ścinano się „na Miętowego” – jeździł 250/h swoim Kawasaki Ninja, na boisku imponował efektownymi przewrotkami, które wytrenował… na hałdzie piachu w Tczewie. Nam opowiada o pierwszym boisku, powstałym dzięki kradzieży na budowie i rybackiej siatce. W domu, w którym się nie przelewało, marzył o komputerze, chodził do kumpla grać w Commodore. Dlaczego nie puszczono go ani do Feyenoordu, ani do Panathinaikosu, skąd oferta z ligi chilijskiej? Dlaczego Legia Daewoo miała więcej pieniędzy niż Wisła Cupiała i jak brawurowo tę fortunę zmarnowała? Czego zabrakło, by osiągnął więcej? Jak jego osobowość zmieniły narodziny córek? Zapraszamy do wywiadu z Marcinem Mięcielem.

Za pierwszą pensję z Legii kupiłem mamie malucha

***

Jak pan wspomina swoje podwórkowe Camp Nou? Każdy miał takie w dzieciństwie.

Dwadzieścia pięć metrów długości, połać ziemi przy bloku. Trochę piasku miękkiego, trochę twardego. Bliżej bloku oddzielony krawężnikiem pas zieleni, który sprawiał, że każdy chciał być skrzydłowym, by grać na trawie. Chociaż ta trawa: parę kęp, które spółdzielnia przycinała raz na miesiąc, ale i tak cieszyło. Szliśmy na budowę, podkradaliśmy w sobotę wiadro wapna i robiliśmy linie. Brało się deski i zbijało bramki. Kolega miał wujka rybaka, który dał nam siatki. Te bramki stały, dopóki nam ich ktoś nie zepsuł. (Dłuższa pauza). Nasze boisko. Coś pięknego. Aż się chciało grać. Każde osiedle w Tczewie miało boisko własnej roboty – ktoś miał żwir, ktoś beton, ktoś piasek, ktoś trochę trawy jak my. Całą sobotę i niedzielę chodziło się po osiedlach i grało mecze.

Co tydzień Legia – Widzew. Wiadomo, że obok finału mundialu, największą presją dla piłkarza jest mecz klasy A na klasę B oraz starcia międzyosiedlowe.

Reklama

Graliśmy ich w weekendy kilkanaście dziennie. Od dziewiątej rano, po późny wieczór, kiedy już piłki nie było widać. Jedna lampa przy chodniku coś tam świeciła, wszędzie ciemno. I tak graliśmy. Jak ktoś przychodził do nas, to rewanż u nich za tydzień. Organizowaliśmy turnieje. Nie tak, że w jednym roczniku, tylko blokami – tu trzech starszych, tu dwóch młodszych, tu paru w ogóle nie biega…

A gruby na bramkę.

Tak jest, gruby na bramkę.

Pan ustalał skład?

Ustalałem ustawienie – wszyscy na obronie, ja w ataku. Przejmiecie piłkę to do mnie. Ja kiwałem i strzelałem.

Na podwórku miał pan ksywkę Socrates, ale pana idolem był Hugo Sanchez. Wysokie progi.

Reklama

Ksywkę dał mi kolega, który lubił Brazylię. Nazwał mnie Socrates, bo rzeczywiście miałem dobrą technikę. A Hugo Sanchez… podobał mi się jego styl. Robił przewrotki. Jak padał, to wstawał fikołkiem do tyłu. Po bramce robił salta. Imponowało mi to, zacząłem próbować grać jak on.

Dzisiaj jakby chłopak chciał trenować przewrotki, położyliby mu kilka materaców. Jak się domyślam, pan nie miał takich warunków.

Wystarczył piasek. Zostawaliśmy z kolegą, odbijaliśmy piłkę o ścianę, względnie kolega mi ją rzucał. Później, jak doszliśmy do większej wprawy, to wrzucał mi nogą. Tak się wtedy wyćwiczyłem, że przewrotki zostały mi na całą karierę.

Nabił pan sobie kiedyś guza ćwicząc fikołki Sancheza?

Nie. Biegałem po budowach, sadach i drzewach, całe dnie spędzałem na dworze. Jak się nie grało w piłkę, to się coś robiło przy trzepaku. Jak dziewczyny grały w gumę, to też się z nimi na jednej nodze skakało. To sprawiało, że byłem niezwykle zwinny, sprawny.

Miał pan plakat Hugo Sancheza nad łóżkiem?

Nie miałem tyle pieniędzy, żeby kupić gazetę, ale jak gdzieś dostałem, to plakat trafiał nad łóżko. Tak też udało się kiedyś – nie pamiętam już jak – zdobyć Hugo Sancheza. Ale w pokoju wisiał również Boniek, Smolarek, Zico. Ostatnio córka patrzyła na zdjęcia mojego pokoju z tamtych lat i śmiała się, bo miałem puszki po coli poustawiane. Ale wtedy  człowiek robił co mógł, by trochę kolorytu dodać. Co do plakatów, to trzeba pamiętać, że nie było też takiej dostępności gazet. Wychodził „Sportowiec”, „Piłka nożna” i, jak dobrze pamiętam, na ostatniej stronie „Żołnierza polskiego” był rozpisany trening piłkarski. Fascynowało mnie to, robiłem sobie później w oparciu treningi przed blokiem. W telewizji oglądało się program „Piłkarska kadra czeka”, gdzie brylował choćby Chomontek. Strasznie występującym tam chłopakom zazdrościłem. Mecz w telewizji był raz na jakiś czas, kompletnie nieporównywalna z dzisiejszymi czasami dostępność. Ekstraklasy praktycznie w ogóle nie znałem, bo skąd?

Szkoła w ogóle miała dla pana znaczenie?

Oj, nawet w szkole cały czas myślałem o piłce. Mama się ze mnie śmiała, że zeszyty zawsze miałem porysowane w herby klubów, koszulki i stadiony. Każda przerwa to obojętnie co, kapsel czy puszka, i się grało. Na małe bramki na korytarzu, choćby z kaloryferów. W bloku mieliśmy duży korytarz, to braliśmy piłeczkę tenisową i graliśmy jeden na jednego, dwóch na dwóch. Jak z jednego korytarza nas pogonili, szliśmy na drugi. Gdzieniegdzie dawali pograć. To wszystko wyrabiało technikę. Nawet zimą, jak leżał śnieg, robiliśmy sobie kije i na ulicy graliśmy w hokeja. Wtedy przejeżdżał jeden samochód raz na jakiś czas, więc to było możliwe.

Mama była wyrozumiała, czy goniła do nauki?

Goniła, chciała mi wpoić, że nauka jest najważniejsza. Ale ja byłem ciężkim przypadkiem. Do tego stopnia fascynowała mnie piłka, że nawet nauczyciele powtarzali, że nic ze mnie nie będzie. Ale co mieli powiedzieć, skoro cały czas widzieli mnie na dworze przy piłce? Nigdy nie zostałem w klasie, zawsze zdawałem, jakieś podstawowe oceny miałem. Chciałem iść na mechanika. Wszyscy na osiedlu reperowali motory, cały czas przy nich grzebali. Imponowało mi to. Ale gdy poszedłem do Lechii, otwierano tam klasę sportową w elektryku, więc też poszedłem na elektryka, choć nic a nic mnie to nie interesowało. Skończyłem zawodówkę, poszedłem do liceum, a wtedy pojawiła się oferta z Legii.

Trzy lata wcześniej trafił pan do Lechii, prosto z podwórka. Dzisiaj nie ma szans, by piętnastolatek z ulicy przyszedł do takiego klubu.

Człowiek wtedy cały czas był aktywny, robił różne rzeczy, więc miał koordynację, technikę i zwinność na wysokim poziomie. Gruby czy chudy, każdy potrafił grać w piłkę. Teraz rodzic zawozi i odwozi do szkoły, potem na zajęcia, dziecko jak trzy razy w tygodniu pójdzie do klubu to tyle ma ruchu. Zwolnienia z wuefów – plaga. Winne też jest to, że przy blokach nie ma gdzie grać w piłkę. Boiska nie powstają, a w miejscach, gdzie kiedyś toczyły się najważniejsze mecze, są parkingi czy inne rzeczy. Dziennie przed każdym treningiem dwadzieścia minut robię dzieciakom zajęcia z koordynacji, bo mają braki w podstawach. Nie potrafią upadać. Nie potrafią biec tyłem. Jak może grać w piłkę dziecko, które nie potrafi pobiec po prostej linii? My w naszej akademii nikogo nie skreślamy, bo nie każdy musi zostać Cristiano Ronaldo, czasem ważniejsze jest, żeby po prostu miał zapewniony ruch.

Czyli wtedy, choć szedł pan z boiska, które dzielił krawężnik, szatnia juniorskiej Lechii nie była żadnym przeskokiem?

Okazało się, że nie. Już wcześniej chcieli mnie trenerzy Wisły i Unii Tczew. Raz poszedłem, buty dostałem, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo normalnie mnie nie było stać. Zagrałem jednak ze trzy mecze i wróciłem do swojej drużyny podwórkowej. To mnie bardziej kręciło. Robiłem chłopakom treningi…

Jako nastolatek ćwiczył pan kolegów? W oparciu o „Żołnierza polskiego”?

Tak. Byliśmy drużyną. Mieliśmy nawet swoje koszulki – zwykłe białe, które jeden z rodziców ozdobił herbami Tczewa i numerami. Miałem marzenie, żeby zapisać nas na wielki turniej piłki nożnej, ale dla nas było nierealne, żeby gdziekolwiek wyjechać. Musiał wystarczyć turniej w Tczewie na głównej płycie stadionu, co było mimo wszystko przeżyciem. Nic tam nie osiągnęliśmy, ale do mnie podszedł facet i zaproponował grę w Lechii Gdańsk. Skusiłem się, mimo, że to daleko. Żeby dojechać do Gdańska musiałem jechać busem dwadzieścia pięć minut, potem przesiąść się na pociąg, jechać czterdzieści pięć minut, potem kolejna przesiadka, tym razem na tramwaj. Tak dojeżdżałem trzy lata. Piąta rano pobudka, sen po drodze, szkoła do 13-14, o szesnastej trening, na który szliśmy z kolegami przez Gdańsk siedem kilometrów na piechotę. Około dwudziestej byłem w domu i tak każdego dnia. Coś poświęciłem ze swojego dzieciństwa. Koledzy jeździli nad jezioro, na zabawę, a ja tyrałem. Od razu zadomowiłem się jednak w drużynie, grałem w pierwszym składzie, strzelałem bramki.

Odnieśliście też sukces, wicemistrzostwo Polski juniorów.

Gdyby nie sędzia to byłoby mistrzostwo. Aż nie chcę już wracać do tamtych czasów. Byliśmy dużo lepsi, ale sędzia robił wszystko, żeby Hutnik wygrał. Staraliśmy się jak mogliśmy, ale choć Hutnikowi dalibyśmy radę, sędzia był na nas za mocny. Medal mam do dziś, szkoda, że nie podpisany. Takie czasy, że choć dziś są fajerwerki i wielka pompa, wtedy rzucano ci ot tak medal. Za granicą też nam dobrze szło. W Niemczech zagraliśmy choćby z Bayernem. W Anglii na turnieju w Norwich zajęliśmy pierwsze miejsce.

Kogo ograliście?

Musiałbym sprawdzić w swoim zeszycie. Prowadziłem wtedy zeszyt, w którym zapisywałem z kim graliśmy na podwórku, z kim w klubie, kiedy mam trening, a kiedy robię go sam na podwórku. Wystawiałem sobie nawet oceny za mecze.

Nie było podczas wyjazdów sytuacji, gdy ktoś chciał pana skaperować do siebie?

Tylko raz, właśnie w Norwich, chcieli wziąć jednego kolegę. Co ciekawe, on potem w ogóle nie grał w piłkę.

Czytał pan biografię Grzegorza Króla?

Nie.

Opowiadał, że młoda Lechia jego rocznika potrafiła się bawić. Jak było z wami?

Ja byłem spokojny jako junior, bo pochodziłem z małego miasteczka. W sumie to pochodzę z Gdyni, ojciec, były piłkarz, przeprowadzał się ciągle między Gdynią, a Gdańskiem, dopiero jak dostał mieszkanie w Tczewie to tam się przeprowadziliśmy – ja miałem wtedy sześć lat. Niemniej chłopaki sobie popijali, przyznaję. Chwalili się kto ile może wypić. Później wyszło, że kto brylował w podobnych przechwałkach, nie grał w piłkę. Niektórzy byli świetnymi juniorami, mieli szansę na wybitność. Podczas mistrzostw Polski jeden z tych, którzy później popłynęli, potrafił wziąć piłkę przy linii środkowej, pójść na przebój, minąć wszystkich i strzelić gola. Niesamowite talenty. Mieliśmy znakomity zespół, a pograliśmy gdzieś wyżej tylko ja i Grzesiek Szamotulski, do tego trochę Marcin Kubsik.

Jaki był wtedy Szamo?

Nie dał sobie w kaszę dmuchać. Potrafił coś powiedzieć trenerowi czy koledze, było wiadomo, że trzeba z nim uważać. Pamiętam strasznie się denerwował, że początkowo siedział na ławce. Uważał, że powinien być pierwszym i się z tym nie krył. Cały czas się gotował.

Wspomniał pan tatę. Zaszczepił pasję do futbolu?

Geny. Tata (Adam – przyp. red.) grał w Arce, potem się przy niej kręcił. Chodziłem na Arkę.

Jak pan ogląda derby Trójmiasta, to sercem trochę za jedną, trochę za drugą drużyną?

Nie. Ja zawsze kibicowałem Arce, nawet jak byłem w Lechii. Chłopaki na mnie „śledź” mówili. Jeździłem na Górkę, chodziłem na Ejsmonda. Jak przeszedłem do Legii, to stałem się też jej kibicem, ale do Arki sentyment pozostał, tym bardziej, że ojciec w niej grał.

Jak trafił pan do Warszawy? W jednym z wywiadów mówił pan, że wcześniej nie wyobrażał sobie, że opuści Trójmiasto.

Bo jest piękne, nawet kupiłem tam działkę i myślałem, że w przyszłości tam zamieszkam. Wtedy zgłosił się pan Romanowski…

Jako Pogoń Konstancin.

Tak. Trochę to było zawiłe. Mieliśmy jeden dzień na podjęcie decyzji. Zaryzykowaliśmy.

Wiedział pan, że stanie się prywatnym piłkarzem Janusza Romanowskiego?

Szczerze mówiąc, byliśmy młodzi, nie rozumieliśmy do końca jak to ma wyglądać. Tłumaczyli nam, że skupują zawodników pod Legię, będziemy mieli zagwarantowany rozwój w Hutniku, w pierwszej lidze. Ja już grałem w pierwszej drużynie Lechii, ale ogony, tu mówili nam, że na nas postawią. Pomyślałem: kurczę, większa szansa rozwoju, a jeszcze perspektywa Legii. A Legii sie nie odmawia.

Jaką pensję dostał pan od Romanowskiego?

Podwójną mojej mamy. To było dla mnie bardzo dużo  – ojciec już z nami nie mieszkał, zawsze w domu był problem z pieniędzmi. Za pierwsze pieniądze z Legii kupiłem mamie malucha. Pracowała w Gdańsku, dojeżdżała tłukąc się komunikacją miejską, to chociaż miała łatwiej. Sam jeszcze wtedy nie miałem samochodu. Ale to nic wyjątkowego, zawsze każdy pierwsze komu chce pomóc, to rodzinie.

W Hutniku rozegrał pan z Szamo jedną rundę.

Bardzo fajna atmosfera, drużyna złożona w dużej mierze z chłopaków z tej Pogoni Konstancin. Miałem pierwszy skład, strzeliłem parę bramek, a Hutnik był w górnej części tabeli. Fajny okres. Mieszkaliśmy w dwuosobowych pokojach w hoteliku na Bielanach, gdzie było boisko, więc zawsze mogliśmy wyjść i postrzelać trochę Grześkowi. Była tam też salka, stołówka, nawet sauna. Jak na tamte czasy dobre warunki do treningu.

Byliście bardzo młodzi, mieszkaliście razem w hoteliku. Stolica niejednego młodego potrafi przerosnąć. Zdarzało się panu, że miasto za bardzo poniosło?

Zdarzały mi się później momenty, że poszedłem niepotrzebnie trochę zbyt szeroko, ale ogółem zachowywałem się z umiarem. Chodziliśmy po meczach na imprezy, to normalne. Trzeba odreagować stres, treningi, wtedy wszyscy tak robili. Dzisiaj myślę, że też chodzą, tylko bardziej się z tym kryją. Zresztą, gdy byłem w Niemczech też normalnie wszyscy wychodzili. Pamiętam obóz, kiedy jednego dnia przyjechał prezes, rozstawiono jedzenie, picie, alkoholu w opór. Trenera trzeba było wynosić. Wszyscy mogli odespać następnego dnia, lekki trening dopiero popołudniu. Wszystko jest dla ludzi. Hiszpania, Włochy, Grecja, Niemcy – tam piłkarz usiądzie wieczorem przy piwie, albo nawet w dniu meczu wypije lampkę wina i nikt nie robi z tego sensacji. U nas zobaczą piłkarza z piwem, to zaraz powiedzą, że chleje. To aż niesamowite. Tak utrwalił się stereotyp piłkarza pijaka, że jakiekolwiek skojarzenie z alkoholem sprawia, że od razu ktoś niby nie wiadomo ile pije. Nie może się z przyjaciółmi napić piwa, tylko na pewno jest chlejusem.

Ale wtedy, w tamtej Legii, obecnie panujący stereotyp trochę się wykuwał.

Wiadomo, pisano o tym już sto razy. Nie było zbyt profesjonalnie pod tym względem. Chłopaki dzień w dzień szli na kilka piw po treningu. To już przegięcie, ale takie były czasy.

Pan usłyszał kiedyś słynne: nie pijesz to kapujesz?

Nie, oni mieli swoją ekipę, wkrótce zrobiła się wewnątrz szatni druga, do której należałem między innymi ja. Początkowo tamci, weterani, robili nam falę. Nie miałem problemu z noszeniem piłek, to byli wielcy piłkarze, szanowało się ich i podziwiało. Ale pamiętam, że na obozie w Norcii, coś w nas pękło. Postawiliśmy się. Taka zadyma się zrobiła na treningu, że mało nie doszło do bijatyki. Potem w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. Na stołówce dwa stoły, każda grupa je osobno. Wyjadacze kontra my, młodzi gniewni, plus Bednarz, Lewandowski i ktoś jeszcze. Ale któregoś dnia tamci posiedzieli w nocy dłużej. Zapukali do nas. Siedliśmy i porozmawialiśmy, że nie można tak funkcjonować. Musimy się nawzajem szanować. Przecież mamy wspólny cel: mistrzostwo. Potem się zrobiła fajna atmosfera i faktycznie zrobiliśmy mistrza.

Gdzieś czytałem, że tak jak tamci szli do Garażu, wy szliście na… gry komputerowe. Już Tomasz Łapiński opowiadał, że zarywał noce przy Quake’u. Wy byliście pierwszym pokoleniem, które zafascynowało się wirtualną rozgrywką.

W Tczewie chodziłem do kolegi, który miał Commodore. Nas nie było stać na jakikolwiek komputer. Pamiętam jak ustawiał głowicę. Dwie linie musiał jakoś tam zgrać, do dziś nie do końca to rozumiem. Ale miałem już wtedy marzenie, żeby mieć komputer i móc na nim w piłkę pograć, choć jak dzisiaj patrzysz na ówczesne gry: to jakieś biegające kwadraty. Potem za czasów Legii kupiłem komputer. Grało się w FIFA, w strzelanki, Need for Speed, menadżery piłkarskie. Godzina dziennie w grę piłkarską to całkiem niezły pomysł dla piłkarza, myślę, że może się czegoś nauczyć. Co w jakiej sytuacji może dać jakie zagranie, co można nieszablonowego zagrać.

Kolejną fascynacją były motory.

Pierwszy motor kupiliśmy z kumplem za pieniądze jakie dostałem z Lechii. Jakaś „Emzetka”, ale poskładana, bo ledwo dojechaliśmy do domu, już się zepsuła. To była wtedy wielka załamka. Więcej żeśmy ją naprawiali niż nią jeździli. Ale jak już odpaliła, jak się jechało… coś pięknego. W Legii, gdy uzbierałem trochę pieniędzy, kupiłem jedno Kawasaki, potem drugie. W tamtych czasach każdy patrzył się na motor, mało kto go miał. Aczkolwiek po wypadku Sagana odechciało mi się jeździć. Wpłynęło to na mnie, człowiek bardziej zrozumiał jakie są zagrożenia. Jeździłem wcześniej bardzo szybko. Zdarzało się, że jechałem 250 km/h. To przecież kamień, dziura, cokolwiek i mogło mnie nie być. Kompletnie nieodpowiedzialne. Raz przede mną samochód się rozwalił. Miałem problem z wyhamowaniem. Musiałem instynktownie lawirować pomiędzy autem, a TIR-em – dalej był jeszcze pas zieleni… Stresujący moment. Gdzieś mi to przeszło. Co prawda ostatnio myślałem o skuterze, ale gdy widzę jak ludzie jeżdżą, jak przypadkowa rzecz może zaważyć na zdrowiu, życiu – nie ciągnie mnie już.

Był pan zaskoczony, jak szybko odnalazł się w Ekstraklasie?

Tak. Jak jeszcze grałem w Hutniku, kiedyś poszedłem na mecz Legii. Gdy zobaczyłem Kowala i innych, przeraziłem się. Grali na taki poziomie, tak szybko…

Nie miał pan wiary w siebie?

Zawsze miałem, ale faktycznie wtedy myślałem, że dzieli mnie od nich wiele. Może taki mecz zagrali wtedy świetny? Jak zostałem zaproszony na obóz, zacząłem kiwać na treningu i strzeliłem coś z przewrotki, szybko dostałem zastrzyk wiary. Trener Janas postawił na mnie po obozie. Trzy lata wcześniej grałem na podwórku, na boisku z wapnem skradzionym na budowie. A teraz pierwszy skład Legii.

Powiedział pan kiedyś, że zakochał się w Warszawie.

Lubię duże miasta. Małe miasto to małe możliwości, duże miasto to duże możliwości. W Warszawie nie da się nudzić. Tu jest wszystko. Również bardzo dużo roboty, ale ja lubię pracować. Od rana z Maćkiem (Bykowskim, wspólnikiem Marcina Mięciela w akademii piłkarskiej – przyp. red.) pracujemy.

Bardzo chciał pana Panathinaikos, już na początku pana przygody z Legią.

Robili kilka podchodów pod transfer. Pan Romanowski był gotów mnie sprzedać. Nie było jeszcze prawa Bosmana. Cały czas się zastanawiałem. Miałem dwadzieścia lat. Panathinaikos był wtedy dużo mocniejszy, grał w Lidze Mistrzów rok w rok. Co by się stało, gdybym nie przesiąkł tą ligą, tylko w młodym wieku poszedł na zachód? Jestem zadowolony z siebie, grałem w Legii, najlepszym polskim klubie, mieliśmy ciekawe przygody w pucharach. Ale tak sobie czasem gdybam: jak daleko mógłbym zajść, gdybym wyjechał w odpowiednim momencie? Dziś zawsze mówię piłkarzom: wyjeżdżajcie za granicę, szansa może się nie powtórzyć.

Co ma pan na myśli, że przesiąkł ligą?

W lidze byłem kimś, czy zagrałem lepiej, gorzej, to grałem w pierwszym składzie. Grałem dobrze, ale nie szedłem do góry. Jak trafiasz do mocniejszych rozgrywek, to sama rywalizacja na treningach motywuje cię do rozwoju. Gdy trafiłem do Gladbach prawie każdy grał tam w kadrze. Pojawiają się nowe, większe cele. Musisz siłą rzeczy dać z siebie jeszcze więcej. Druga rzecz jest taka, że zawsze chciałem trenować dodatkowo, a tego mi zabraniano. Mówiono: nie, musisz być świeży na mecz. Nie, bo zaraz coś tam. Pamiętam jak dziś rozmowę z panem Miklasem: chciałbym zostawać po treningach. Nie możesz. Gdy byłem w Bochum, młodzi czasem trenowali dwa razy więcej. Zostawali, mieli dodatkowe zajęcia indywidualne. I to jest droga, która mi się podoba, w tym wieku powinieneś najwięcej pracować, by rozwinąć swój talent. Jak wróciłem do Polski po latach, zastałem to samo. Kazali schodzić z boiska. Młodzież się nie kwapiła, chcieliśmy zostać z Saganem, to cały czas: zaraz mecz, schodźcie! W Niemczech trenowaliśmy nawet w piątek na normalnych obrotach, a potem wszyscy zostawali. Ktoś robił brzuszki, ktoś ćwiczył strzały, ktoś jeszcze coś. Nawet gdy przez chwilę próbowałem sił w menadżerce, mówiłem chłopakom: jesteś niezły, ale musisz dać z siebie więcej. Zostań po treningach, popracuj. A oni mówili – ale trener nie pozwala. To przerażające. Sami sobie zaciągamy hamulec ręczny.

Pana wyhamowała też kontuzja po zderzeniu z Danielem Dubickim na meczu młodzieżówki.

Do reprezentacji Polski selekcjonera Piechniczka byłem regularnie powoływany razem z Saganem i Markiem Citko. Jeździliśmy na wszystkie zgrupowania. W końcu trener zapytał czy wolę zagrać w młodzieżówce czy usiąść na ławce z Mołdawią. Wybrałem pierwszy skład w U21 z Macedonią. Tam zderzyłem się z Danielem. Nogę na pół roku wpakowano mi w gips. Pół roku nie robiłem nic, żadnej rehabilitacji. Gdy zdjęli mi gips i zacząłem biegać, przytrafiały problemy z achillesem. Nie miałem żadnej mobilności w nodze. Mięśnie… katastrofa.  Medycyna sportowa wtedy, a dziś – nie do porównania. Wtedy zerwanie więzadeł mogło ci skończyć karierę.  Teraz ktoś zerwie więzadła, a po dwóch, trzech miesiącach wraca na boisko.

Reprezentacja to chyba największy niedosyt pana kariery. W debiucie z Cyprem gol przewrotką, a potem tylko kilka epizodów.

Zabrakło selekcjonera, który by na mnie postawił. Każdy selekcjoner ma napastnika, któremu ufa, nawet gdy ten nie strzela seriami. Ja dostawałem ogony. Jakieś pół godziny z Łotwą, jakieś dwadzieścia minut z Nową Zelandią. Wszedłem ze Szkocją, gdy graliśmy w dziesiątkę. Co tu pokazać? Debiutować miałem już za trenera Apostela, w dodatku w meczu o punkty ze Słowacją. Dwa razy stałem przy linii, żeby wejść. Ale raz czerwoną kartkę dostał Świerszczu, raz Kosa. W młodzieżówce świetnie mi szło wtedy. Po każdym meczu kadry chciał mnie jakiś klub. Tu Nantes, tu Feyenoord… Nawet jak pojechaliśmy do Chile, to któryś klub tamtej ligi zaproponował mi kontrakt.

I co pan pomyślał o tak egzotycznej ofercie?

Piękny kraj. Super życie. Morze. Ale to nie to.

Czytałem niedawno artykuły z czasów, gdy Daewoo kupowało Legię. Obiecywano między innymi stadion na sześćdziesiąt tysięcy widzów. Pan był w środku klubu wtedy – jak bardzo rozmijały się oczekiwania z rzeczywistością?

Byłem wtedy zawodnikiem pana Romanowskiego i miałem ofertę z Panathinaikosu. Chciał mnie puścić za milion dolarów. Legia, finansowana już przez Daewoo, dała panu Januszowi tak samo dobrą ofertę. Zastanawiałem się długo i zdecydowałem na Legię. Ich plany może dziś wydają się wygórowane, ale ja widziałem jakie pieniądze oferują. Wiedziałem, że w oparciu o to cele są możliwe do zrealizowania. Miał być stadion. Liga Mistrzów rok w rok. Legię wtedy stać było na każdego w lidze. Mogliśmy kupić Żurawia, Kałużnego, reprezentantów – dokładnie to, co zrobiła Wisła. A kupowaliśmy… lepszych i gorszych. Każdy z działaczy ówczesnej Legii brał zawodników według swojego widzimisię i tak naprawdę mieliśmy zespół średni. Nie wykorzystano Daewoo. Można było stworzyć topowy zespół. Ci ludzie, którzy wtedy kręcili się wokół Legii, nie wiem czy chcieli ją budować, czy… a, szkoda gadać. Naprawdę nie wiem o co tam chodziło.

Duet Białas – Kopa, gdzie panowie mieli rządzić drużyną, a otwarcie się nienawidzili, dobrym podsumowaniem tamtych czasów.

Każdy z nich miał inną wizję. Jeden mówił to, drugi tamto. Ten chciał takiego zawodnika, drugi innego. Gołym okiem było widać, że się nie lubią. Kopali pod sobą dołki. A popatrzmy na erę Cupiała w Wiśle: poukładał wszystko tak, że ludzie ciągnęli wózek w jedną stronę. Dzięki temu zbudował zespół na lata. My mieliśmy w Legii jeszcze większe pieniądze niż Cupiał, ale zostało to roztrwonione. Notabene do mnie też z Wisły dzwonili i chcieli wtedy wykupić.

To jak rozumiem w czasach Daewoo zarabiał pan już nieco lepiej, niż na początku, gdy pobierał pan żołd w jednostce wojskowej.

Takie były czasy. Pojechało się do jednostki na Fortach Bema, chodziło po żołd. Któregoś dnia pojechaliśmy z Mosórem, a tam akurat przysięga. Dorwali mnie. Co ja tu robię, dlaczego nie jestem na przysiędze?! Kazali zostać. Ogolić się. Wychodzę na plac, a tam pełno rodzin. Ja z grzywką, kolczyk w uchu. Gdzieś mnie upchnęli, nie wiedziałem co się dzieje. Chłopaki nie mogli wytrzymać ze śmiechu. Mosór aż pojechał po kamerę, żeby mnie nagrać.

Jak bardzo był pan wtedy rozpoznawalny w Warszawie?

Powiem, że bardzo. Mama zbierała wycinki o mnie w gazetach. Szedłem do fryzjera, a on mówił mi, że ktoś poprosił by go ściąć na mnie. Idę ulicą – ktoś w mojej koszulce. Dostawałem ogrom listów. Na wszystkie odpisywałem, wysyłałem autografy. Dużo pracy, kartki jeszcze sam sobie robiłem. Później już Legia podrzucała nam trochę tych kartek, sto, dwieście. W Bundeslidze dostałem ich pięć tysięcy, do dziś gdzieś są w domu.

Dziś jest dyskusja, czy taka popularność pomaga, czy przeszkadza.

Nie oszukujmy się, szedłem choćby do urzędu, to łatwiej było coś załatwić, bo ktoś poznał. To były miłe rzeczy. Mi się to podobało. Spełniłem w ten sposób jakieś marzenie, bo stałem się dzięki piłce nożnej osobą publiczną. Pomagało mi to też budować pewność siebie.

Rozwiążmy wielką zagadkę polskiej piłki: pana plaster.

(śmiech). Zapraszano mnie wtedy do różnych gazet do sesji zdjęciowych. Wtedy Bravo Sport poprosiło o sesję z plastrem. Przystałem na to, akurat z Kucharzem graliśmy w tym plastrze. Nawet na początku uważaliśmy, że pomaga! Dziś wiem, że to bardziej sfera psychologiczna, efekt placebo. No i cóż, dla dzieciaków to był jakiś rarytas, biegały po kilka dni w tym plastrze. Kolarze zawodowi tez w nich jeździli. Ale rozwiążę tę zagadkę polskiej piłki: chyba nic nie pomagał.

comment_Y01HuVO8E0R2e6YWVt2VmkCRWrvoXU8Q

Czy to, co zastał pan w Gladbach, spełniało oczekiwania, jakie miał pan wobec zachodniego klubu?

Dziś chłopaki wyjeżdżając z Polski nie mają takiego przeskoku. Ja byłem zafascynowany zastanym tam profesjonalizmem. Tym, że rano przychodzimy, a koszulki mamy wyprasowane i ułożone. Tym, że masażyści są do naszej dyspozycji od rana do wieczora. Tym, że jest basen, siłownia, nie mówiąc o warunkach treningach. Teraz? Kto wie, czy nie mamy lepszych stadionów od Niemców. Ale wtedy wyjeżdżałem z Legii, w której baraki zżerał grzyb. Przy prysznicach trzeba było co chwilę zamalowywać. Pralni nie było wcale. Ekstraklasa, Legia, a każdy brał sprzęt do domu i sam prał. Potem przyjeżdżałeś, a każda koszulka w innym kolorze, bo jeden prał w Omo, a ktoś w Vizirze. Wywalczyliśmy pralnię, to potem zaczęliśmy walczyć o kawiarenkę, żeby chociaż było gdzie wywiadu udzielić. Udało się, zrobili nam! Też w baraku. Powiedzmy sobie szczerze: jak reprezentacje przyjeżdżały grać na Łazienkowską, to był trochę wstyd. Mnie wtedy w Gladbach ta przepaść przybiła trochę do ziemi. Przytłoczyła. Aczkolwiek po paru sparingach okazało się, że jestem jednym z lepszych. Strzeliłem kilkanaście bramek. Wszyscy mówili, że będę grał. Ale grał Holender, Van Hout. Jak złapał kontuzję wskoczyłem do składu, strzeliłem dwa gole z przewrotki, ale gdy tylko się wykurował, znowu powędrowałem na ławkę.

W Gladbach długo pan nie zabawił.

Byłem wypożyczony z opcją pierwokupu. Chcieli mnie wykupić trochę taniej, za milion euro. Dzwoniliśmy do prezesa Legii, żeby zmniejszyć cenę, ale się nie zgodził. Wróciłem. Wtedy jakoś weszło w Polsce na poważnie prawo Bosmana. Odszedłem do Iraklisu za sto tysięcy. Wzorowe zarządzanie. Legia miała jakąś klauzulę z panem Romanowskim i nie chciała mnie puścić do Niemiec, ale mogła pójść mi na rękę. Ale kto wtedy w Polsce z działaczy szedł piłkarzowi na rękę.

W Grecji jednak świetnie się pan odnalazł.

Ciepło. Morze. Chce się żyć. Fajna liga, wtedy bardzo mocna, pełna gwiazd jak Karembeu, Rivaldo, Giovanni. Jak szedłem do Grecji, była szósta w rankingu UEFA i miała dwa zespoły w Lidze Mistrzów. Od razu się zaaklimatyzowałem. Strzelałem bramki, świetnie się tam czułem.

Greccy kibice uchodzą za fanatycznych.

Grecy są spokojni. Przez pięć lat nie widziałem żadnej zadymy w barze czy dyskotece. Ale na stadionie zmieniają się nie do poznania. Nie raz graliśmy, a stadion się dosłownie palił. Leciały krzesełka, kamienie. Są fanatyczni. Przed derbami przychodzili pod hotel, palili race. Jak jechaliśmy przez miasto, walili w autokar.

Nie miał pan problemu przenosząc się z Iraklisu do PAOK-u?

Myślałem, że będę miał. Ale to bardziej zatargi są między PAOK-iem i Arisem. Chociaż w Iraklisie też są fanatycy, to jednak nie miałem problemów.

Bił się pan nawet z Rivaldo o króla strzelców. Ani razu nie chciał pana Panathinaikos lub Olympiakos?

W Grecji transfery są tak skomplikowane, tyle jest ukrytych gier między prezesami, że ciężko się wypowiadać, czy ktoś mnie chciał czy też nie. W pewnym momencie w Iraklisie udzieliłem wywiadu, że coś tam mi się nie podoba – nie pamiętam już nawet dokładnie o co chodziło, ale pamiętam, że prezes się wściekł i powiedział, że mogę odejść. Zgłosił się AEK. Pojechałem. Nazajutrz telefon, że mam wracać do Iraklisu. Za chwilę okazuje się, że mogę przejść, ale do PAOK-u… Tam wszystko rozgrywa się w niuansach, układach między działaczami. Raz siostra mojej żony, która jest bramkarką piłki ręcznej, wpadła do nas w odwiedziny. Załatwiłem jej testy w Arisie. Broniła świetnie, wszyscy mówili, że jest super i chcą ją z miejsca. A potem nagle tematu nie ma, koniec, zero zainteresowania, ale pojawia się… oferta z Cypru. Klub, który nigdy mojej szwagierki nie widział, dzwoni i mówi, że zaprasza na finał Pucharu Cypru, bo na jeden mecz potrzebują super bramkarki. Płacą za wszystko, za bilety, za pobyt, także  za mój!

Wielu zaskoczyło, że w wieku trzydziestu dwóch lat przenosił się pan do lepszej ligi, z Grecji do Bundesligi.

Z polskiej ligi nie miałbym szans, takie jest postrzeganie polskiej ligi na zachodzie – dwudziestoośmioletni zawodnik miałby już wielki problem. Ale o sile ówczesnej ligi greckiej niech mówi fakt, że miałem trzydzieści dwa lata, a szedłem do Bundesligi i jeszcze podpisywałem trzyletni kontrakt. Bardzo się cieszyłem. To jednak bardzo mocna liga, znowu mogłem się sprawdzić w starciu z najlepszymi.

Pobyt w Bochum spełnił pana oczekiwania?

W jakimś sensie tak, ale o rok za wcześnie wróciłem do Polski. Przyszedłem, gdy Legia nie miała stadionu, a wszystkich zajmowała kłótnia kibiców z ITI. Gdybym przyszedł rok później, byłby stadion i inna atmosfera, wszystko byłoby inaczej. W Bochum czułem się dobrze, nie miałem presji, żeby odchodzić. A w Legii, choć kibice podchodzili do mnie fajnie, czułem się przez nich doceniony i do dziś mam z nimi świetny kontakt, jakoś to zamieszanie odbijało się na nas i na wynikach.

Powiedział pan też, że ma żal, że nie pożegnano ani pana, ani np. Tomasza Jarzębowskiego.

Jarza to wychowanek. Wojtek Szala grał ile, dziewięć lat? Ja też sporo zdrowia zostawiłem dla tych barw. Powiedzieli nam wcześniej, że nie zostaniemy w klubie, więc tym bardziej mogli nam dać możliwość pożegnania się z kibicami. To później tylko zadzwonił dyrektor w wakacje do Szali, żeby przyjechał na Legię, to mu dadzą jakieś kwiaty. No żenujące. Nikt nie oczekuje kwiatów, tylko wyjścia na boisko i pożegnania się z fanami. Coś Legii każdy z nas dał. Nawet w Gladbach mnie fajnie pożegnali, a tu nie miałem szansy. Dopiero teraz pojawia się profesjonalizm co do takich spraw, wiem, że dzisiaj już byłoby inaczej.

Wczoraj odbyły się derby Łodzi. Zna pan wynik?

Nie. Ile było?

0:0. Ta Łódź przewija się przez pana życiorys: to z ŁKS-em pan debiutował w Legii, do ŁKS-u trafił na krótkie wypożyczenie w latach dziewięćdziesiątych, a potem przyszedł tutaj na ostatnią przygodę w karierze.

Zadzwonił Wieszczu i spytał, czy bym nie pomógł. Znałem kibiców. Dobrze czułem się w Łodzi w sezonie 95/96, mam też tu rodzinę. Pojechałem i nie żałowałem. Świetnie wspominam kibiców, którzy szanowali mnie i lubili. Jak wygraliśmy w derbach i nas potem witali – nigdy tego nie zapomnę. W pierwszej lidze wygrywaliśmy mecz za meczem, atmosfera więc dobra. W Ekstraklasie też nam dobrze szło za trenera Probierza. Trener Probierz huknął, stuknał, pokazał, że można mieć dwa treningi dziennie z obiadem, że może być tu jakiś profesjonalizm, to szło w dobrym kierunku. Trener odszedł i skręciło w inną stronę.. Mam trochę żal do działaczy, bo to byli ludzie, którzy się nie znali. Chcieli zrobić piłkę i wielką koszykówkę z pieniędzy Canal+. Przesadzili z kontraktami, bo byli tacy, którzy zagrali garść meczów w Ekstraklasie, a zarabiali krocie. Mieliśmy paru dobrych zawodników, dobrego trenera, a pieniądze z Canal+ spokojnie wystarczyłyby na utrzymanie drużyny. Za chwilę trenera nie było, a pieniądze poszły w koszykówkę i nie mieliśmy nic. Szliśmy na trening, boisko zamknięte – włamywaliśmy się przez płot. Młodym piłkarzom trzeba było pożyczać pieniądze na jedzenie i inne podstawowe rzeczy. Ta drużyna w normalniejszych warunkach spokojnie by się utrzymała.

Koniec kariery to trudny moment dla każdego piłkarza. Nagle na konto przestaje wpływać gruba suma. Pojawia się pustka, z którą wielu graczy ma problem. Jak pan sobie z tym radził?

Przygotowywałem się do tego. Sporo czytałem. Chciałem grać jak najdłużej, ale też wiedziałem, że ten moment nastąpi. Trener Boniek mówił, że dobrze jest odpocząć po karierze dwa, trzy lata, ale oczywiście – trzeba podnieść z boiska tyle pieniędzy co trener Boniek, by móc sobie na to pozwolić. Ja dwa, trzy miesiące wczasowałem. Odpoczynek, grill, piwko już na luzie, bez stresu. Ale potem wiedziałem, że trzeba będzie coś zacząć robić. Nie mogę leżeć, nie mogę się dołować. Trzeba psychologicznie się przystosować, poukładać wszystko na nowo i pogodzić się z tym, że coś się zmienia.

Było trudno?

Myślę, że nie. Udało mi się przestawić. Dziś nawet mnie nie ciągnie do gry w piłkę. Myślałem, że będzie mi ciężko zapomnieć o boisku, a teraz nie grałem od paru miesięcy i nawet szczerze mówiąc mi się nie chce. Człowiek swoje strzelił, swoje wygrał, skończyło się i nie mam z tym problemu.

Czyli prowadzenie szkółki w pełni pana satysfakcjonuje?

Byłem chłopcem, który trenował kolegów pod blokiem. Patrząc przez ten pryzmat, mieć dziś stadionik, swoich podopiecznych, swój klubik – spełnione marzenie. Dziś mamy dwa fajne boiska, choć jeszcze rok temu rosła tu kapusta. Są trybunki. Powstaje budynek. Gramy coraz lepiej – graliśmy z Evertonem, Dortmundem. Niektórzy z Ursynowa mówią: kurczę, graliśmy z wami na początku jak równy z równym, dzisiaj nie mamy nawet po co wchodzić na boisko. To ogrom nasze roboty. Niech pan spojrzy: tam prezes Marcin właśnie niesie worek z piachem. Za chwilę, jak skończymy, ja do niego dołączę. Akademia to codzienna praca, trzeba robić od rana, mieć do tego serce. nie da się inaczej.

Pokazuje pan chłopakom przewrotki?

Kiedyś na obozach. Teraz już nie, żeby się nie połamać.

Jest pan zadowolony z tego co osiągnął?

Myślę, że jestem, aczkolwiek mógł człowiek więcej osiągnąć. Gdyby pozwolono mi wcześniej odejść. Gdyby pozwolono mi trenować tak, jak chciałem. Druga sprawa – byłem szybkościowcem, ale szybko się męczyłem. Do dzisiaj tak mam. Nie wiem czy nie mam w organizmie wady, że coś mnie blokuje. Dzisiaj by mnie zbadali od stóp do głów, od razu by wiadomo było co jest grane. Zawsze w badaniach wydolnościowych byłem jednym z najsłabszych, a wydolność to podstawa w dzisiejszych czasach. Szybkość i technika nienajgorsza, ale wydolności brakowało. Byłem silny, zwinny, ale kilka przebieżek i musiałem odpoczać. Co dziwniejsze, zdarzały się mecze, że mogłem biegać przez cały czas, a potem takie, gdzie szybko traciłem dech. Może dałoby się to nadrobić indywidualnym podejściem? Kiedyś biegaliśmy wszyscy razem. Jak szliśmy w góry, to czerwona trasa i biegiem. Ktoś przybiegał wcześniej, ktoś po dwóch godzinach, ktoś po obiedzie. Ja po górach akurat lubiłem biegać, bo mogłem robić to swoim tempem, ale najgorzej, gdy trzeba było wspólnie. Niektórzy mieli wydolność konia, nie miałem szans tego nadrobić. Dzisiaj zakładają sport-tester i widzą: ten może iść, a robi taką samą robotę co ten, który leci sprintem. Nie ma dwóch takich samych organizmów.

Co by pan sobie powiedział, gdyby spotkał osiemnastoletniego siebie właśnie idącego do Legii?

Kazałbym sobie więcej trenować. Nawet po cichu, nawet kosztem grania, żeby w wieku 18-19 lat jeszcze dać sobie impuls. Dać sobie szansę, na zrobienie z siebie piłkarskiego gladiatora, który ma szansę grać naprawdę wysoko, wśród najlepszych. Dałbym sobie też kilka rad, by prowadzić się bardziej profesjonalnie. Na przykład wiadomo, że wtedy dieta nie istniała. Jadało się co popadnie.

Chodził pan do McDonalds?

Najczęściej do Pizza Hut, ale McDonalds też się zdarzał. To wszystko wchodziło z Zachodu, było nowe, człowiek nie mógł przejść obok tego obojętnie. Wiadomo jednak, że obiady w takich miejscach mi nie pomagały.

Jakby mógł pan przeżyć jeszcze raz jeden dzień ze swojego życia, to który by to był?

Wiele było pięknych dni. Ale najważniejszymi, najpiękniejszymi, były narodziny córek.

Jak dzieci zmieniły pana osobowość?

Człowiek stał się bardziej odpowiedzialny. Nie miał dzieci, to szalał na motorach, szastał pieniędzmi. Dzisiaj trzeba pomyśleć o nich, o ich przyszłości. Gdy mnie zabraknie – co będą robić? Wykształcić je – to teraz najważniejsze.

Leszek Milewski

Przypomnij autorowi, że plaster Mięciela nie tylko działał, ale wciąż działa

Przeczytaj poprzednie sparingi:

Jeśli przeżyłeś 36 godzin wyjazdu do Lublina, przeżyjesz 44 z Singapuru do Szczecina

podroz

***

Jestem egocentrykiem i egoistą. Walczę z tym każdego dnia

smok

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

25 komentarzy

Loading...