Reklama

Prawdziwego mistrza poznaje się po tym jak kończy

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

26 kwietnia 2017, 19:17 • 7 min czytania 6 komentarzy

„Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść – niepokonanym” – zanucił sobie Nico Rosberg, zanim zaszokował świat sportów motorowych i ogłosił zakończenie kariery. Zrobił to kilka dni po wywalczeniu pierwszego w karierze tytułu mistrza świata, w wieku zaledwie 31 lat. Jest przykładem wymierającego gatunku sportowców, którzy odchodzą, będąc na szczycie. Niestety, zdecydowanie więcej jest dawnych mistrzów, rozmieniających się na drobne i nie potrafiących powiedzieć: pas.

Prawdziwego mistrza poznaje się po tym jak kończy

Nico Rosberg śmiało mógłby jeszcze przez dobrych kilka lat ścigać się w Formule 1 i co roku kasować po kilkanaście milionów dolarów. Być może jednak już nigdy nie miałby tak dobrego sezonu, jak ten poprzedni, być może nie zdołałby obronić tytułu. W sportach motorowych jak wiadomo najwięcej zależy od sprzętu: w ciągu pierwszych dziewięciu sezonów w F1 Niemiec wygrał mniej wyścigów niż w 2016. Doskonale wiedział więc, że oprócz talentu miał po prostu także zdecydowanie najlepszy samochód.

Między innymi dlatego Rosberg podjął decyzję, którą zaskoczył kibiców, sponsorów i szefów Teamu Mercedes. Ale czy można go winić? Czy można krytykować kogoś, kto postanowił odejść w chwale, a nie czekać na gorsze lata i rozmieniać się na drobne? Rosberg odszedł „like a boss”. Prawdę mówiąc: niewielu sportowców może się pochwalić takim zakończeniem kariery.

Niepotrzebny powrót Jordana

Sportowcy rzadko decydują się odejść, kiedy są na szczycie. Dlaczego? Jasne, z powodu pieniędzy. Po zdobyciu mistrzostwa, czy wygraniu najważniejszego turnieju łatwiej przyciągnąć większych sponsorów, podpisać nowe kontrakty, wynegocjować podwyżkę. Czemu ktoś miałby z własnej, nieprzymuszonej woli z tego rezygnować? Przecież właśnie na to pracował przez długie lata kariery. A jednak, niezbyt często, ale zdarzają się takie przypadki.

Reklama

Mistrzowskie zakończenie kariery chciał sobie sprawić na przykład Michael Jordan. W 1993 roku, w wieku zaledwie 30 lat ogłosił, że odchodzi z NBA. Był na absolutnym topie: właśnie doprowadził Chicago Bulls do trzeciego z rzędu mistrzostwa i nikt nie kwestionował faktu, że to on jest najlepszym koszykarzem świata. A jednak – nagle postanowił odejść. Na emeryturze pograł trochę w baseball, a po półtora roku wrócił do koszykówki. Poprowadził Byki do kolejnych trzech tytułów i… znów zakończył karierę. I tym razem jednak nie wytrwał w swojej decyzji: wrócił na trzy sezony do Washington Wizards, w żadnym stopniu nie zbliżając się do wcześniejszych wyników. A mógł odejść po mistrzowsku…

Mistrzowskie pożegnania

Bez wątpienia jednym z najbardziej spektakularnych przykładów odejścia na emeryturę może się pochwalić Mark Spitz. Na olimpiadzie w Meksyku 18-letni pływak zdobył  cztery medale, ale dopiero rozkręcał się przed tym, co miało się wydarzyć 4 lata później w Monachium. Tam Spitz zdobył 7 złotych medali, ustanawiając przy okazji 7 rekordów świata!

Do USA wrócił jako największy bohater w historii igrzysk olimpijskich, po czym ogłosił zakończenie kariery. W wieku 22 lat! Amerykanin wytrwał w swoim postanowieniu przez bardzo długi czas – zaczął trenować dopiero przed… IO w 1992. Ciężko jednak traktować ten come back poważnie. Spitz zrobił to dla hajsu – nie jaki Bud Greenspan, producent filmowy, zaoferował mu milion dolarów w razie gdyby zdołał zakwalifikować się na igrzyska. Mark podjął się tego wyzwania, które zresztą pomysłodawca uwiecznił na taśmie, ale niestety do wywalczenia przepustki do Barcelony zabrakło mu dwóch sekund. 

Podobnie jak Spitz po największym sukcesie w karierze zachował się Mike Eruzione, kapitan hokejowej reprezentacji USA na igrzyskach w Lake Placid. To on zdobył decydującą bramkę w półfinale z ZSSR i on poprowadził kolegów do triumfu nad Finlandią w meczu o złoto. – Odchodzę, bo nie osiągnę już niczego podobnego – powiedział, ogłaszając koniec kariery w wieku 26 lat.

W szczytowym momencie kariery rękawice na kołku postanowił zawiesić także Rocky Marciano: miał 32 lata, bilans walk 49-0 i tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Z nieco gorszym bilansem, ale również po wygranej walce o mistrzostwo świata kariery kończyli Lennox Lewis (41-2) oraz Witalij Kliczko (45-2).

Reklama

53709.3

Mistrzowskie pożegnanie miał także Pete Sampras. Po 13 tytułach wielkoszlemowych, w wieku 31 lat, szykował się do zakończenia kariery. Na koniec zostawił sobie ukochany US Open. Był rozstawiony dopiero z numerem 17, a jednak zdołał sprawić sensację i wygrał, pokonując w finale Andre Agassiego. To był ostatni pojedynek w jego karierze. Wielkoszlemowy tytuł zakończył też karierę Marion Bartoli. Francuzka sprawiła w 2013 roku dwie sensacje: najpierw wygrywając Wimbledon, a miesiąc później ogłaszając przejście na emeryturę.

Do galerii gwiazd sportu, które odeszły w chwale trzeba zaliczyć także Erica Cantonę. Genialny francuski napastnik miał zaledwie 30 lat, kiedy zdecydował się odwiesić buty na kołku. Być może dzięki temu kibice Manchesteru United zapamiętali go tylko z tych dobrych akcji i wybrali w plebiscycie na najwybitniejszego gracza Czerwonych Diabłów w historii.

Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść

Niestety, znacznie częściej sportowcy nie wiedzą kiedy. To przykry obrazek: człowiek, którego szanujemy za wielkie osiągnięcia, wybitny, genialny – zaczyna przegrywać. Oczywiście, nic nie dzieje się z dnia na dzień. Mistrz jest coraz słabszy, coraz wolniejszy, mniej głodny sukcesu. A obok pojawiają się młode wilki, które bez żadnych skrupułów atakują legendę. Pół biedy, jeśli taki czempion zorientuje się w miarę szybko i w porę powie: dość. Częściej jednak wygrywa syndrom hazardzisty: jasne, raz przegrałem, ale ja im jeszcze pokażę, przecież jestem wielki. Wtedy mistrz wraca i przegrywa znowu, i znowu… Przykro na to patrzeć i widzieć upadłego idola, który z bohatera nierzadko staje się pośmiewiskiem.

Spójrzcie na takiego Mika Tysona: gość był maszynką do zabijania, masakrował jednego rywala po drugim, nawet tych znacznie większych i cięższych. Był wiecznie głodny: sukcesów, zwycięstw, pieniędzy. Aż nagle coś się zacięło. Przyszła porażka z Jamesem Douglasem, do dziś uważana za jedną z największych sensacji w historii sportu. Potem więzienie, odgryzienie ucha Evanderowi Holyfieldowi, szybka robota z Andrzejem Gołotą i porażka z Lewisem. To już nie był ten sam Tyson. Ale wciąż wracał na ring: po to, żeby przegrać z Dannym Williamsem i Kevinem McBridem na zakończenie kariery. Z całym szacunkiem dla nich, ale Mike z najlepszych lat poradziłby sobie z oboma. Naraz…

Wspomniany Gołota także nie bardzo potrafił sobie poradzić poza ringiem. Po porażce z Tysonem zniknął na prawie trzy lata, wrócił i zaczął krok po kroku iść w kierunku walki o tytuł. W mistrzowskich pojedynkach z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem ewidentnie został przekręcony, wątpliwości nie było dopiero, gdy Lamon Brewster znokautował go w 1 gołotę, czyli 53 sekundy. To jednak nie był koniec, niestety… Andrew wrócił ponownie, by przegrać najpierw z Rayem Austinem, potem z Tomaszem Adamkiem, a nawet na sam koniec z Przemysławem Saletą, który przecież walczył bez nerki i po siedmiu latach od ostatniego pojedynku. Zdecydowanie: gość, który sprawiał, że miliony Polaków zarywały noce zasłużył na lepsze pożegnanie. Nawiasem mówiąc: w Tańcu z Gwiazdami też przegrał…

Przykładów wielkich zawodników, którzy nie potrafili w porę zauważyć nadchodzącej obniżki formy, niestety nie brakuje, właściwie w dowolnej dyscyplinie. W boksie takie błędy są szczególnie bolesne, o czym przekonali się nie tylko Tyson i Gołota, ale nawet wielki Muhammad Ali, wracający z emerytury po dwie zupełnie niepotrzebne porażki.

Po co wracają?

Temat zaczął się od Formuły 1 i Teamu Mercedes, nie można więc nie wspomnieć w tym miejscu Michaela Schumachera. Najlepszy kierowca i jedyny 7-krotny mistrz w historii F1 zakończył karierę w 2006 roku, jako wicemistrz świata. Po trzech latach wrócił jednak z emerytury, tym razem do Mercedesa. Niestety, przez trzy lata startów wywalczył zaledwie jedno miejsce na podium, choć oczywiście, trzeba pamiętać o tym, że miał kiepski samochód. Mimo wszystko – trochę słabo, jak na legendę,

Przykład Schumachera każe zadać pytanie: po co wielcy mistrzowie wracają. W niektórych przypadkach (jak na przykład Mike Tyson), jak już wspomnieliśmy wcześniej, oczywiście dla pieniędzy. Ale Schumacher, czy Jordan – sportowi miliarderzy? Czemu oni nie potrafili się cieszyć emeryturą, znaleźć jakiegoś fajnego hobby i zająć się dziećmi, czy wnukami?

A uwierzycie, że oni sami do końca nie wiedzą? Kiedy MJ zdecydował się na pierwszy powrót z emerytury, uparł się, że sam przygotuje informację dla dziennikarzy. Długo siedział nad kartką, aż wreszcie napisał: „I’m back”. Właśnie taka, najkrótsza w historii motka prasowa trafiła do mediów! Innymi słowy: facet bardzo chciał grać znowu w kosza, ale chyba nie potrafił odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”… 

JAN CIOSEK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Komentarze

6 komentarzy

Loading...