Reklama

Stephen Curry, czyli Michał Anioł w NBA

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

31 stycznia 2017, 10:54 • 13 min czytania 8 komentarzy

„Charakterystyczne dla niego są: mistrzowskie opanowanie techniki i wirtuozeria wykonania.” – to jeden z opisów stylu Michała Anioła, autora słynnych malowideł w Kaplicy Sykstyńskiej. Te słowa pasują też do Stephena Curry’ego, który swoje „freski” maluje na parkietach NBA. To gość, który zdaniem niektórych odmienił pozycję rozgrywającego, a rzuty za trzy punkty wyniósł do poziomu sztuki. Przy okazji zgarniając mistrzostwo i dwa tytuły MVP. Dobra, porównywanie go do Michaela Jordana jest pewnie posunięciem się za daleko, ale na pewno oglądamy gracza zjawiskowego. Jak to się stało, że syn co najwyżej solidnego koszykarza NBA i chłopak z reklamy Burger Kinga wdrapał się aż na sam szczyt?

Stephen Curry, czyli Michał Anioł w NBA

– Każde dziecko, które tu się rodzi, ma nieograniczony potencjał. Każde z nich może zostać nawet MVP w NBA – śmiał się dr Edward Ferris, ginekolog-położnik szpitala w Akron w stanie Ohio. Szpitala wyjątkowego, bo czy to normalnie, że na tym samym oddziale w odstępie zaledwie niecałych czterech lat rodzą się dwie megagwiazdy koszykówki? Zanim w marcu 1988 r. urodził się tam Stephen Curry, na świat przyszedł w tym miejscu LeBron James. Ta historia będzie zresztą później często poruszana w kontekście ich zaciętej rywalizacji.

– Gdyby skauci byli cwani, patrolowaliby ten oddział położniczy w poszukiwaniu młodych graczy – żartował Steph podczas jednej z konferencji prasowych.

– To najlepsza definicja powiedzenia, że świat jest mały – mówił z kolei James.

Dzieciństwo

Reklama

O ile jednak LeBron James stanie się jednym z symboli stanu Ohio, dzięki grze przez wiele lat w Cleveland, to Curry przyszedł tam na świat tylko dlatego, że jego ojciec Dell – zaczynający wówczas swoją przygodę z NBA – przez chwilę występował akurat w Cavaliers i do tego szpitala mieli po prostu najbliżej. Niedługo później rodzina Curry przenosi się jednak do Charlotte, gdzie Dell spędzi dziesięć lat w Hornets, to najlepszy czas w jego karierze. Chociaż zawsze kojarzony jako gracz drugiego planu, to będzie jednak potrafił przekuć to w atut – w 1994 r. zostaje wybrany najlepszym rezerwowym sezonu, a do dziś jest rekordzistą klubu pod względem liczby zdobytych punktów. I – co szczególnie ważne w kontekście syna – także w rzutach za trzy.

Mały Steph wychowywany jest dość konserwatywnie. Głównie przez matkę Sonyę, bo ojca większość czasu nie ma w domu (jego rodzice poznali się na studiach, mama grała w siatkówkę). Koszykówka od początku przedstawiana jest w domu jako zwykła robota ojca i poniekąd spychana jest przez matkę na dalszy plan, bo najważniejsza jest rodzina, wiara, edukacja. Mały Stephen przez pewien czasu służy nawet do mszy. W 1995 r. Sonya, która krzywo patrzy na typowy system edukacji w Stanach Zjednoczonych, wpada na pomysł otwarcia The Christian Montessori School of Lake Norman, czyli chrześcijańskiej szkoły podstawowej będącej organizacją non-profit. Stosowana tam metoda Montessori kładzie nacisk na swobodny rozwój dziecka, a nie nakazuje mu kisić się w szkolnej ławce. Steph jest prymusem.

Chociaż ojciec nie jest wielką gwiazdą NBA, to Steph razem z młodszym bratem Sethem (dziś zawodnikiem Dallas Mavericks) oraz siostrą Sydel i tak wychowują się w niemalże luksusowych warunkach. Mieszkają w imponującej posiadłości, w której niczego im nie brakuje. Ale matka trzyma ich krótko. Pilnuje z kim koleguje się Stephen, wydziela mu czas na wyjścia z domu, wyznacza domowe obowiązki, dużo wymaga też w szkole – jest tam dyrektorką. O jej stanowczości dobrze mówi jedna z domowych historii, po którą lubią sięgać dziennikarze. Mały Steph miał grać jeden ze swoich pierwszych poważniejszych meczów, ale mama rzekomo zabroniła mu pójść, bo nie posprzątał kuchni, co akurat danego dnia należało do jego obowiązków.

Rodzice od początku tłumaczą mu, że może w przyszłości robić w życiu co tylko chce, nikt nie pcha go w stronę koszykówki. Ale ta za sprawą ojca cały czas siedzi mu w głowie, dlatego mnóstwo czasu spędza też na przydomowym boisku. Kiedy Dell staje się już rozpoznawalnym zawodnikiem i dostaje propozycję wystąpienia w reklamie sieci Burger King, bierze go nawet ze sobą na nagranie.

Ojciec często zabiera go również oczywiście na mecze i treningi Hornets. Podobnie jest też później, w 1999 r., kiedy Dell przechodzi do Toronto Raptors, a rodzina przenosi się do Kanady. Steph z rozdziawioną buzią podziwia tam przede wszystkim Vince’a Cartera i Tracy’ego McGready’ego.

Reklama

Wojciech Michałowicz, komentator koszykówki w NC+:

– On został wychowany w NBA, wyrósł w tej kulturze. Od dziecka kozłował piłkę gdzieś między kolegami ojca. Przez taki start jest w pewnym sensie łatwiej, ale z drugiej strony trudniej, bo tzw. dzieci Hollywoodu częściej się manierują, niż osiągają coś wielkiego. A ten przypadek pokazuje, jak zdrowy jest sport w Stanach Zjednoczonych. Że jeśli ktoś ma talent i dobry start, ma dużą szansę na prawdziwy sukces. Steph nie mógł być inny, to było widać już podczas jego krótkiej przygody akademickiej.

Siódemka

Kiedy w 2006 r. trafia ze szkoły średniej w Charlotte do Davidson College, ma już opinię niepozornego gościa z nieprzeciętnym wjazdem pod kosz i kapitalnym nadgarstkiem do rzutów za trzy punkty. I podaniem, które często zaskakiwało nie tylko przeciwnika, ale nawet kumpli z drużyny. Ci musieli przyzwyczaić się, że jeśli jakieś podanie wydaje się im być czystą wariacją, czymś nie do zrobienia, Steph właśnie za chwilę to zrobi. I robił to coraz lepiej. Był już młodocianą gwiazdą.

– Przejście z liceum na studia było dla mnie najtrudniejszą chwilą – przyznaje jednak kilka lat później. – Ciążyła na mnie duża presja ze względu na to, że byłem synem Della Curry’ego. Poza tym chciałem grać w Duke, North Carolina, Maryland czy Wake Forest, ale z tymi uczelniami nawet nie doszło do poważnych rozmów. To był bardzo rozczarowujący moment. Musiałem jednak uwierzyć, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, że Bóg ma dla mnie jakiś plan. Ale to nie było dla mnie łatwe.

I dla Davidson to był jak los na loterii. Curry przez trzy lata zdobywa dla uczelnianej drużyny 2635 pkt. grając w 104 meczach ze średnią 25,3 pkt., 4,5 zbiórki i 3,7 asysty (dane z nba.com – red.). Opuszcza szkołę jako lider strzelców wszech czasów bijąc przy okazji jeszcze worek innych rekordów.    

– Kiedy zacząłem spędzać z nim coraz więcej czasu, zrozumiałem, że nie widzę limitu tego, jak dobry może być. Nie mogłem oczywiście prognozować, że będzie dwukrotnym MVP, ale widziałem w nim coś specjalnego. Kiedy popełniał błąd, nigdy go nie rozpamiętywał, jeśli miał świetne zagranie, nie świętował go. Tak więc nawet emocjonalnie przekraczał swój wiek – mówił Bob McKillop, wieloletni trener drużyny uniwersyteckiej Wildcats.

Nic więc dziwnego, że do draftu w 2009 r. Curry stawał jako najlepszy strzelec. Kiedy ówczesny komisarz ligi David Stern wyczytał, że z numerem siódmym wybierają go Golden State Warriors, w nowojorskiej Madison Square Garden aplauz miesza się z buczeniem. Buczą kibice New York Knicks, bo ten klub miał wybierać swojego zawodnika chwilę po Warriors i ostrzył sobie zęby właśnie na Stepha. Fani Knicks aż łapali się za głowy, że 21-latek został im sprzątnięty sprzed nosa. Zamiast niego, z ósemką dostali Jordana Hilla…

„Splash”    

Chociaż wielu ekspertów kręci nosem na jego warunki fizyczne i wątpi, czy Curry może stać się liderem Warriors, on zadziwia już w pierwszym sezonie zajmując drugie miejsce w NBA Rookie of the Year Award, czyli w klasyfikacji najlepszych debiutantów. I już wtedy czaruje też swoim rzutem za trzy punkty. Można powiedzieć, że na przestrzeni ostatnich siedmiu lat wyniósł ten element do poziomu sztuki. W sezonie 2015/2016 pobił swój własny rekord NBA celnych „trójek” w sezonie – trafił aż 402 razy. Z kolei w listopadzie 2016 r. w wygranym spotkaniu przeciwko New Orleans Pelicans rzuca rekordowe w historii ligi 13 celnych rzutów za trzy w jednym meczu. Doszło do tego, że kiedy kilka miesięcy temu GSW dostali łomot od Los Angeles Lakers, „breaking news” zrobiono nie z zaskakującego wyniku, ale z tego, że Steph nie trafił żadnego z dziesięciu rzutów z dystansu. Bo ostatni raz zdarzyło mu się to dwa lata temu.

W czym może tkwić jego fenomen w tym elemencie? – Spójrzmy na jego typ budowy – mówi Wojciech Michałowicz. – Nie jest graczem, który wypracował wszystko na siłowni. Nie ma rozbudowanych barków, nie jest atletycznie zbudowany „na górze”. Jego siłą jest przede wszystkim obręcz biodrowa, czyli mięśnie brzucha. Z tego biorą się świetne rzuty za trzy. Jego łańcuch ruchowy jest idealny.

I dodaje: – Kiedy widzi się go nie w stroju meczowym, ale w luźniejszej koszulce, on w ogóle wygląda na przeciętnego chłopaczka, jakich tysiące. Curry sprawia przy tym też wrażenie zawodnika, któremu z pozoru na niczym nie zależy. Jego body language jest nawet trochę zmanierowany, często ma taki wyraz twarzy. Ale właśnie o to chodzi w koszykówce, żeby być na pełnym luzie. On go ma, dlatego jest ten „splash”, piłeczka przelatuje do kosza jakby była jeszcze lżejsza niż w rzeczywistości, jakby tam w ogóle nie było obręczy. Kiedyś mówiło się o tym „cudowna miękkość kiści” i on ją ma, nadgarstek lata mu niesamowicie.

Wyróżnia go też sam styl rzutu. Mocno upraszczając można powiedzieć, że rzut zaczyna oddawać synchronicznie z wyskokiem, kiedy większość graczy zwleka aż do momentu osiągnięcia najwyższego pułapu po wyskoku. A mimo to i tak cholernie trudno jest go zablokować. Doszło do tego, że dziennikarze „The Wall Street Journal”, chcąc poznać tajniki tego skuteczności, o specjalną analizę poprosili aż naukowców z Lynchburg College. Mądre głowy popatrzyły, policzyły i uznały, że ten niepozorny koszykarz tak kapitalną celność rzutów może zawdzięczać m.in. idealnemu wręcz kątowi lotu piłki (46 stopni). Wyliczono nawet, że jego czas reakcji na oddanie rzutu od momentu odbicia się od parkietu, to zaledwie 0,3 sekundy. Steph czytając to pewnie śmiał się pod nosem, bo on nie liczy cyferek, tylko po prostu się bawi. 

April 2, 2015; Oakland, CA, USA; Golden State Warriors guard Stephen Curry (30) shoots the basketball against Phoenix Suns guard Eric Bledsoe (2) during the fourth quarter at Oracle Arena. The Warriors defeated the Suns 107-106. Mandatory Credit: Kyle Terada-USA TODAY Sports

Mistrzostwo

Chociaż teoretycznie od początku jest rozgrywającym, to z każdym kolejnym sezonem to on brał na siebie ciężar gry Warriors, dobijając w sezonie 2013/14 już do średniej 24 pkt. na mecz. W mistrzowskim sezonie 2014/15 jego średnia wynosiła 23,8 pkt., a w poprzednim aż 30,1 pkt.

Znęcał się nad rywalami efektownymi wjazdami pod kosz, rzutami z półdystansu, z obwodu, a nawet połowy boiska. Przy okazji plącząc również nogi obrońcom. Swój rekord w liczbie punktów w jednym meczu zalicza w 2013 r. przeciwko… New York Knicks – zdobywa wtedy 54 pkt. Podobnych meczów będzie jednak więcej. Nawet kiedy kończę pisać ten tekst, Curry rzuca w wygranym meczu z Los Angeles Clippers 43 pkt. Nic więc dziwnego, że już dawno zaczęła się dyskusja nad tym, do jakiej pozycji powinno się w ogóle go przypisywać. Jedni eksperci utrzymują, że to mimo wszystko wciąż rozgrywający, inne że rzucający obrońca. A jeszcze inni, że mieszanka wszystkiego po trochu.

Steph nie jest typowym rozgrywającym, ale snajperem. GSW mają zespół, w którym każdy podaje piłkę, stąd ich niezwykła efektywność w ataku. Nie mają jednak typowego playmakera. W zależności od sytuacji rozgrywać może każdy, nawet Andre Iguodala, Klay Thompson, czy Draymond Green – uważa Marcin Harasimowicz, autor książek o Los Angeles Lakers i LeBronie Jamesie, korespondent „Przeglądu Sportowego” w USA.

– Podziały na pięć klasycznych pozycji bardzo się zatarły. Dziś już praktycznie każdy na pozycji obwodowej jest, jak to mówią Amerykanie, zawodnikiem hybrydowym, multipozycyjnym – mówi z kolei Michałowicz. – Steph Curry nie jest dzisiaj ani „jedynką”, ani typową „dwójką”. Bo rzucającym obrońcą był, wracając do klasyków, np. Jordan. Potrafił on i ustawić się tyłem do kosza, i przede wszystkim dużo grać jeden na jeden. Natomiast Curry gra jeden na jeden tylko wtedy, kiedy ma bardzo rozciągniętą obronę i może rywala zaatakować. Ale na pewno nie ma takiej atletyczności, on gra maksymalnie bezkontaktowo.

Ale w parze z coraz lepszą grą Stepha nie od razu idą świetne wyniki Warriors. Drużynie dopiero w 2013 r. udaje się awansować do play-off po raz pierwszy od 2007 r. Wszystko co najlepsze dzieje się jednak w 2015 r., kiedy Curry prowadzi GSW do finałów, gdzie ostatecznie pokonują Clevelend 4:2. To pierwsze od 1975 r. mistrzostwo dla Warriors. Curry przy okazji zostaje MVP sezonu zasadniczego. Poprzednim zawodnikiem w barwach Golden State, który zdobył ten laur, był Wilt Chamberlain w 1960 r.

Zespół Steve’a Kerra w kolejnym sezonie znów dochodzi do finałów, ale tym razem Cavaliers z LeBronem Jamesem rewanżują się wygrywając 4:3, chociaż po czterech meczach jest już 1:3 dla GSW. W finałach Steph zawodzi, nie przypomina zawodnika z poprzedniej części sezonu, kiedy znów był MVP sezonu zasadniczego. Warriors na otarcie łez zostaje tylko pobicie słynnego rekordu NBA Chicago Bulls pod względem liczby wygranych meczów w całych rozgrywkach sezonu zasadniczego – drużyna z Oakland kończy go z bilansem 73-9. Wiadomo jednak, że zespół musi zostać przebudowany, jeśli chce odzyskać tytuł. Dlatego trafia do niego Kevin Durant, co wywołuje konsternację w całej lidze. 

– Curry’ego wiele nauczyło nie zdobycie mistrzostwa w 2015 r. i styl w jakim to się stało, ale raczej te przegrane finały w 2016 r. Być może dlatego zaakceptował w drużynie Duranta, bo przecież pozornie ten transfer był szalony. Drużyna mająca tylu świetnych graczy lubiących grę z piłką, dostaje nagle kolejnego snajpera. Podczas jednej z transmisji porównałem nawet Curry’ego do Dwayne’a Wade’a, kiedy do Miami Heat przychodził LeBron James. On tak jakby oddał drużynę kolejnemu graczowi. Jego średnia zdobywanych punktów spadła, średnia asyst i rzutów za trzy też, ale mimo to zespół zmierza po mistrzostwo, chociaż grając inną koszykówkę niż dotychczas. Curry stracił w liczbach, ale to paradoksalnie jest dla niego korzystne. I on o tym doskonale wie. Steph ma bardzo silną motywację, bo w ubiegłym roku przegrał finały jak nikt inny w historii – twierdzi Wojciech Michałowicz z NC+.

Jordan

Nie każdy jest zwolennikiem jego talentu. Może wydać się to kuriozalne, ale w pewnym momencie pojawiły się nawet głosy, że Curry poprzez swój styl gry, który kultywuje maksymalne ryzyko i rzucanie praktycznie z każdej możliwej pozycji… demoralizuje koszykarski narybek w USA, bo młodzi adepci, chcąc go naśladować, grają egoistycznie. Inni z kolei próbowali umniejszać sukces Curry’ego tym, że obecna gra w NBA nie jest już tak fizyczna jak w latach 90., przez co gwiazdor ma dużo więcej miejsca. Z tym akurat można się zgodzić.

Jednak zdaniem mieszkającego w Stanach Marcina Harasimowicza, mimo ostatnich tłustych lat, za oceanem większą popularnością wciąż cieszy się LeBron James.

– To on jest numerem jeden, bo wygrał ostatnie mistrzostwo, a Curry nie miał udanych finałów. Poza tym LeBron jest wielki od prawie 15 lat, a Steph dopiero od trzech-czterech – mówi w rozmowie z Weszło. – Curry cieszy się jednak olbrzymią popularnością ze względu na swój styl gry i osobowość. To taki skromny, zwykły chłopak, a dzieciakom łatwiej jest identyfikować się z Currym, ponieważ nie jest napakowanym olbrzymem, który fruwa nad koszem. To szczupły, średnio wysoki jak na standardy NBA normalny gość, który zbudował swoja karierę dzięki niesamowitej skuteczności. Każdy dzieciak może wziąć piłkę pod pachę, pójść na boisko i rzucać za trzy starając się być „jak Curry”. 

Jak dodaje Harasimowicz, Curry jest znakiem nowej ery w koszykówce. – Zmieniły się zwyczaje i standardy. Koszykarze z lat 80. czy 90. mogliby się nie odnaleźć w nowej NBA. Lidze bardzo poprawnej politycznie, gdzie praktycznie nie można nikogo dotknąć, bo sędzia gwiżdże faul, ani powiedzieć coś kontrowersyjnego, bo liga karze za to surowo. Curry jest produktem ery telewizyjnej – twierdzi.

29-latek to przy największych gladiatorach NBA chucherko, na dodatek chucherko, które wcale nie zarabia najwięcej. Steph jest obecnie w Warriors dopiero czwarty na liście płac (12,1 mln dolarów rocznie), dostaje ponad dwa razy mniej niż Kevin Durant. Ale jakoś nie widać, żeby z tego powodu rozpaczał. Bo wie, że wyższy kontrakt jest tylko kwestią czasu.    

Porównywanie go do Michaela Jordana jest więc naturalne. Ale jednocześnie kompletnie pozbawione sensu, bo różni ich wszystko: pozycja, styl gry, charakter, a przede wszystkim czasy, w których występowali. Poza tym Curry, mimo wszystko, ma w swoim dorobku dopiero jeden mistrzowski pierścień.

07NETSSweb3-master675

Być może najtrafniej całe to wariactwo wokół Curry’ego opisał jeden z dziennikarzy „Sport Illustrated”, który towarzyszył GSW podczas ich meczów wyjazdowych. Po jednym ze spotkań w Filadelfii wspólne zdjęcie z gwiazdorem chciał upolować chłopiec do podawania piłek. Curry nie miał nic przeciwko, cyknęli fotkę, a na koniec chłopak krzyknął: – O mój Boże! Moi przyjaciele będę mi zazdrościć! To największy gracz, jaki kiedykolwiek żył!

Stojący obok dziennikarz zapytał chłopca, co sądzi więc o Jordanie. – Oh, nic o nim nie wiem… To było zanim się urodziłem – odpowiedział maluch. Czyli w erze post-jordanowskiej być może to Steph jest tym największym?

Sam Curry zapytany kiedyś, czy wierzy, że będzie lepszy od Jordana, powiedział: – Chciałbym być najlepszy. Mam do niego oczywiście ogromny szacunek, ale nie sądzę, żeby brakiem szacunku było mówienie „tak, chciałbym być zawodnikiem wszech czasów”. Co, dzieciakowi nie wolno marzyć?

RAFAŁ BIEŃKOWSKI 

* cytaty Stephena Curry’ego, LeBrona Jamesa, Edwarda Ferrisa i Boba McKillopa pochodzą z „Time”, „Sports Illustrated”, „CBS Sports Radio” i nbcbayarea.com.

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...