Różne mecze widzieli kibice Legii w tym sezonie na własnym stadionie – choćby oklep od Arki, żenujące bęcki od Borussii i pechową porażkę z Zagłębiem. Generalnie można było zobaczyć wszystko, tylko nie zwycięstwo, bo na wygraną z Mostarem wielu fanów się pewnie nie załapało, będąc jeszcze na urlopie. Jednak dziś, pierwszego października – czyli sporo po rozpoczęciu grania ligowego, widownia mogła w końcu poczuć, że nie wyrzuciła pieniędzy w błoto. Oglądaliśmy bowiem świetny mecz w Warszawie i co najważniejsze dla gospodarzy, cała pula punktów zostaje u nich.
To była zupełnie inna drużyna, momentami nachodziła nas niepokojąca myśl, że prawdziwi piłkarze po prostu przedłużyli sobie wakacje i wysłali na pierwszą część sezonu swoich sobowtórów. Niebywale podobnych fizycznie, ale piłkarsko kompletnie marnych. Przykład pierwszy z brzegu – Vadis Odjidja-Ofoe. W pierwszych meczach po transferze grał katastrofalnie, wyglądał jakby pobyt w Legii zdobył w jakimś audiotele dla ludzi z nadwagą. Dramat. A dziś? Klasa, piłkarz z innej planety, na pewno nie przyciągany przez grawitację polskiej ligi. Już w Lizbonie dał niezłą zmianę, ale dziś pokazał duży kunszt – ma niebywałą łatwość w podaniach prostopadłych, wymierza je idealnie, jakby biegał po boisku z cyrklem. To zagranie, gdy wypuścił Nikolicia sam na sam z Milinkoviciem-Saviciem, podając między nogami Malocy – magia. Może ma jeszcze problemy z wykończeniem, bo choćby raz w idealnej sytuacji obił obramowanie bramki, ale to nie znaczy, że nie może pomóc Legii zdobywać goli. Po prostu będzie idealnie obsługiwał kolegów jak wtedy, gdy świetnie podał do Guilherme i ten z bliska musiał trafić do siatki.
Brazylijczyk to zresztą druga kluczowa postać z tego spotkania. Ładny obrazek pokazał realizator, kiedy przed meczem Guilherme mobilizował swoich kolegów z grymasem ogromnej złości na twarzy, ale takiej pozytywnej, bo sportowej. Co ważne, nie były to tylko puste słowa, pomocnik ma prawo do takich scen, gdyż liderem jest także na boisku. Do niego nie było większych pretensji, nawet za Hasiego, ale dziś dał Legii konkrety, o brak których zawsze miano do niego pretensje. Wspomniany gol po podaniu Vadisa, a wcześniej bramka po prezencie od Milinkovicia-Savicia. Ten gość to chodząca loteria – albo będzie bronił wszystko, albo wypuści z rąk proste dośrodkowanie i lepiej nie pytać dlaczego. W pierwszej połowie to on utrzymywał Lechię przy życiu, ale w drugiej odciął jej tlen – wydają w Gdańsku mnóstwo kasy na piłkarzy, a bramkarza od kilku lat nie ma.
W każdym razie, wynik 3:0 to najmniejszy wymiar kary, Legia mogła i powinna wygrać wyżej. Pudłował jednak Nikolić (choć i tak w tej strzelaninie upolował bramkę), Radović, Vadis, Hlousek – pewnie jakby Malarz wszedł w pole, to miałby swoją szansę.
Lechia grała bowiem radośnie i nieodpowiedzialnie z tyłu, a z przodu brakowało jej jakości, do której przecież nas przyzwyczaiła. Dość powiedzieć, że przez 30 minut najefektowniejszą akcją gdańszczan był całus Peszki dla pani steward, po tym jak trafił w nią piłką. Później jasne, jakieś sytuacje sobie stworzyli, ale nawet nie było widać w nich przekonania, że którąś z nich mogą rzeczywiście zamienić na bramkę. Poza tym, jak to się ma do Legii, która oddała 33 strzały?
Legii na pewno przyda się to zwycięstwo, może poprawią się nieco humory – nawet schodzący z czerwoną kartką Radović był zadowolony. 3:0 to dobry początek na odbudowę tej maszyny.
Fot. FotoPyk