Zwietrzyć okazję, podpisać kontrakt, ustawić kilka pokoleń wprzód oraz pokazać wciąż pozostającym daleko w tyle tubylcom, jak z założenia powinna wyglądać gra w piłkę nożną na wysokim poziomie. Nie będzie chyba wielką przesadą, jeśli stwierdzimy, że zdecydowana większość zawodników z topowych europejskich lig do Chin udaje się właśnie w myśl podobnie opracowanego planu. Rzeczywistość nieraz jednak wcale nie okazuje się równie cukierkowa, jak można by było to sobie wyobrazić.
I w żadnym razie nie chodzi nam tu o to, że gracze z bardziej ucywilizowanego piłkarsko świata decydujący się na przeprowadzkę do Super League nie notują w niej z miejsca po 100 goli i asyst. Bardziej mamy na myśli to, że nawet w ich przypadku da się utonąć w ligowej szarzyźnie albo nawet zakopać się jeszcze głębiej. Najlepszy przykład: Ezequiel Lavezzi. Argentyńczyk po przenosinach do Państwa Środka kompletnie bowiem przepadł, a po raz ostatni jakiekolwiek oznaki piłkarskiego życia wykazał grubo ponad pół roku temu.
A przecież po transferze Lavezziego do Chin Hebei na Twitterze reklamowało go jako – uwaga, będzie mocno – nowego Maradonę. I choć już w debiucie podobne porównania chyba rzeczywiście mocno zadziałały mu na wyobraźnię…
… to jednak dziś coraz częściej głośno zaczyna się mówić o tym, że Argentyńczyk jest jak do tej pory jednym z największych transferowych niewypałów w historii ligi. A już na pewno najmniej rentownym.
Pewnie, Hebei Fortune wcale nie wyłożyło na Lavezziego jakiejś wielkiej, nomen omen, fortuny, bo zaledwie 5,5 miliona euro. Jak to jednak bywa zazwyczaj w tego typu sytuacjach, niska kwota, za którą zdecydowało się puścić go PSG, musiała odbić się na zarobkach samego zawodnika. A te są – jak nietrudno się domyślić – kosmiczne. Konkretniej: 26 milionów euro za sezon. Więcej od niego zarabia tam obecnie tylko jego rodak, Carlos Tevez (około 35 milionów). Mądre głowy policzyły już, że Lavezzi za każdą spędzoną na murawie minutę zarobił 31 tysięcy euro.
Choć za nieco ponad dwa tygodnie Lavezziemu stuknie w Chinach równo rok, jak na razie jego liczby są – przynajmniej jak na wspomnianego przed sekundą “nowego Maradonę” – dramatyczne. W lidze uzbierał jak dotąd dziesięć meczów, w których ani razu nie trafił do siatki, następnie złamał rękę podczas finału Copa América w USA i wypadł z gry na kilka miesięcy, a gdy już wrócił do zdrowia… murawy nie powąchał ani przez sekundę. Jego bilans na ten moment ogranicza się więc do 775 minut na boisku i czterech asyst. Ostatnie spotkanie Ezequiel rozegrał zaś 22 maja 2016 roku przeciwko Yanbian Funde.
Od tamtej pory słuch o nim praktycznie zaginął, a według transfermarkt.de w lipcu został on nawet… zesłany na pół roku do rezerw. No dobrze, żeby być do końca uczciwym, głośno zrobiło się o nim raz – gdy reprezentacja Argentyny postanowiła w listopadzie zerwać wszelki kontakt z mediami po tym, jak jeden z dziennikarzy zarzucił Lavezziemu palenie marihuany w trakcie zgrupowania.
Gdy patrzymy, jak potoczyły się jego losy, jakoś trudno nam to wszystko w logiczny sposób pojąć. Mówimy przecież o grajku, który nim podpisał umowę w Chinach znajdował się na celowniku wielu naprawdę mocnych europejskich klubów. Dziś natomiast w lidze którą, przynajmniej w teorii, powinien wciągać nosem, przez wielu uważany jest największą wpadką w dziejach Super League.
Jeśli sam Lavezzi najzwyczajniej w świecie wyszedł jednak z założenia, że chce jak najwięcej zarobić i zbytnio się przy tym nie narobić, cel niewątpliwie już osiągnął. I choć w Hebei obowiązującego jeszcze przez rok kontraktu pewnie z nim nie przedłużą, wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby za chwilę w Chinach ktoś inny podłożył mu pod nos może już nie aż tak bajońską, lecz wciąż wyjątkowo tłustą umowę.