Reklama

Tekst czytelnika: Barcelońska lekcja cierpliwości. Luis Enrique ponownie odświeża Blaugranę

redakcja

Autor:redakcja

11 marca 2017, 09:13 • 7 min czytania 15 komentarzy

Po środowym meczu Barcelony z PSG miałem deja vu. Nie chodzi mi tu jednak o samo zwycięstwo, bo jako fan klubu z Katalonii nigdy nie przeżyłem czegoś równie niesamowitego, lecz o scenariusz całego sezonu. W chwili, kiedy wszyscy zaczęli już palić znicze Blaugranie Luisa Enrique, ta udowodniła, iż powiedzenie „nunca dejes de creer” nie jest pierwszym lepszym banałem.

Tekst czytelnika: Barcelońska lekcja cierpliwości. Luis Enrique ponownie odświeża Blaugranę

W tym wypadku wiarę proponuję odnieść do znacznie szerszego kontekstu, za fundament którego należy uznać pierwszy sezon Dumy Katalonii za kadencji Luisa Enrique. W rozgrywkach 14/15 kryzys nasilał się przez kilka tygodni, a apogeum osiągnął oczywiście podczas wyjazdowego spotkania z Realem Sociedad. Wyniki były całkiem dobre, w przeciwieństwie do stylu, a to dla culés świętość. Całą narrację dało się zmieścić w dwóch słowach – „Lucho out”.

Tym razem było niemal identycznie, delikatnie różniła się tylko argumentacja – krzyczano o końcu cyklu. I choć Lucho sam podjął decyzję o opuszczeniu ławki trenerskiej na Camp Nou, to ów koniec bynajmniej nie był postrzegany jako dobrowolny, wynikający z inicjatywy samego szkoleniowca. Dotyczył go, ale odbywał się jakby poza jego władzą, Asturyjczyk miał być bezradny. Jakub Kręcidło pisał w Przeglądzie Sportowym, iż Blaugrana „nie zdawała testu oka” i trudno temu zaprzeczać. Grała wówczas jakby zapomniała na czym polega jej i styl i nie umiała się do niego zaadaptować od nowa. Wystarczyło jednak dać trenerowi dłuższą chwilę, by znów wcielił się w rolę świetnego okulisty, całkowicie zmieniającego optykę na grę swojej drużyny.

Zarówno dwa lata temu jak i w tym sezonie, Josep Maria Bartomeu wykazał się cechą, której tak bardzo brakuje innym sternikom klubów – cierpliwością. Za pierwszym razem efektem był zdobyty tryplet. Teraz Barcelona pozostaje w grze o kolejne trzy trofea. Nie da się mieć większego pola manewru na tym etapie sezonu.

Ze strony prezydenta Dumy Katalonii to było dość odważne zachowanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę presję wywieraną przez całe zastępy culés. Na całe ICH szczęście jednak nie mają oni wystarczająco dużo mocy decyzyjnej względem najważniejszych kwestii dotyczących zarządzania drużyną. Czas pokazał, iż sami sobie byliby katami i to już dwukrotnie. Morał z tej bajki jest krótki i niektórym znany – nie zrozumiesz błędu, dopóki na własnej skórze nie odczujesz jego efektu. Wybaczcie biały wiersz, mimo że piszę o bordowo-granatowych!

Reklama

Wiadomo, ze względu na wielkość Blaugrany jej wyniki powinny być robione na już. To nie Sevilla czy Villarreal, w których stawia się na promocje młodych lub nieznanych zawodników, by w ten sposób finansować dalsze działanie klubu i wychowywać młode talenty. Jest jeszcze La Masia, ale w Barcelonie na koniec i tak chodzi o trofea. A zatem to też nie Athletic.

Niedawny problem Dumy Katalonii polegał na jej przesadnej improwizacji. To znaczy – gracze jakby wychodzili z założenia, że wystarczy podać piłkę do kogoś z tria MSN i oni już załatwią sprawę. A że to nie działało, tego przykładów mieliśmy kilka i to całkiem dobitnych, na przykład w meczu z Leganes. Zdarzało mi się wtedy czytać skrajnie negatywne komentarze: „Tak jak obecne rezultaty nie ujmują niczego sukcesom poprzednich dwóch sezonów, tak i zdobyte niegdyś trofea nie tuszują aktualnych porażek.” Co ciekawe zostało to napisane po pierwszym meczu z PSG, które zakończyło serię 11 spotkań Blaugrany bez przegranej. Po co zakłamywać rzeczywistość?

Oczywiście nie znaczy to, iż znalezienie nowej formuły nie było potrzebne. Wręcz przeciwnie, bo ostawanie przy starych, a zatem już dawno rozgryzionych koncepcjach, prowokowało spore ryzyko. Usprawnienie systemu zajęło chwilę, lecz wydaje się, że Luis Enrique umiejętnie odpowiedział na krytykę dotyczącą jego warsztatu taktycznego. I tym razem już na pewno nikt nie odbierze mu zasług mówiąc, iż to nie on wpadł na jakąś skuteczną koncepcję, lecz Messi.

Do odświeżenia gry Barcelony kluczem było ponowne efektywne wykorzystanie pomocników, z czym Katalończycy mieli problemy niemal od początku tego sezonu. Rozwiązanie przyniosło przejście na 3-4-3, które sprawiło, iż Duma Katalonii znów z łatwością opanowuje środek pola oraz popisuje się wysoką intensywnością, co z kolei pozytywnie wpłynęło na pressing, jakże ważny w barcelońskim stylu gry. Wraz z tym wszystkim wróciły również pozytywne wrażenia estetyczne z występów poszczególnych piłkarzy. Wiadomo, Rakitić nie został nagle nowym Ronaldinho – po prostu znacznie lepiej patrzy się na niego, gdy wie dokładnie co ma robić, gdzie biegać i dlaczego właśnie tak. To samo tyczy się Rafinhii. Młodszy z braci Alcantara powędrował na prawe skrzydło, jak niegdyś w Celcie, gdzie de facto również pracował wówczas asturyjski szkoleniowiec. Tylko Andre Gomes wciąż pozostaje oporny na wszelakie rozwiązania. Przypadek beznadziejny.

Jeszcze jedna drobna refleksja na temat Ivana. W pewnym momencie sezonu dość często zaczął przesiadywać na ławce. Zastanawiam się na ile jego obecna dyspozycja, znacznie lepsza niż na jesieni, wynika właśnie z oszczędzonych wówczas przez Chorwata sił…

Natomiast patrząc na tę kwestię całościowo dojdziemy do jednego wniosku – zmiany w Barcelonie zaszły po prostu za daleko, by można było uznać je za przypadkowe, wynikające tylko ze wzrostu formy poszczególnych graczy. Luis Enrique odebrał swoim krytykom sporo argumentów.

Reklama

* * *

Wszystko wyżej opisane można ciekawie odnieść do zjawiska, które zostało opisane przez Simona Kupera i Stefana Szymańskiego w książce „Futbonomia”. Na potrzeby tego tekstu nazwijmy ją roboczo „teorią wahadła”. Statystycznie dowiedziono, że większość szkoleniowców zwalniana jest w najgorszym momencie sezonu danej drużyny, czyli gdy wahadło znajduje się najniżej. Automatycznie więc jedyną możliwą drogą dla takiej ekipy jest ponowne pójście w górę, tak często zawdzięczane nowej osobie, choć zapewne zdarzyłoby się również nawet gdyby klub nie zmienił trenera.

Barcelona's Spanish coach Luis Enrique reacts during a friendly football match between Barcelona and Napoli in Geneva on August 6, 2014. AFP PHOTO / FABRICE COFFRINI (Photo credit should read FABRICE COFFRINI/AFP/Getty Images)

Autorzy twierdzą, iż menedżerowie piłkarscy nie wprawiają owego wahadła w ruch, tylko z niego korzystają. Z drugiej strony jak inaczej nazwać to, co kilka tygodni temu zrobił Luis Enrique? Czym innym właśnie jak nie solidnym pchnięciem z jego strony było kolejne taktyczne odświeżenie jego Barcelony? Statystyka goli jest bardzo powierzchowna – klasyczny przykład słynnej spódniczki mini – ale doskonale oddaje skalę zmian, które dokonały się na przestrzeni ostatnich tygodni w Dumie Katalonii. Po tym jak Asturyjczyk zmienił system gry na 3-4-3, jego zespół wygrał wszystkie cztery mecze, strzelił w nich 19 goli, a stracił trzy. Okazało się zatem, iż wybitny taktyk, za którym zaczęła rozglądać się duża część culés, cały czas pracował na Camp Nou.

Ktoś powie: „przecież Lucho zmienił tylko detale”. Ale czyż nie tego oczekiwali fani Blaugrany? Rewolucja oznaczałaby odejście od kanonu barcelońskiej filozofii gry, a takie wyjście kibice odrzucali z góry. Dlatego właśnie, kiedy tylko wymieniano Allegriego jako potencjalnego następcę Luisa Enrique, całe barcelonismo zgrzytało zębami jednogłośnie niczym na potrzeby orkiestry symfonicznej. Nieco ciszej odbywało się to przy okazji wspominania o Valverde, innym pragmatycznym menedżerze. Skłaniano się natomiast (i to nadal trwa) ku Sampaolemu, ale w jego kandydaturze jest pewien paradoks. Obejmując nową drużynę Argentyńczyk potrafi ją wywrócić taktycznie do góry nogami, byleby tylko nauczyła się bielsistowskiego stylu gry. Ten z kolei jest bardzo bliski filozofii Dumy Katalonii, więc El Loquito, przychodząc do Barcy, tak naprawdę musiałby dokonywać jedynie kosmetycznych zmian. Wydmuchać piasek spomiędzy zębatek, a nie wymieniać całą maszynerię. Tutaj koło się domyka.

* * *

Na podstawie tego, co działo się ostatnio w Barcelonie, przydałoby się żeby w piłce było znacznie więcej zaufania – szczególnie do ludzi, którzy swoją wartość już dobitnie udowodnili. Bo nie można mieć wątpliwości, iż Lucho to zrobił. W piłce po prostu potrzeba czasu. Ogromny banał, ale szokująco niewiele osób bierze to pod uwagę w swych kibicowskich rozważaniach. Być może chodzi o rozpieszczenie tymi wszystkimi trofeami, przyzwyczajenie do luksusu, który de facto nie jest normą w żadnym wypadku? Warto jednak zwrócić uwagę na te teoretycznie mniej widoczne rzeczy. Żeby wymyślić coś zabójczo skutecznego na tym poziomie futbolu – co pozwoli dokonywać takich cudów jak przedwczoraj – trzeba poświęcić na to więcej niż 5 minut i 140 znaków. Tymczasem wypracowanie nowych schematów zawsze trwa, tak samo jak przyswojenie ich oraz dalsze doskonalenie. Jasne, nastawienie Atlético i PSG było diametralnie różne, ale różnicę w płynności gry oraz intensywności w tych spotkaniach zauważycie gołym okiem.

Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że równie dobrze mógłbym porozmawiać ze ścianą i feedback byłby podobny.

Zdaję sobie sprawę, iż Barcelona może nie wytrzymać tempa. Trudniej jest utrzymać się na topie niż do niego doskoczyć, więc biorę pod uwagę, że nawet Puchar Króla da się przegrać. Z drugiej strony można też wygrać wszystko, co nadal brzmi jak cytat z filmu science fiction. Z trzeciej – Duma Katalonii pokazała ostatnio jak wielki potencjał w niej drzemie, a impossible to rzeczywiście nothing.

Mariusz Bielski

Najnowsze

Komentarze

15 komentarzy

Loading...