Reklama

Podczas turnieju spotkałem dwa duże krokodyle. Chciałem uciec stamtąd jak najszybciej

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

04 kwietnia 2017, 17:10 • 14 min czytania 9 komentarzy

W Polsce golf przez lata znajdował się raczej gdzieś na końcu sportowego łańcucha pokarmowego. Ale powoli, mozolnie się to zmienia. Głównie dzięki Adrianowi Meronkowi, najlepszemu dziś polskiemu golfiście, dla którego ten rok jest pierwszym po przejściu na zawodowstwo. Nie będziemy wam wkręcać, że jesteśmy golfowymi ekspertami, dla których każdy turniej to wykwintne danie do skosztowania. Być może dlatego typowy golfista kojarzył nam się raczej ze sztywniakiem-angielskim lordem. Ale myliliśmy się. Adrian to normalny gość z dystansem do własnej kariery. Chociaż ta, jak na polskie warunki golfowe, już jest spora. 24-latek w rozmowie z Weszło opowiada o swoich początkach, nieco dziwacznych przygodach i przekonuje, że ten sport wcale nie jest zarezerwowany tylko dla osób ociekających forsą. 

Podczas turnieju spotkałem dwa duże krokodyle. Chciałem uciec stamtąd jak najszybciej

Zacznę od matematyki. Wie pan, ile piłek golfowych gubionych jest rocznie w Stanach Zjednoczonych?

O, kurczę… No i to jest dobre pytanie. Hmm, spróbuję strzelać: 200 milionów?

CNN podało kiedyś, że ok. 300. W taki razie teraz biologia. Wie pan, ile średnio rozkłada się taka jedna piłka, którą pan zgubi?

Pewnie kilka tysięcy lat?

Reklama

Ponoć od 100 do 1000 lat. Tak więc golf to może elegancki sport, ale na pewno mało ekologiczny.

(śmiech) Super ciekawostki, dobrze wiedzieć. Natomiast jeśli chodzi o gubienie piłek, to oczywiście staram się uważać, ale jak trafi się na przykład do wody, to człowiek odpuszcza, nie warto już szukać. Albo jak poleci w krzaki. Przypomniała mi się ciekawa historia z ostatniego turnieju w Kenii. Tubylcy poważnie nas nastraszyli, że w krzakach przy polu golfowym kręcą się podobno kobry. Trudno powiedzieć, czy to była prawda, ale uznałem, że lepiej nie będę ryzykował. Trudno było o tym nie myśleć, ale na szczęście żadnej nie spotkałem. Ale to jeszcze nic, kiedyś podczas turnieju miałem spotkanie z… krokodylami, bo jest ich sporo szczególnie na Florydzie. W jeziorach jest ich tam mnóstwo. Raz na jednych zawodach miałem pecha i moja piłka spadła jakieś 20 metrów od nich. Popatrzyłem, a tam leżą dwie takie duże sztuki i rzeczywiście troszeczkę się bałem. Byłem niepewny, ale raz dwa zagrałem kolejne uderzenie, żeby stamtąd jak najszybciej uciec. 

Jaki jeszcze inny dziwny obrazek zaskoczył pana na polu golfowym?

Znów przypomina mi się Kenia. Przedziwną rzecz widziałem tam na strzelnicy golfowej, czyli w miejscu, gdzie podczas treningu wszyscy na raz uderzają piłkę. I byłem w szoku, bo było tam pięciu ludzi, którzy w tym samym czasie chodzili po strzelnicy i zbierali te piłki. Czyli tak naprawdę narażali swoje życie, bo jeśli dostanie się taką piłką w głowę, to można nawet umrzeć. Piłka golfowa leci z prędkością ok. 170 mil na godzinę. Dostać czymś takim? Nie polecam… Pierwszy raz w życiu to widziałem, bo zwykle są od tego specjalne zabezpieczone samochody, którymi można podjechać i bez ryzyka zebrać piłki z pola. A tam ludzie chodzili i zbierali je rękami. Afryka… Byłem w tym kraju pierwszy raz w życiu. Taka lokalizacją może trochę dziwić, ale tak już jest, że gdzie znajdą się sponsorzy, tam odbywa się turniej. Pole było jednak przygotowane na świetnym poziomie, byłem tym mile zaskoczony. Kibiców też było sporo. Dopingowali głównie swoich zawodników, ale kilku z nich też za mną chodziło. Pewnie po części byłem dla nich też atrakcją ze względu na wzrost.

Ma pan 198,5 cm wzrostu. Na ile takie gabaryty pomagają, a na ile przeszkadzają w golfie?

Generalnie większość zawodników jest średniego wzrostu. Sam dzięki swoim centymetrom mogę uderzył piłkę trochę dalej, bo zwyczajnie mam dłuższe ręce. Taka dźwignia pomaga więc w dłuższych strzałach, aczkolwiek jeśli chodzi o krótszą grę – czyli już samą precyzję – wtedy ci niżsi gracze mają trochę łatwiej, mogą lepiej kontrolować piłkę. Tutaj muszę być bardziej uważny. Mój wzrost nigdy specjalnie mi nie przeszkadzał, chociaż na pewno jest spory problem ze spaniem. Kiedy jadę na turnieje, muszę leżeć w poprzek łóżka. Ale już tyle razy tego doświadczyłem, że zdążyłem się przyzwyczaić.

Reklama

A przyzwyczaił się pan już do szyldu „zawodowiec”?

Moje oficjalne przejście na zawodowstwo nastąpiło w listopadzie ubiegłego roku, ale sam czułem się profesjonalnym graczem już znacznie wcześniej. Jeszcze jak mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, chociaż miałem status amatora, tryb mojej kariery był już w zasadzie zawodowy. Byłem oczywiście na studiach, ale skupiałem się przede wszystkim na sporcie.

Jak więc czuje się polski rodzynek w zawodowym golfie?

Są tego dwie strony: jedna dobra, druga kiepska. Dobra jest oczywiście taka, że jestem pierwszym Polakiem w tym gronie i próbuję przecierać ślady innym naszym zawodnikom. Nie ukrywam, niektórzy zawodnicy ze światowej stawki są mocno zdziwieni, że na takim poziomie może grać ktoś z Polski, bo – nie czarujmy się – patrząc na historię golfa w naszym kraju, jest to u nas bardzo młody sport. Z czym kojarzy im się przede wszystkim Polska? Proste: Lewandowski. Chociaż oczywiście pytają też, jaka jest sytuacja golfowa w naszym kraju oraz jaki sport jest u nas najbardziej popularny. Więc opowiadam, że przede wszystkim piłka nożna i siatkówka. Golf jest daleko, daleko, daleko w tyle. Tym bardziej cieszę się, że powoli przebijam się do czołówki. Natomiast zła strona tego wszystkiego jest taka, że chociaż nie wiem jakbym szukał, w kraju nie mam żadnego wzoru do naśladowania, już nie mówiąc o idolu. Młodzi zawodnicy z innych krajów mogą podglądać kogoś, kto ma więcej doświadczenia, jeżdżą z kimś takim na turnieje i uczą się. Ja kogoś takiego nigdy nie miałem, dlatego próbuję wzorować się na zagranicznych gwiazdach.

W tym sezonie startuje pan w Challenge Tour, czyli tzw. drugiej lidze europejskiej. Jak ocenia pan swoje szanse w kontekście awansu do European Tour?

Myślę, że szanse są spore, bo przez ostatnie dwa lata w Stanach Zjednoczonych często udawało mi się kończyć zawody z TOP 10, czyli już bardzo wysoko. I czuję, że to przygotowało mnie do walki tydzień w tydzień na wysokim poziomie. Dało mi to stabilizację, a ta w golfie zawodowym jest najważniejsza, bo regularne miejsca w TOP 20 dostarczają sporo punktów rankingowych. Myślę, że jestem dobrze przygotowany do sezonu i wierzę, że mam szansę znaleźć się na koniec roku w pierwszej piętnastce Challenge’a i dostać się tym samym już do tej pierwszej ligi golfowej. Początek sezonu miałem udany, w marcu zająłem piąte miejsce w Barclays Kenya Open. Szykowałem się do tego turnieju od kilku miesięcy. To solidny początek sezonu, zgarnąłem sporo punktów do rankingu. Pewnie przed turniejem brałbym taki wynik w ciemno, aczkolwiek ostatniego dnia, kiedy pozostało mi już kilka dołków, mój apetyt był jeszcze większy. Patrzyłem na tablicę wyników i długo byłem bardzo blisko tego pierwszego miejsca. Ale teraz, z perspektywy tych kilku dni, bardzo doceniam ten start.

Jest się o co bić. W tym sezonie firma Rolex wpompowała w European Tour kolejne pieniądze, dzięki czemu część turniejów będzie miało pulę nawet 7 milionów dolarów. Zawodnicy, którzy regularnie zajmują tam niezłe miejsca, są milionerami.

Na pewno. Takie sumy działają na wyobraźnię. Nie oszukujmy się, w golfie zawodowym jest tak, że każdy stracony strzał to kilka tysięcy euro w plecy. Grunt, żeby za dużo nie myśleć o tych pieniądzach w czasie gry, tylko robić swoje. A na końcu turnieju okaże się, kto ile „wyciągnie”.

W ostatnich latach w pierwszej piątce zestawienia najbogatszych golfistów świata z 40 mln dolarów rocznych zarobków znajdował się nawet słynny Arnold Palmer, który już dawno jest na emeryturze, a swoje największe triumfy święcił w latach… 60. To pokazuje, że na Zachodzie golf to wielki biznes, który przyciąga sponsorów. 

Jeśli chodzi o Palmera, to on od zawsze działał na rzecz golfa, nawet jeśli już w niego nie grał. Kupił w Stanach Zjednoczonych dużo pól golfowych, wiele zaprojektował, cały czas działał w branży, stąd taka okrągła sumka. Wiadomo, że sponsorzy odgrywają dużą rolę, bo pamiętajmy, że w przypadku tych najlepszych, sponsorzy płacą im w zasadzie drugie tyle, co sami wygrają na polu golfowym. Co zrozumiałe, o takie kontrakty łatwiej, kiedy gra się w European Tour czy PGA Tour. Sam jeszcze się o nich staram, ale w Polsce nie jest to łatwe właśnie ze względu na taką, a nie inną popularność golfa. Jeszcze długa droga przed nami. Cały czas panuje niestety ten stereotyp, że golf jest bardziej rekreacją niż sportem. Dlatego tak bardzo zależy mi na osiągnięciu dobrego wyniku. Bo jeśli Polacy zobaczą, że ich człowiek potrafi coś osiągnąć, to zainteresowanie dyscypliną na pewno się zwiększy.

Jak już wyprzedzi pan Tigera Woodsa w zestawieniu OWGR (Official World Golf Ranking – red.), to na pewno będzie o tym głośno. Można się z tego śmiać, ale pan zajmuje teraz 1021. miejsce, a Woods jest 775…

… bo on w ogóle nie gra i osuwa się w rankingu (śmiech). Ale rzeczywiście, dogonienie Tigera to byłoby coś. Mógłby to być jakiś chwyt marketingowy, ale najpierw poczekajmy, aż go dopadnę. Niestety, nigdy nie miałem okazji poznać go osobiście. Zawodnicy z mojej generacji marzą, żeby w przyszłości być tacy jak Woods. On, pomijając już jego ekscesy prywatne, w ogóle zmienił postrzeganie golfa. Jako jeden z pierwszych zaczął chodzić na siłownię, to był pierwszy golfista, który wyglądał jak prawdziwy sportowiec, a nie pan z brzuszkiem, bo tak długo kojarzono nasz sport. Tiger poświęcił się temu w 100 proc. i dzięki niemu golf jest dziś na takim poziomie.

Pan wzoruje się jednak na Rory McIlroyu, czyli obecny numerem dwa na świecie. Dlaczego akurat on?

To mój idol. Jest tylko kilka lat starszy ode mnie i byłem pod wrażeniem, jak szybko dostał się do czołówki. To jeden z tych zawodników, którzy uderzają najdalej na świecie. Miałem okazję spotkać go podczas jednego z turniejów juniorskich, którego był ambasadorem. Miło wspominam to spotkanie. Fajnie byłoby zagrać kiedyś z nim w jednej grupie.

79b61386-9330-11e4-b4fa-0025b511229e

„Miło”, „fajnie byłoby”, „mój idol”. Strasznie z pana grzeczny chłopak.

Dobra, ma pan rację. Cofam to wszystko! (śmiech)

Tak jak pan wspomniał, golf w Polsce nie ma łatwo. „Pojedynek golfowy jest mniej więcej tak samo ekscytujący, jak widok suszącego się prania” – przeczytałem to na jednym z polskich portali.

Pisał to ktoś, kto najwyraźniej nigdy nie miał do czynienia z golem. Po latach gry widzę różnicę w postrzeganiu tego sportu w Polsce i za granicą. Te podstawowe to oczywiście liczba pól golfowych, bo właśnie to stwarza ludziom możliwość wzięcia kija do ręki, spróbowania, czym faktycznie jest golf. No i ten cały stereotyp, że golf jest tylko dla biznesmenów, starszych panów na emeryturze, a tak nie jest. Jeżeli popatrzymy na Stany Zjednoczone to widać, że jest tam mnóstwo pól publicznych, gdzie ludzie chodzą jak u nas na kręgle. Idą towarzysko, całą grupą przyjaciół, nawet mogą przy tym pić, jeść, ale grają, bawią się tym sportem. W największych krajach europejskich jest podobnie.   

W Polsce dla wielu osób golf kojarzy się głównie celebrytami, m.in. z Jerzym Dudkiem, Tomaszem Iwanem, Mariuszem Czerkawskim czy Mateuszem Kusznierewiczem, którzy bawią się w ten sport na emeryturze. Na ile faktycznie zaangażowanie takich osób pomagają w promocji golfa?

Próbują go popularyzować i myślę, że dobrze im to wychodzi. Dla ludzi to może być atrakcja, że idąc na pole, mogą tam spotkać znaną twarz. Taki ktoś może sobie uderzyć ze trzy piłki i kto wie, może akurat chwyci i złapie bakcyla? Takich ludzi jak ci wspominani, na pewno musi być jednak więcej. Ale muszę panu powiedzieć, że golfowo z tego grona najlepsi są Dudek i Czerkawski. Są w miarę równi. Szczególnie Czerkawski ma podstawy, ponieważ ruch hokejowy jest bardzo podobny do golfowego. Tomek Iwan trochę odstaje, bo zaczął grać trochę później, ale na pewno robi postępy.

Panuje opinia, że golf jest drogim sportem. Jak to wygląda w rzeczywistości?

Używany kij kosztuje ok. tysiąca złotych, ale może służyć nam nawet kilka lat. Koszulka z kołnierzykiem to może 80 zł? Spodnie muszą być materiałowe, w miarę eleganckie, ale niekoniecznie jakieś drogiej firmy. Nieco droższe są buty, ale kupując je za 300-400 zł można w nich później grać nawet pięć lat. Rękawiczka to 50 zł, a używaną piłeczkę można kupić nawet za 1,50 zł. Jeśli chodzi o wynajem pola – mówiąc na przykładzie mojego klubu Toya Golf & Country Club Wrocław – wydając 1000 zł rocznie można grać do oporu. Nie jest więc prawdą, że to jakoś bardzo drogi sport. Jest tańszy na przykład od narciarstwa, które w Polsce uprawia kupa ludzi. Wymówka z pieniędzmi więc odpada.

A jaka była pana droga do golfa?

Moi rodzice mieszkali około dziesięciu lat w Niemczech, sam urodziłem się w Hamburgu. Kiedy miałem dwa lata, wróciliśmy do Polski i zamieszkaliśmy w Pniewach pod Poznaniem. Tata grał w golfa jeszcze w Niemczech, dlatego już od urodzenia miałem styczność z tym sportem. Pamiętam, że kiedy wyjeżdżaliśmy z rodziną na wakacje, to zawsze towarzyszył nam golf. Można powiedzieć, że dorastałem na polu golfowym. Największym problemem początkowo było to, że blisko nas nie było żadnego miejsca do gry. Dlatego ze trzy razy w miesiącu dojeżdżaliśmy aż pod Szczecin, czyli ok. 200 km. Jeździliśmy w piątek po mojej szkole i siedzieliśmy tam do niedzieli. Jeśli chodzi o trening, krótkie uderzenia ćwiczyłem w przydomowym ogródku, już od małego. Początkowo golf przeplatał się jednak z innymi sportami. Strasznie mnie nosiło. Jako dziecko zaczynałem od piłki nożnej, była też siatkówka, koszykówka, długo to wszystko łączyłem. Tak już miałem, że jeśli chodzi o sport, robiłem praktycznie wszystko co było tylko możliwe. Pamiętam nawet, jak kiedyś po meczu piłkarskim tata od razu zabrał mnie do samochodu i pojechaliśmy na golfa. Ale już w wieku 12-13 lat przeżyłem swój pierwszy poważny obóz golfowy, gdzie siedem dni z rzędu grałem tylko w golfa. To było to.

Znalazłem jednak informację, że Sokole Pniewy trenował pan wcale nie tak krótko, bo siedem lat. To dlaczego nie został pan drugim Lewandowskim?

Po przegranych meczach strasznie denerwowałem się na kumpli. Mieliśmy do siebie nawzajem pretensje, że ktoś komuś nie podał, że ktoś nie strzelił… I to mnie najbardziej irytowało w sportach drużynowych. A ja wolę sytuacje, kiedy wszystko zależy tylko ode mnie. Wolę sam być za wszystko odpowiedzialny i jak mieć pretensje, to do samego siebie. Ale wciąż jestem kibicem piłkarskim. Może nie jakimś zagorzałym, ale cały czas śledzę wyniki HSV Hamburg, byłem nawet na kilku meczach Bundesligi. Kupa ludzi, świetna atmosfera, mam tylko nadzieję, że nie spadną w tym sezonie. Walczą. To zresztą jedyna drużyna, która jeszcze nigdy nie spadła z Bundesligi. Oby tak pozostało.

Po maturze wyjechał pan do Stanów Zjednoczonych. Studiował na East Tennessee State University, gdzie był objęty programem stypendialnym dla największych golfowych talentów na świecie. Rzucił się pan wtedy na głęboką wodę.

To była jedna z cięższych chwil w moim życiu. Nigdy wcześniej nie byłem w USA, nikogo tam nie znałem. Nie było łatwo. Bardzo to przeżywałem, co było widać zresztą po moich wynikach w turniejach przed wyjazdem. Kiedy już byłem na miejscu, aklimatyzacja zajęła mi dwa-trzy miesiące. Zajęcia w szkole trwały góra do godziny 13, a później była już tylko gra w golfa. Super opcja. Mieszkałem z kolegą drużyny, Islandczykiem. Mieszkaliśmy w kampusie. Mieliśmy dwuosobowy apartament. Każdy miał swoją łazienkę, swój pokój, a kuchnię i salon mieliśmy wspólne. Warunki były całkiem fajne.   

Całkiem fajne? Widział pan kiedykolwiek, jak mieszkają polscy studenci?

No wiem, wiem! Z tego co opowiadają moim znajomi, ja faktycznie miałem dużo szczęścia. Oni musieli w kilka osób dzielić jeden pokój, jedną łazienkę. Ale wiem, że nawet w innych szkołach w Stanach warunki bywały podobne do tych polskich.

Studenckie życie kwitło?

Wiadomo, cały czas nie grałem w turniejach, dlatego to życie studenta miałem okazję trochę poznać. Z uczelni mnie nie wyrzucili, tak więc nie było aż tak niegrzecznie. Lubię serię „American Pie”, ale aż tak to na pewno nie wyglądało w moim college’u, myślę, że w innych miejscach było ostrzej (śmiech). Poza tym same miasto, Johnson City, nie należy do największych. Szczerze mówiąc, była to lekka dziura. Ale z drugiej strony, być może było to zaletą, bo nie było tylu atrakcji, które odciągałyby mnie od golfa. Pewnie gdybym siedział w duży mieście, byłoby dla mnie gorzej. Studia skończyłem w ubiegłym roku, mam dyplom z kierunku business management. 

Tuż po opuszczeniu uczelni, jeszcze jako amator doszedł pan do półfinału British Amateur, co jest najlepszym wynikiem w historii polskiego golfa. Duża rzecz. 

Byłem oczywiście świadomy, że nikt jeszcze tak daleko nie zaszedł. To jeden z największych turniejów amatorskich na świecie, praktycznie każdy topowy dziś zawodnik na świecie przechodził przez ten turniej. Co tu dużo mówić – jestem z tego dumny. Przez kwalifikacje przechodziło 64 zawodników, a później kto przegrywał, ten jechał do domu. Rozkręcałem się z meczu na mecz. Ale mam nadzieję, że kiedyś któryś z Polaków mnie przebije, może ktoś kiedyś tam nawet wygra?

Na koniec chciałbym zapytać jeszcze o golfową etykietę. Jak wiadomo pełno w niej nakazów i zakazów, niektóre mogą bawić. Naprawdę wszyscy zawodnicy w światowej czołówce tego przestrzegają?

Etykieta mocno pilnowana jest przede wszystkim na Wyspach Brytyjskich. W tamtejszych tradycyjnych klubach tak naprawdę nic nie można. Zwracają tam uwagę na wszystko, nie można chociażby wejść w czapce i butach golfowych do budynku klubowego. Mało tego, do niektórych miejsc nie mogą wejść nawet kobiety, które mają dla siebie wydzielony inny budynek. Najdziwniejsze są dla mnie jednak właśnie te zakazy przy wejściu do niektórych klubów. Kompletnie nie rozumiem tego zdejmowania butów. Ok, jest taka zasada, ale mogliby zrobić wyjątek na większe turnieje, ale oni nie, stoją przy wejściu i nakazują je ściągać. Widać nie przeszkadza im, jak ktoś idzie w skarpetkach, często mokry od deszczu. Dziwne.

W Stanach też jest tak „ą” i „ę”?

Ameryka jest troszeczkę luźniejsza pod tym względem. Ale oczywiście nawet tam nie wolno chociażby kłaść torby ani kijów na greenie. Trawa jest tam bowiem bardzo krótka i każdy ślad, każda niedoskonałość może przeszkodzić w dobrym strzale. No i rzecz podstawowa: trzeba mieć koszulkę z kołnierzykiem, a spodnie nie mogą być jeansowe. Zawodowcy nie mogą też grać w krótkich spodenkach. Trzeba wskakiwać tylko w długie, nawet jak jest 40 stopni. Aha, no i nie ma opcji, żeby wejść na pole golfowe w japonkach!

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Xavi: To odpowiedni moment, żeby powiedzieć dość. Nie będę tolerował kłamstw

Damian Popilowski
0
Xavi: To odpowiedni moment, żeby powiedzieć dość. Nie będę tolerował kłamstw
Niemcy

Bayern sonduje dwóch szkoleniowców. Kto zastąpi Thomasa Tuchela?

Piotr Rzepecki
0
Bayern sonduje dwóch szkoleniowców. Kto zastąpi Thomasa Tuchela?

Inne sporty

Komentarze

9 komentarzy

Loading...