Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

15 grudnia 2016, 17:05 • 10 min czytania 0 komentarzy

Świetna wiadomość, zawsze zazdrościłem Ruchowi geriatrii”. „To już lepiej było Janka Tomaszewskiego kontraktować”. „To jest beka roku, jaja sobie ktoś robi?”. „500k PLN za Malarza? ale nas doją… Ktoś w Legii odpowiadający za ligowe transfery już dawno powinien beknąć”. Na takie komentarze można się było natknąć, gdy Legia sprowadzała Arkadiusza Malarza. 

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Mamy grudzień 2016, Malarz został wybrany najlepszym bramkarzem szóstej kolejki Champions League. Dziś trudno sobie wyobrazić pierwszy skład Legii bez Arka. Jest tam więcej, niż zawodnikiem – stał się jednym z tych, którzy kreują ducha szatni.

***

Chyba już dość tego. Naprawdę, musimy się ogarnąć, a nie mówić, że nie wiem, chcemy w jakiś sposób odpocząć, przygotować się do Ligi Mistrzów. Nam liga ucieka, przegraliśmy puchar, wcześniej superpuchar! Kurwa, przepraszam za wyrażenie, ale obudźmy się, bo nam wszystko ucieknie. Dość tego głaskania się, że mamy Ligę Mistrzów. I co z tego? Coś osiągnęliśmy, awansowaliśmy, otworzyła się szansa, ale nikt się przed nami nie położy. To pokazał dzisiaj Górnik Łęczna. Nie ma zespołów słabych, obudźmy się w końcu. My gramy w Legii Warszawa. W Legii Warszawa, kurwa! Dziękuję.

Po wyjazdowej porażce z grającym cały sezon na wyjeździe Górnikiem Łęczna, dziś przedostatnim w tabeli. Niektórzy uważali tę wypowiedź za prymitywną, uznawali, że przekroczono granicę dobrego smaku. Ale co miał mówić, kolejną porcję frazesów? To było nie tylko na miejscu, a więcej: każde inne słowa zabrzmiałyby jak żart.

Reklama

***

Zima 2014, umawiam Arkadiusza Malarza z pierwszoligowego GKS Bełchatów na wywiad. Nie jest to dla mnie kwestia rutynowa, do tej pory mam za sobą tylko trzy rozmowy: dwie średniawki w Kleszczowie, gdy na obóz przyjechała Korona, a także hit nad hity, który wstrząsnął piłkarską Polską – rozmowę z Rafałem Pawlakiem. Wszystkie wyjazdy terenowe w łódzkim, skąd pochodzę, więc jak czasem patrzę na mapie gdzie byłem tego lata… nierealne.

Do wyjazdu zaangażowałem najlepszego kumpla, mojego późniejszego świadka. Nie zrobiliśmy kilometra, a auto zaczęło się palić. Normalnie dym spod maski, do tego klimatyczne rzężenie. Odstawialiśmy go z popychu. Szybka organizacja pożyczenia samochodu, a potem gaz do dechy. Na miejscu nie koniec kłopotów: już usiedliśmy z Arkiem, a okazało się, że przestał działać dyktafon. Złośliwość rzeczy martwych – zwyczajnie się popsuł. Byliśmy w bełchatowskiej galerii, więc zakup nowego – służy do dziś – nie był problemem, niemniej zdawało się, że nad wyjazdem wisi jakieś fatum. Takie „ty daj se synek spokój, to nie dla ciebie” od losu.

Choć rozmowa płynęła wartko, nie powiem, że siedzieliśmy z Arkiem jak starzy kumple – ja wtedy nawet nie wiedziałem, czy mam prawo nazywać się dziennikarzem, walczyłem o byt i to średnio przekonująco. Podszedłem do Arka z dużym respektem. Mogę natomiast powiedzieć, że on otworzył się jakby rozmawiał ze starym kumplem, co zaimponowało mi tym bardziej, że jak mówię, fiszą nie byłem. Gadaliśmy grubo ponad półtorej godziny, bywało śmiesznie, bywało poważnie. Z liczącym sto minut wywiadem zmagałem się miesiąc. Dziś ogarnąłbym go w jedno popołudnie, wtedy męczyłem się tak, że po redakcji mój wywiad z Malarzem „na jutro” zaczął krążyć jako wewnętrzny żart.

Gdy skończyłem, wysłałem Arkowi zły plik. Powiedział „ok, ok!” choć otrzymał tak zwaną surówkę, w pełni rozpieprzony materiał. Przyznał mi później, że myślał, iż wkradł mu się na kompa wirus – nie, to tylko ja nie ogarniałem.

Niemniej ostatecznie udało się opublikować i był to najlepszy materiał, jaki do marca 2014 umieściłem na Weszło. Dla mnie osobisty przełom, wydaje mi się, że mniej więcej wtedy uwierzyłem, że nie muszę być tu piątym kołem u wozu.

Reklama

Arek w autoryzacji nie wyciął nic. Ani jednego przekleństwa, nawet fragmentu o tym, że zmaga się z nałogiem palenia papierosów.

„Człowiek musi się wyszaleć w życiu. Jakbyś określił siebie w skali od jednego do dziesięciu pod względem szaleństw, wyszalałeś się?

W skali od jednego do dziesięciu? Dziewięć. Ale myślę, że każdy przechodzi taki okres, musi się wyszumieć. Ja miałem tak najbardziej w czasach Świtu Nowy Dwór. Blisko do Warszawy, więc jeździliśmy do stolicy praktycznie co tydzień, po każdym spotkaniu. Wiadomo, wygranych nie było za dużo, bo wrzucili nas do Ekstraklasy trochę na siłę, ale dla nas to nie było zmartwienie. Powiem, że przegrywaliśmy, ale atmosfera była na Ligę Mistrzów. Jeździliśmy do warszawskich dyskotek pobawić się, rozerwać. Teraz może ktoś mi nie uwierzy, ale piję alkohol raz na rok. A wtedy wiadomo, zabawa, chciało się zaimponować, tu się napić, tam. Nie zrozum mnie źle, mieliśmy taki zespół, że jak był czas zabawy to był czas zabawy, a jak pracowaliśmy to pracowaliśmy. Ale spokorniałem dopiero w Grecji, tam zrozumiałem, jaką szansę dostałem.”

Albo:

„Rozwiązałem kontrakt, wróciłem do Polski. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela z czasów Gwardii, Roberta Podolińskiego. On pyta: „O, Malowany, co tam kurwa, jak tam, gdzie teraz grasz”. Ja mówię mu, że nigdzie i pytam, czy mogę potrenować z nimi w Dolcanie. Robcio się zgodził. Niedługo potem zadzwonił do mnie Piotrek Świerczewski. Dzwoni, pyta co robię, ja mówię, że szukam klubu. On na to „Kurwa, Malowany, dawaj do ŁKS-u, jest dobra ekipa, utrzymujemy się. Bodzio już się kończy, to będziesz kurwa grał. Nie ma pieniędzy, ale jest fajna atmosferka, dawaj do nas”. Ja myślę sobie, ten ŁKS. Drugie Panachaiki. Ale Piotruś dzwoni do mnie znowu: „Kurwa, gdzie ty jesteś, dawaj na trening!”.

Z drugiej strony, były też fragmenty takie:

„Najlepszy był jednak i tak Gilberto Silva. Wielki piłkarz, ale przede wszystkim wielki człowiek. Dobrze, wchodziłem do szatni jako rekordzista ligi, ale przecież tam było tyle gwiazd. On grał w fantastycznych klubach, a do każdego podchodził jak do najlepszego kumpla i z każdym rozmawiał tak samo. Taki przykład: jak spotkaliśmy się na mieście, to choć widział mnie na treningu kilka godzin temu, przechodził do mnie z drugiej strony ulicy żeby przywitać się i porozmawiać. Myślę, że między innymi dzięki temu osiągnął to co osiągnął, ta otwartość była jego wielką siłą. Bo wiesz, można być za przeproszeniem skurwysynem i coś osiągnąć, ale wtedy ludzie aż tak cię nie zapamiętają, aż tak nie będą cię szanować. Ja od Gilberto nauczyłem się bardzo dużo. Przede wszystkim pokory. (…)Znam swoją wartość. Nikt mi nic za darmo nie dał. Ktoś powie, że mało osiągnąłem, ale ja uważam, że całkiem dużo. Wyjeżdżałem z kraju jako anonimowy zawodnik. A teraz moje nazwisko coś komuś mówi: o, Malarz, ten bramkarz. I to jest fajne. Takie pocieszające. Cieszę się, że tak mi się to poukładało, że mogłem i mogę robić to co kocham, bo piłka to moje życie”.

Jakie miałem wtedy sam odczucie? Widzisz tatuaże Malarza i wiesz, że są pamiątkami tzw. „ciekawych czasów”, a zarazem widzisz, że najbardziej oczy jarzą mu się, gdy opowiada o rodzinie, o żonie, o swoich dzieciach. Charyzmatyczny facet, który niejedno w życiu przeszedł, który popełnił niejeden błąd, ale teraz z tych doświadczeń czerpie garściami, ma poukładane życie i swoje zasady. Ile taki gość mógł dać młokosom z GKS – żadne ProZone nie wskaże.

***

W wywiadzie Tomka Ćwiąkały też nie było owijania w bawełnę.

Łza mi się jednak zakręciła, gdy Żyleta skandowała moje nazwisko. Tego nigdy się nie spodziewałem. Na to zasługują Artur Boruc, Łukasz Fabiański, Grzesiu Szamotulski, Lucjan Brychczy czy nawet „Niko”, który kompletnie pozamiatał, ale… ja?! Na początku wydawało mi się, że się przesłyszałem, ale potem miałem już pewność. Pomyślałem: ja pierdolę, uznali mnie za swojego. (…) Nigdy nie dostałem szansy w reprezentacji i teraz zazdroszczę chłopakom jeszcze bardziej. Śpiewając hymn miałem ciarki na całym ciele. A co do rac… Dostałem w łydkę, trochę zabolało, ale co miałem zrobić? Upaść? Udawać? I co bym z tego miał?

***

Arkadiusz Malarz moim zdaniem już wówczas był fachowcem niedocenianym. Specjalistą lepszym, niż wskazywałaby na to jego kariera. Inni mieli nieporównywalnie lepsze, to prawda, a on? Gdzieś tam grał, w jakiejś drugorzędnej Grecji. Generalnie widziany był przez pryzmat takich anegdot:

Trenuje Malarz z Szamotulskim na jakimś wiejskim boisku (Szamotulski w roli trenera, po koleżeńsku). Malarz popisuje się świetną paradą.
– Ty, widzisz tę stację CPN? Tam dalej? – pyta „Szamo”.
– No.
– To idź, spytaj czy mają monitoring. Jak się ta interwencja nagrała, to wypalimy płytkę i roześlemy po klubach.

Ktoś tam. Anonim. Jak on w ogóle dostał się do Panathinaikosu?

Ano dostał się, bo był wtedy najlepszym bramkarzem ligi, wykręcającym w Skodzie Xanthi wyjątkowe passy. Zabiegały o niego zarówno Koniczynki jak i Olympiakos, a pamiętajmy, że były to poważniejsze czasy w greckiej piłce. Dali mu w Panacie pięcioletni kontrakt, co też ma swoją wymowę. Błędną decyzją było odejście przez brak pewnego pierwszego składu, co Arek sam przyznaje po latach – mówi, że gdyby wtedy trochę poczekał, broniłby w Panathinaikosie do dziś. Zamiast tego tułał się po prowincjonalnych greckich klubach, aż trafił do Bełchatowa.

„Dziadek” miał w Bełchatowie większą rolę, niż tylko bronić dostępu do siatki. Ciekawa kadra, pełna młodych – bracia Mak, Szymański, Wroński, Baranowski. Nie wszyscy się przebili, ale w sezonie 13/14 zrobili awans, a Arek był dla nich mentorem. Na jesień w Ekstraklasie, póki tam siedział, dawali radę. Kończyli na ósmym miejscu, stracili mniej bramek niż Legia Warszawa, a Malarz grał znakomicie. Nie można przeceniać jego roli, to nie sport indywidualny, ale prawda jest taka: wiosną GKS spadł z ostatniego miejsca, bez Malarza się rozsypał. Pewnie nie piłkarsko, ale psychologicznie? Są takie jednostki w każdej szatni, które są niezbędne z mentalnego punktu widzenia, a ich zastąpienie jest trudniejsze niż zastąpienie najskuteczniejszego napastnika. Jeśli ktoś tak był w ówczesnym GKS, to właśnie Malarz.

Sam przyznam, byłem mimo formy Arka zaskoczony transferem i w najlepszym wypadku myślałem, że będzie to solidne wzmocnienie ławki. Kuciak miał znakomitą reputację. Malarz jednak grał, ale popełniał błędy, a po czerwonej kartce z Lechem wypadł ze składu Berga na dobre. Pisaliśmy wtedy: Nie gra nigdzie, nie licząc III-ligowych rezerw, gdzie raz na jakiś czas trochę się porusza i – tak jak w sobotnim meczu z Oskarem Przysucha – wpuści cztery gole. 

Gdy zimą 2016 odszedł Słowak, wydawało się, że walcząca o mistrzostwo Legia musi kupić bramkarza z wyższej półki. A jednak tak się nie stało, później Czerczesow postawił na Malarza. To było coś więcej, niż tylko dobra współpraca: Malarz stał się żołnierzem Staszka, do dziś mają kontakt. Zabawne: wróżono Malarzowi, że jak zdobędzie mistrzostwo, to na plecach innych, oglądając wszystko z ławki bądź trybun, a na finiszu był pierwszoplanową postacią, ratującą Legię interwencjami przez duże I. Latem wyróżniał się w eliminacjach do Ligi Mistrzów, trudno też mieć pretensje za jakikolwiek mecz w grupie, nie mówiąc o lidze, gdzie miał jak nigdy mnóstwo okazji, by się wykazać. Zresztą, nawet jak teraz Legia wygrała 5:1 z Piastem, to Malarz był jednym z najlepszych. Kto mecz oglądał, wie, że ten pozorny paradoks jest prawdą.

To na pewno zawodnik, który umiejętności ma bardzo wysokie, ale potrzebuje mocnej pozycji w szatni, by je w pełni pokazać. Moim zdaniem dlatego na początku cieniował również na murawie. Zawsze powtarza: rotacja bramkarzom szkodzi, bo wiesz, że jeden błąd cię eliminuje, a to wchodzi na psychikę. Teraz tę pozycję ma, na czym korzysta cały zespół, nie tylko na boisku. Widać gołym okiem, że w szatni jest jednym z tych, którzy mają najwięcej do powiedzenia, i z korzyścią dla drużyny. W zespole mającym gości z tylu różnych krajów, w którym wielu nie identyfikuje się z barwami, ktoś, kto powie bezpośrednio i szczerze „to jest Legia Warszawa, kurwa mać!” ma gigantyczne znaczenie.

***

Jeszcze się przekonacie, że Arek to bramkarz europejskiej klasy. W wielu meczach ratował punkty dla GKS-u, a poza tym pokazywał zarówno na boisku, jak i poza nim, że ma „jaja”.

Kto prorokiem? Użytkownik Artur na 90minut.pl. 2 lutego 2015.

***

Malarz to też swoją drogą argument w dyskusji o wieku piłkarzy. Żyjemy w czasach niesamowitej presji na to, by stawiać na młodych. Im więcej gołowąsów na murawie, tym lepiej. Dwudziestotrzyletni gracz dawno ma za sobą czasy młodości, dwudziestoośmioletni, jeśli jeszcze nie zdążył wybić, jest starcem u schyłku przygody z piłką. Bramkarzom liczy się wiosny nieco inaczej, ale i tak była burza, bo Legia ściąga trzydziestotrzyletniego weterana.

Ile dziś Legii daje Malarz, ile daje wysyłany na emeryturę Radović, widzą wszyscy. Nie bójmy się graczy po trzydziestce, to naprawdę nie są jeszcze rachityczne dziadki, a często, przez takie a nie inne uwarunkowania na rynku transferowym, można wyjąć ich po niższej cenie.

Oczywiście, że kibicowałem w weekend młodemu Michalakowi, który debiutował, oczywiście, że liczę na tych dzieciaków w UEFA Youth League. Ale potrzebne są właściwe proporcje. Młody wchodzi z niewidocznym kapitałem, jakim jest jego potencjał. Ale stary wnosi niewidoczny kapitał doświadczenia, bagażu życiowego, nie odnoszącego się tylko do boiska, tymczasem często to, co najbardziej potrzebne młodym, to pozaboiskowa mądrość.

Poza tym przy tym jak dzisiaj piłkarze się prowadzą, przy nowych technologiach, dietetyce… Trzydziestokilkuletni zawodnik jeszcze nie wisi nad grobem. To być może przyszły lider.

Leszek Milewski

Fot. Filip Żero

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...