Reklama

Adamek wraca na ring. Pytanie: po co?

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

04 kwietnia 2017, 10:06 • 3 min czytania 33 komentarzy

Wielki mistrz wraca na ring! – czytam na Twitterze i jako że mam naprawdę bujną wyobraźnię myślę sobie: czyżby Witalij Kliczko?! Pełen entuzjazmu klikam w link i niestety nie widzę choć słowa o Ukraińcu. Zamiast tego dowiaduję się, że między liny znowu wejdzie jeden z moich ulubionych bokserów, Tomasz Adamek. Skoro żywię do niego sympatię, comeback Górala powinien mnie cieszyć, prawda? Niestety, nie czuję radości ani entuzjazmu. Po głowie chodzi inna myśl: po cóż mu kolejna walka?

Adamek wraca na ring. Pytanie: po co?

Gdyby Adamek był bankrutem – ok, zrozumiałbym jego decyzję. Facet po czterdziestce ma na utrzymaniu rodzinę, więc ryzykując własne zdrowie znów staje do walki po, to by zarobić na bliskich. Piękna, wzruszająca historia.

Tyle że stworzona tylko na potrzeby tego tekstu. Bo Tomek jako biznesmen radzi sobie dobrze, nie potrzebuje więc do funkcjonowania na przyzwoitym poziomie kolejnych pieniędzy z boksu.

Gdyby Adamek starzał się tak ładnie, jak wspomniany Kliczko (niepokonany przez dziewięć ostatnich lat kariery), również popierałbym jego chęć sprawdzenia się w ringu. Wygrałby dwa razy, a potem kto wie, może znowu dostałby walkę o pas? „Po latach Polak znowu został mistrzem świata” – ależ to by się klikało, szczególnie gdyby został pierwszym polskim ciężkim z mistrzowskim pasem! Po takiej akcji Tomek miałby zagwarantowane miejsce w trójce najlepszych sportowców plebiscytu Przeglądu Sportowego.

Niestety, nie trzeba być światowej sławy ekspertem od pięściarstwa, by zauważyć, że wraz z upływem lat Góral stracił swoje atuty. Wystarczy spojrzeć w jego bilans – przegrał trzy z czterech ostatnich walk. Jedyną wygraną zanotował z Przemysławem Saletą, czyli owszem bardzo sympatycznym chłopem, ale jednak facetem, którego – delikatnie rzecz biorąc – ciężko uważać za boksera z górnej półki. A przecież z takimi Adamek rozprawiał się nie raz, prawda? Do dziś lubię czasem pooglądać w necie jego epickie boje z Paulem Briggsem czy Stevem Cunninghamem. Po tamtych zwycięstwach Polak stał się w moich oczach bohaterem. Gościem, który nigdy nie odpuszcza. Który prędzej padnie w ringu, kiedy straci za dużo krwi, niż da się w nim pokonać największemu mistrzowi.

Reklama

Wstawanie na walki takiego kozaka było absolutnie jedną z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie młody człowiek może robić nocą. Za to oglądanie Adamka w ostatnich latach sprawiało mi mniej więcej taką radość, jak patrzenie na wczorajszy mecz Ruchu Chorzów z Piastem Gliwice. Gdyby ktoś nie wiedział: piłkarze obu drużyn nie oddali choćby jednego celnego strzału. Ich męczarnie wzbudzały we mnie jedno pytanie: dlaczego nie zmieniam kanału? Niestety, ale ostatnie boje Tomka rodziły we mnie dokładnie te same refleksje. Dlatego nie zamierzam obserwować jego czerwcowej walki. Nie chcę być świadkiem tego, jak Góral obija po pysku jakiegoś kelnera. Albo dostaje po twarzy od przeciętnego w skali świata boksera. Oba te scenariusze uważam za niegodne wielkiego mistrza.

Oczywiście – wiem, że Adamek znowu „się sprzeda”. Polski kibic nadal pamięta go z najlepszych lat, więc chętnie zapłaci za to, by popatrzeć, w jakiej formie jest obecnie Tomek. Dlatego absolutnie rozumiem pomysł Mateusza Borka, debiutującego w roli promotora (powodzenia!), który chciał mieć swojego kolegę na gali Polsat Boxing Night. Rozumiem też, dlaczego Góral ma ochotę znowu się bić: żona w pracy, dzieci dorastają, biznes się kręci, więc człowiek się nudzi, chciałby znów poczuć adrenalinę. Mam jednak wrażenie, że w jego przypadku chęć przeżycia wielkich emocji jest tak olbrzymia, że wyłącza logiczne myślenie. Skoro Tomek ich szuka, powinien np. zacząć skakać ze spadochronem. Albo poświęcić czas na naukę ekstremalnej jazdy na nartach, zwanej też freeridem. Mistrzu, każda z tych czynności jest lepsza niż rozmienianie się na drobne…

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. 400mm.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

33 komentarzy

Loading...