Dojazd z hotelu L’Ambassadeur w dzielnicy Bobigny powinien – zakładamy – pójść sprawnie. Dziewięć kilometrów z hakiem, więc przed siedemnastą można spokojnie wyjechać. Na stadionie musimy być najpóźniej o 19:30. Tak się jednak nieszczęśliwie składa, że obok trwa remont linii tramwajowej albo jej wydłużenie – tak sugerują znaki. Pozamiatane. Nie ma jazdy. Światła zmieniają się sześciokrotnie, a my stoimy obserwując, jak policja kieruje ruchem. Jeden funkcjonariusz pokazuje tak, drugi inaczej, trzeci jeszcze na swój sposób. Francuzi komunikują się ze sobą tak jak z całym światem zewnętrznym.
Dwie godziny, trzy kilometry. Albo i dłużej, już straciłem rachubę. Po mniej więcej kilometrze zjeżdżamy w tunel. Nad nami jest wiadukt. Obok gniazdko uwiło sobie kilka syryjskich rodzin. Dookoła walają się śmieci – to akurat normalka. Są strajki, więc można się przyzwyczaić. Powoli zaczynamy się też przyzwyczajać do kobiet w muzułmańskich strojach podchodzących do okien samochodów z kartkami: „Syrian family”. Rundka zakończona, można usiąść. Oczywiście na tej tekturze, żeby nie było zimno. – I tak dobrze, że was nie skasowali, bo ja usłyszałem „50 euro or crash the car” – opowiada jeden z kolegów. Taki widok jest coraz częstszy nie tylko pod wiaduktami na przedmieściach – tam to już chleb codzienny – ale też w samym Paryżu. Na przykład przy stacji metra La Fourche. Po pokonaniu kilkudziesięciu schodów wita cię 30-letnia na oko para z identycznym napisem. Syrian family. Kobieta błagalnym wzrokiem spogląda na każdego przechodzącego. Mężczyzna patrzy w jakiś nieznany punkt śpiewając coś po arabsku.
W przypadku tego meczu metro jest jednak coraz bardziej polskie. Gdyby nie Polacy i Niemcy, przeciętny paryżanin nie zorientowałby się, że odbywa się tu Euro. Chyba że podjechałby na Pola Elizejskie – one rzeczywiście są udekorowane, ale stolica niczym nie różni się w tym względzie od Nicei, Bordeaux czy Tuluzy. Francja ma to Euro gdzieś. Przeciskając się przez polsko-arabski tłum w metrze dostaję telefon od kolegi-dziennikarza. Cytuję: gdzie jest to całe media centre, bo pytałem czterech stewardów i każdy mówi co innego. Takich SMS-ów i telefonów otrzymałem w trakcie Euro multum. W trakcie fazy grupowej nie było dnia, żeby ktoś nie zadzwonił z odległego miasta z pytaniem o to, gdzie jest jakieś miejsce, do którego dojazd powinien być oznaczony na terenie całego miasta. Powinien i zapewne byłby w każdym kraju Unii poza Francją.
Trafnie rzecz określił Przemek Rudzki w swoim felietonie na łamach „PS”. Francuzi – naród wiecznego wzruszania ramionami.
Kolejna sytuacja – stadion w Saint-Etienne. – Którędy na trybunę prasową? – słowa „press” i „tribune” brzmią tak samo we wszystkich językach świata, ale wolontariusz imieniem Salim ma wzrok tak pytający, jakby przyłapano go na kradzieży. Jako że drogowskazu brakuje – pytam kolejnego stewarda. W prawo. Idę więc w prawo i dobijam do bramy. – Gdzie jest trybuna prasowa? – pytam stewarda numer trzy. – W lewo. – Twój kolega mówił, że w prawo. – To idź środkiem i podjedź windą – wchodzę więc środkiem, ale windy nie ma. Jest za to Sara Boruc oraz Ania Lewandowska. I zdecydowanie nie wyglądają na takie, które za moment zaczną wystawiać noty z trybuny prasowej. Wracam więc do punktu wyjścia, gdzie ochroniarz jest zszokowany, jakim cudem wszedłem na VIP-y z akredytacją prasową. Ano takim, że kolega 50 metrów dalej tak mnie pokierował. Ochroniarz spogląda w kierunku kumpla, w końcu macha ręką i pokazuje wreszcie drogę na trybunę prasową.
Bordeaux. Okolice stadionu przed ćwierćfinałem. Cała dzielnica jest właśnie zalewana przez spływających tu z każdej strony niemieckich kibiców. Większość przyjechała tu wcześniej, żeby przyjąć browarek i ruszyć na Stade Matmut-Atlantique. Z tym nie ma większego problemu. Smakiem obejdą się ci, którzy chcieli coś przekąsić. Z kilkunastu możliwych restauracji otwarte są dwie, w tym jedna to McDonald’s. Wchodzimy, jest jeden wolny stolik. Obsłużeni zostajemy po 40 minutach, choć akurat do kelnerów nie czujemy żalu. Jest ich trzech-czterech na jakieś 120 osób. Gdyby włączyli tu Endomondo, prawdopodobnie pobiliby rekordy swoich kolegów-biegaczy. Nie możemy jednak wyjść ze zdumienia. Gdyby taki event miał miejsce w Polsce, otwarto by wszystkie możliwe restauracje, a prywaciarze zwieźliby przy okazji kilkanaście wanów, które przerobiliby na burgerownie. Ale nie Francuzi. Oni rąk sobie pracą brudzić nie będą.
Zresztą – na co my liczyliśmy, skoro kilkanaście dni wcześniej – przy okazji meczu Austria – Węgry – w tym samym miejscu kelnerka miała wielkie obiekcje, by w pustym lokalu przekazać dwóm osobom czteroosobowy stolik?
Im dłużej trwał ten turniej, tym bardziej przestawałem się łudzić, że na koniec będzie można odtrąbić sukces organizacyjny. Jeszcze przed mistrzostwami Lilian Thuram mówił, że Francja to kraj futbolu, który ma kompleks wyższości. Z drugim można się zgodzić, z pierwszym częściowo. Francuzów interesuje wyłącznie czubek ich własnego nosa, także w kwestii reprezentacji. Są narodem zamkniętym. O niesamowitym ego. Przekonanym że ktokolwiek przyjeżdża do ich kraju, musi znać język francuski, a zwracanie się do nich w języku angielskim czy hiszpańskim stanowi obelgę. Tak jak w Polsce 90 procent stewardów zależało na pokazaniu naszego kraju w dobrym świetle, tak tutaj taki sam odsetek ma – mówiąc wprost – wywalone. Tak jak Brazylia nadrabiała braki organizacyjne zwykłą życzliwością ludzi napotykanych na ulicy, tak tutaj wręcz mają pretensje, że prosisz o pomoc czy przysługę.
Z każdą kolejną wizytą na stadionie przekonywałem się, że jesteśmy przy nich mistrzami organizacji. Ale o tym można się przekonać nie tylko śledząc z bliska Euro 2012. Trzeba mieć skalę porównawczą. Polska gra w innej lidze. Brazylia też. Francja robi, co może, by z tej ligi się wypisać. Dla nich taki turniej to coś równie istotnego co dla zasiedziałego pół życia w fotelu Bieg Konstytucji. Zło konieczne. Pożytku niewiele, a tylko ulice zaleją. Jego zdaniem, rzecz jasna.
My – Polacy – możemy się czuć wygranymi tych mistrzostw. Niedosyt po Portugalii jest potężny, ale organizacyjnie pozostajemy w ścisłej ekstraklasie. Zagraniczni dziennikarze przyjeżdżający do La Baule, by popisać o naszej kadrze, przeżywali szok kulturowy. Po pierwsze – że kluczowym piłkarzom chciało się przychodzić na konferencje. Po drugie – że rzecznik odbierał telefony i potrafił nie przeszkodzić przy wywiadzie, a nawet go zorganizować. – Ale jak to, Cionek faktycznie się ze mną spotka? – dziennikarz portugalskiego „Recordu” robił tylko wielkie oczy. Po trzecie – że nikomu nie odcinało internetu jak w bazie Szwajcarów w Montpellier, gdzie rozsypano na stole kilkanaście kartek z hasłami do pojedynczego użytku WI-FI, a ochroniarz pilnujący dostępu do zamkniętego treningu niemal spał na barierce, tak interesowało go dopilnowanie, by nikt nie podejrzał Shaqiriego. – Zaliczyłem kilka ośrodków reprezentacyjnych, ale wasz nie ma porównania z żadnym. Wspaniałe podejście do dziennikarzy, doskonałe warunki do pracy – mówi Hugo Neves z tego portugalskiego dziennika. Chodzi o zwykły szacunek do ludzi. Tak wiele i tak niewiele.
***
– Nieźle pojechaliście z tą okładką, że “kogutom trzeba uciąć grzebienie” – zagaduję dziennikarza „O Jogo”.
– Nie, to takie nasze powiedzenie. Ucięcie grzebienia to lekcja pokory, co akurat im się przyda. Koguty to ptaki, które się wywyższają. Sprawiają wrażenie aroganckich. Są dokładnie tacy jak Francuzi. A wiesz, dlaczego kogut jest symbolem Francji?
– No?
– Bo to jedyne zwierzę, które potrafi śpiewać trzymając nogi w gównie – dziennikarz zanosi się śmiechem.
***
Jedno Francuzom faktycznie się udało. Jedno i – jakkolwiek spojrzeć – najważniejsze. Istotniejsze od piłki, wolontariuszy, życzliwości ludzi i dojazdów do stadionów. Pamiętam konferencję Zbigniewa Bońka w Hiltonie. Byliśmy dzień po sparingu z Islandią, ale gdy wracając ze stadionu odpaliliśmy media społecznościowe, włosy stanęły nam dęba. Patrice Evra przyjmuje piłkę na skrzydle. I bum. Wielka eksplozja. Konsternacja wypisana na twarzy Francuzów i Niemców. Zginęło ponad sto osób. Wśród kibiców zapanował olbrzymi strach, momentami wręcz paranoja, czy jest sens jechać latem nad Sekwanę. Boniek przekonywał jednak, że Euro w najmniejszym stopniu nie jest zagrożone. – Mistrzostwa nie we Francji byłyby porażką wszystkich, całej Europy i systemu, w jakim żyjemy. Niewidzialny wróg nie może zmieniać naszej rzeczywistości. Insynuacje, że Euro można byłoby przenieść, są nie na miejscu – tłumaczył prezes PZPN-u i apelował: – Tu nie ma już czasu tylko na polityczną debatę, tylko na coś, co spowoduje, że nasze dzieci nie będą już musiały pytać: „dziadku, co się stało w Paryżu?”.
Chyba każdy poczytny magazyn o tym pisał. Wszyscy zastanawiali się, na ile prawdopodobne są kolejne zamachy. Międzynarodowi odpowiednicy Jerzego Dziewulskiego brylowali chyba w każdym kraju. Odpalono nawet oficjalną aplikację, którą miało się dyskretnie informować specjalne służby na wypadek ataku terrorystycznego. Zaangażowano ponad 90 tysięcy funkcjonariuszy. Stewardzi początkowo odradzali wchodzenie do fanzon, bo jeśli coś miałoby się wydarzyć, to właśnie tam – przy znacznie większym tłumie i mniejszej kontroli niż na stadionach. Nic się nie wydarzyło. Nigdzie. Kontrola była efektywna, ale też nie przesadnie nachalna. Wręcz przeciwnie – ci wszyscy funkcjonariusze sprawiali wrażenie znacznie sympatyczniejszych niż losowy pracownik gastronomii czy branży hotelarskiej tak, jakby ktoś z góry im to narzucił. Nie trzeba było meldować się pod stadionem na sześć godzin przed meczem, by wszystkie plecaki zostały wywrócone do góry dnem. Wszystko odbywało się po ludzku, ale przy tym na tyle skutecznie, że na żaden stadion nie zdołano wnieść niczego “groźniejszego” od kilku petard, a i zamieszki ograniczyły się praktycznie jedynie do ulic. Potem – gdy dzicz wróciła do siebie – wszystko i tak się uspokoiło.
Niewidzialny przeciwnik został ograny. A to był mecz znacznie ważniejszy niż gra o wizerunek Francji czy nawet ten nieszczęsny finał.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK