Niezliczoną ilość razy prowadził reprezentację Polski do mistrzostwa świata. Zostawał królem strzelców mundialu, Euro, Ligi Mistrzów. Grał w ataku Galacticos z Raulem, na Old Trafford wykańczał wrzutki Giggsa, świetnie uzupełniał się z Szewczenką w wielkim Milanie. Wygrywał Złotą Piłkę. On, najlepszy piłkarz w historii polskiego futbolu… wirtualnego. Legenda Championship Managera 01/02, Marcin Harasimowicz.
***
Od najmłodszych lat wychowywałem się z piłką i komputerem. Z ojcem kopaliśmy futbolówkę w ogródku, zaprowadził mnie też na Legię, gdy miałem sześć czy siedem lat. To ojciec kupił mi Commodore na szpulową głowicę, którą ustawiało się śrubokrętem. Przesiąknąłem na dobre obiema pasjami: z jednej strony mecze, z drugiej Commodore, później Amiga, Pecet.
Jaki był twój pierwszy piłkarski menadżer?
Były już jakieś tytuły na Commodore, gdzie nie za bardzo wiedziałem o co chodzi, ale grałem, bo to była piłka. Często nie wiedziałem czy to mój zespół strzelił gola, wygrywałem tylko póki komputer przygotowywał do sezonu, a potem porażka za porażką. Niby niepowodzenia odpychały, ale był w tym jakiś magnes. W późniejszym czasie na pewno duże wrażenia zrobił na mnie menedżer On The Ball, gdzie po raz pierwszy spotkałem się bajerami graficznymi, animacjami meczu… to było mega. Natomiast pojawienie się Championship Managera to był zupełnie inny poziom.
Posiedzenia wielogodzinne?
Notorycznie. Udawałem przed rodzicami, że idę spać, światło zgaszone, a ja po prostu grałem bez przerwy. Mama w pewnym momencie wpadała do pokoju i była w szoku, że jest czwarta w nocy, a ja gram. Pamiętam był taki moment, że gdy miałem problem z komputerem – nie chciał zapisywać gry. Co zrobiłem? CM był włączony tygodniami bez przerwy, żebym tylko nie stracił save’a. Nie da się zliczyć godzin – człowiek był młody, nie musiał wstawać do pracy, do szkoły miał na 11-12, to mógł ten czas poświęcić na granie.
Twoi rodzice jakoś walczyli z twoim uzależnieniem od Championship Managerem?
Jak wchodzili do mojego pokoju o 4 w nocy i widzieli, że gram, to na pewno musiało wydać się to dla nich niepokojące. Ale ojciec też miał zajawkę na komputery i internet, zabierał mnie na giełdę, uaktualniał sprzęt w pececie, więc patrzył na moje zaangażowanie trochę łagodniej od mamy. Niemniej grania aż tak nie pochwalał, bo ja rzeczywiście mnóstwo czasu poświęcałem na CM-a. Doszło do tego, że zacząłem zaniedbywać obowiązki w szkole. Przychodziłem do niej zmęczony po kolejnej nieprzespanej nocy. W domu zamiast się uczyć, grałem. To było widoczne, również w ocenach.
Byłeś fanatykiem wyłącznie CM-a, czy znajdowałeś czas na inne gry?
Kupiona na giełdzie warszawskiej FIFA 96, jeszcze na dyskietkach, też robiła kolosalne wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że ma komentarz, że taka grafika jest możliwa na tamtej generacji pecetów. Ale w kolejne FIFA nie grałem, ze względu na to, że moje komputery były za słabe. Żeby kolejne wersje w miarę płynnie chodziły, musiałbym ciągle dokupować sprzęt. CM nie miał tak wysokich wymogów, co działało na jego korzyść. Później, jak trochę podrosłem, po prostu bardziej lubiłem tekstowe menadżery, które może nie są efektowne, ale dają coś więcej niż tylko obrazek.
W jaki sposób lubiłeś grać?
Trochę wstyd się przyznać, ale na samym początku, gdy jeszcze byłem dzieckiem, grałem save and load. Później należałem do forum bodajże Ligi Championship Managerów, gdzie zaczytywałem się we wpisach Profesora. Profesor grał systemem hardcore. Brałeś klub z najniższej ligi, np. angielskiej. Nie mogłeś posługiwać się nazwiskami wyszukanymi w necie albo jakimikolwiek sprawdzonymi wcześniej graczami. Kupować mogłeś tylko tych zawodników, o których raport przysłali ci pracujący dla ciebie w klubie skauci. Oczywiście nie muszę mówić, że save and load był zakazany, tak samo oszukiwanie na kasie.
I grałeś na hardkorze?
Aż tak nie, wciąż opierałem się na znanych nazwiskach, ale polubiłem granie od czwartej najniższej ligi. To były pamiętne kariery, bo umówmy się – brałeś Liverpool, Juve, Manchester, wszystko wygrywałeś, wszyscy chcieli do ciebie przyjść… średnia zabawa. Szukałem więc w najniższej lidze klubu, który miałby fajne barwy, herb – to wszystko. Rozkręciłem się tak, że potem sam miałem kilka prób opowiadań w stylu Profesora.
Jak stałeś się jednym z researcherów tworzących grę?
Poprzez wspomniane forum. Krzysztof Ścibiorek, który odpowiadał za polską bazę, szukał chętnych, którzy mu pomogą przy konkretnych klubach. Ja dostałem do opracowania Legię, Polonię i Gwardię. Argumentem za moją kandydaturą był fakt, że grałem od zawsze w klubach warszawskich, tu mieszkałem, znałem środowisko. Oczywiście staraliśmy się, żeby te statystyki były jak najbardziej realne, ale z drugiej strony to naprawdę trudne zadanie. Potrzebna jest perspektywa, określanie potencjału, szczegółowe umiejętności jakiegoś gościa zawodnika z końca ławki… Najlepszy skaut nie dałby rady zrobić tego idealnie. Uważam jednak, że nie mam sobie nic do zarzucenia jeśli chodzi o bazę Legii i Polonii.
Ale wiesz, że Legia i Polonia miały kadry na poziomie europejskim? Arek Bąk potrafił być królem strzelców mundialu.
No możliwe, byłem kibicem Legii, w Polonii kiedyś grałem, być może przesadziłem, ale to nie było świadome. Naprawdę nie chciałem z nich zrobić Realu Madryt. Wiem po forum, że były takie historie: w pierwszej wersji Raków Częstochowa mógłby rywalizować z FC Barceloną. To wszystko przechodziło przez Krzysztofa, on sprawdzał, obrabiał, zmniejszał te statystyki.
Tobie jednak nie zmniejszył.
Zapewne przymknął oko.
Nie zadrżała ci ręka, gdy dawałeś sobie potencjał -1, a więc potencjalnej światowej gwiazdy?
To było coś na zasadzie ciekawości, że mogę tak zrobić. Wiem, że cała Gwardia była wtedy przepakowana, ale w niej grałem, więc trochę inaczej na nią patrzyłem. Szczerze mówiąc, widziałem np. Jarka Świętochowskiego na treningu, chłopaka młodszego ode mnie – zapowiadał się świetnie. Nie odbywało się to na zasadzie przysługi koleżeńskiej, że Jarek to mój kumpel, więc mu podniosę statystyki. On chyba nawet nie grał w CM-a, nie miał o niczym pojęcia. Ja po prostu naprawdę wtedy wierzyłem, że może daleko zajść.
Skonfrontujmy kilka statystyk, które sobie dałeś.
Okej, strzelaj.
Agresja 18.
(Śmiech). No z tego byłem akurat znany, nie będę ukrywał. W niższych ligach miałem więcej żółtych i czerwonych kartek niż bramek. Byłem niespokojny, lubiłem zagrać łokciem, uszczypnąć. Dostawałem za to czasem opieprz od prezesa, bo klub musiał płacić kary. Jak grałem w Marcovii, klubie delikatnie mówiąc nie za bogatym, to przez te kartki byłem jednym z najdroższych w utrzymaniu.
Współpraca 20.
Pamiętaj, że miałem kilkanaście lat, trudno wtedy siebie racjonalnie ocenić. Natomiast odnosząc się do sytuacji bieżącej, to jasne, współpraca jest podstawą, doskonale to rozumiem. Cecha pożądana, trzeba się jej uczyć całe życie.
Ty się jej uczyć nie musisz, już jako nastolatek miałeś maksimum.
(śmiech) No na pewno aż tak wysoko bym siebie dzisiaj nie ocenił, gdybym znów dostał do opracowania swoją wersję sprzed 15 lat.
Błyskotliwość 19.
To chyba tylko w tej grze (śmiech).
Technika 18.
Na pewno się nie zgadza. Agresja z techniką nie może iść tak bardzo w parze. Technicznie było ode mnie wielu lepszych.
Kondycja 20, balans 20, siła, 20, szybkość 18, przyspieszenie 18, wyskok 17. Fizycznie byłeś tytanem?
To są statystyki, które pojawiają się od razu?
Tak.
O kurde. Nie no, byłem raczej szczupły.
Kupowałeś siebie w karierze?
Tak, starałem się, tylko trzeba to było zrobić szybko, zanim zrobił to np. Real. Kupowałem siebie, dawałem sobie najdłuższy kontrakt, ale ciężko było mnie utrzymać. Jak była okazja to zaraz odchodziłem, niestety. Miałem parę nazwisk, które zawsze kupowałem: siebie, Taribo Westa, Jarka Świętochowskiego.
Taka moja refleksja: byłeś młody, grałeś na trzecim poziomie rozgrywkowym w całkiem niezłej drużynie. Miałeś prawo wierzyć, że gdzieś pójdziesz dalej. Może dlatego tak cię poniosło.
Tak, to jest argument za tym, że tak się oceniłem. Grałem w trzeciej lidze, byłem powoływany do reprezentacji młodzieżowych, choćby Warszawy. Skoro myślałem, że Świętochowski zostanie dobrym piłkarzem, to czemu nie ja? Tak samo sądziło moje otoczenie, znajomi, mój ojciec. Stanie się zawodowym piłkarzem było moim podstawowym celem. Nawet nie marzeniem, ale jakąś, nie wiem, naturalną konsekwencją podjętej przeze mnie drogi. Miałem wielu znajomych, których spotkałem w niższych ligach, trenowali na podobnym do mnie poziomie, a zaszli o wiele dalej. Marek Gołębiewski trafił do Ekstraklasy, potem świetnie grał w Grecji. Jacek Wysocki zadebiutował w ekstraklasie w GKS-ie Katowice. Jak patrzyłem na siebie wtedy, to moje marzenia nie wydawały się nierealne do spełnienia. Trochę denerwowało, gdy mylili mnie z dziennikarzem Marcinem Harasimowiczem, ale szczerze bolało, gdy zarzucano mi, że nie byłem piłkarzem. Grałem w piłkę wiele lat, to nie była kariera, ale swoją przygodę z piłką miałem.
Miałeś sześć lat i już biegałeś w koszulce Legii.
Tak, trenowaliśmy na boisku, które służy do dzisiaj, z tym, że wtedy znajdował się tam po prostu piach. Pamiętam latem bywały takie treningi, gdzie nikogo nie było widać, tylko kurz. Przebieraliśmy się w jakichś barakach obok stadionu.
Czemu w tej Legii wtedy nie zostałeś? Twoja przygoda mogłaby się inaczej potoczyć.
Rozwiązano moją drużynę. To był 87 czy 88 rok, w Legii nie było specjalnie warunków ani chęci do szkolenia młodzieży. Mnie to wtedy nie ruszało, ja chciałem przede wszystkim grać, więc ojciec przeniósł mnie do Targówka. To był najlepszy moment, wtedy ta piłka podobała mi się najbardziej. Wychodziło mi bardzo dużo, strzelałem mnóstwo goli, czerpałem z boiska wielką frajdę. Do tej pasji, radości, trudno mi było później wrócić. Nie cieszyłem się już tak grą.
To zaważyło, że twoim szczytem była ta Gwardia w 3 lidze? Później już tylko schodziłeś niżej.
Była presja otoczenia, wszyscy mówili mi, że powinienem być świetnym piłkarzem, zawodowcem. Trochę przeszkadzał fakt, że mój tata był jakby nadopiekuńczy. Odwoził mnie na trening, przywoził, chciał je oglądać… Starsi koledzy w Gwardii śmiali się z tego, a ja się buntowałem, były tarcia. Kluczowe jednak na pewno było to, że nie pracowałem dość ciężko. Miałem duży talent, ale myślałem, że on wystarczy. Przez tą postawę byłem za słabym piłkarzem. W tym momencie wiem, że bez ciężkiej pracy nic się nie osiągnie i taką też filozofię staram się zaszczepić swojemu synowi.
Nie było wtedy kogoś, kto by cię właściwie poprowadził?
Byli. Tylko się nie słuchałem.
Jak wspominasz tę przygodę w Gwardii? Jaka była wtedy trzecia liga?
Gwardia, policyjny klub, spotkałem czasem na korytarzu jakichś policyjnych włodarzy. Zupełnie inny klimat niż w szkółkach młodzieżowych. Tutaj nagle musiałem latać ze sprzętem, bo starszyzna rządziła w szatni. Do tej pory się z tym nie spotkałem, w młodzieżowych rocznikach każdy był równy, a w seniorach Targówka się wyróżniałem, więc broniły mnie wyniki. W Gwardii było wielu doświadczonych piłkarzy, znanych w światku piłkarskim.
Rozprowadzali cię po mieście?
No, zdarzało się. Moja pierwsza przygoda z takim trybem życia. Wcześniej prowadziłem się sportowo, byłem grzeczny, nie piłem, natomiast na tym etapie zaczęła się styczność z alkoholem, gdzieś na obozach czy po treningach. Piwo wcześniej mi w ogóle nie smakowało, nie wiedziałem jak można je pić. W Gwardii się nauczyłem.
Kto nie pije ten kapuje.
Jasne, w tamtych czasach nie było opcji. Alkohol był w pierwszej lidze, drugiej, a tym bardziej w trzeciej. Jak nie piłeś, to tak jakbyś mówił: mam gdzieś grupę. No i przestawałeś w tej grupie istnieć. Musiałbyś być znakomitym piłkarzem, wygrywać wszystko sam, żeby zasłużyć na szacunek. Na pewno w Gwardii poznałem kilka aspektów życia dorosłego, ale to się nigdy nie wymknęło spod kontroli. Bywało rozrywkowo, ale także bez alkoholu, po prostu ze względu na żarty. Ktoś polał kogoś wodą, ktoś postawił wiadro na drzwiach, butelkę otwartą z wodą pod ręcznik… Szczeniackie zabawy dorosłych ludzi, niektórych po trzydziestce. Ale wiesz, gdy ktoś miał rodzinę, trójkę dzieci, to tutaj odpoczywał trochę się wygłupiając. To było fajne. Arka Malarza też wtedy poznałem – spokojny młody chłopak zafiksowany na treningach. Ostatnio wspominaliśmy z nim tamte czasy. Moja przygoda z Gwardią skończyła się jednak ostatecznie, gdy trener Gnoiński chciał mnie wpuścić na ostatnią minutę, a ja powiedziałem, że na boisko nie wyjdę, bo uważałem, że dostałem w tym meczu za mało czasu na grę. Po tym wydarzeniu w zasadzie skończyła się moja przygoda z Gwardią, a ja grałem już tylko niższych ligach – Hutniku, Marcovii, Targówku.
Czym zajmujesz się obecnie?
Pracuję w Legii Warszawa przy projekcie Legia Soccer Schools. Zajmujemy się rozwojem sieci szkółek Legii w całej Polsce. Geneza powstałego niecałe trzy lata temu projektu jest prosta – ogromne zainteresowanie dzieci i rodziców uczestniczeniem w życiu Legii. Dawniej robiliśmy dzień otwarty dla dzieciaków, gdzie mogły przyjść i pokazać swoje umiejętności. Pamiętam nabór w 2013 r. – przyszło prawie dwa tysiące dzieci, przyjęliśmy do akademii dwadzieścia. Robiło to nam fatalną prasę. Nie muszę wspominać jakie duże rozczarowanie spotykało dzieci i rodziców, którzy nie mieli szans pozostać w naszym klubie. I oni mieli rację – jeden dzień, godzina grania dziecka w wieku 6-11 lat, a my powinniśmy ocenić, że ten ma taki, a ten inny potencjał? Szanse na prawidłowe decyzje są niewielkie. Dlatego teraz mamy zajęcia otwarte dla wszystkich, zarówno dla chłopców jak i dziewczynek, gdzie nabór trwa przez cały rok i na wczesnym etapie nie ma żadnej selekcji. Przedszkola piłkarskie Legii przyjmują już trzyletnie dzieciaki. Na tym etapie najważniejsze są dobra zabawa z elementami ogólnorozwojowymi i podstawami piłki nożnej. Bardzo ważne jest też dla nas zaangażowanie rodziców, którzy na etapie przedszkoli czynnie biorą udział w niektórych treningach. Oczywiście po przedszkolach proponujemy zajęcia w szkołach piłkarskich, gdzie pracujemy już typowo piłkarsko, oraz w szkołach techniki czy bramkarzy, gdzie kładziemy nacisk głównie na rozwój indywidualnych umiejętności.
W ilu miastach działacie?
Mamy około ponad 65 ośrodków, ale cały czas otwieramy kolejne, coraz dalej od Warszawy. tydzień w tydzień. Co ważne, jesteśmy uzupełnieniem oferty sportowej w danym mieście, nie zabieramy graczy lokalnemu klubowi. Współpracując ściśle z lokalnymi klubami i władzami miast, tak by nasza obecność pomagała w rozwoju piłkarskim dzieci oraz kadry trenerskiej. W ramach przedszkoli szkolimy do siódmego roku życia, potem piłkarza przejmuje klub lokalny, a my proponujemy na tym etapie zajęcia dodatkowe, indywidualne w uzupełnieniu do cyklicznych, które młody piłkarz otrzymuje w swoim klubie.
Bywały sytuacje, gdy wirtualna sława przenosiła się na twoje życie?
Zdarzały się sytuacje, w których moja wirtualna przeszłość doganiała mnie w realnym życiu. Grając w Marcovii trener zaprosił mnie do szkoły, w której uczył żebym przyszedł na spotkanie z dziećmi, dla których moja jakość piłkarska w grze wystarczyła, by chciały ze mną porozmawiać czy wziąć autograf. Nie poszedłem, to było bez sensu. O czym ja miałem mówić? Częściej teraz po latach ktoś sympatycznie wspomni, da mi sygnał, że mnie kojarzy. To się odzywa nostalgia za tamtymi czasami. Mam nowego FM-a, chętnie bym pograł, ale nie mam czasu. Nawet go nie rozpakowałem. Chyba każdy z nas czasem na jeden dzień znowu przeniósłby się w stare czasy i poczuł tę beztroskę, choćby i przy CM-ie, więc nie wykluczam odpalenia kolejnej wirtualnej kariery za sterami jakiegoś angielskiego klubu, oczywiście z najniższej ligi na zasadach hardcore.
Leszek Milewski