Łzy Cristiano Ronaldo. CR7 kulejący, a jednak podchodzący przed dogrywką do kolegów i dodający im otuchy. Te obrazki zostaną w pamięci na zawsze, na dłużej niż cieszących się Pepe i Naniego, odbierającego złoty medal Fernando Santosa, całującego puchar Quaresmy. Można go nie lubić, ale dzisiejszego wieczora po prostu nie wypada go nie szanować. Bo przeżył największą porażkę swojej kariery. W chwili, w której wreszcie mógł pomścić pokolenie Figo i Rui Costy, sprawić by Portugalczycy przestali wreszcie rozpamiętywać Euro 2000. Rękę Abela Xaviera i złotego karnego Zidane’a.
Zamiast niego rewanż wziął Eder. Facet, po którym nikt nie spodziewał się absolutnie niczego. Którego pozycja w ataku reprezentacji była tak mocna i tak niepodważalna, że w pewnym momencie w kontekście napadu kadry mówiło się o Marco Paixao.
Cholera, to był gość, który nie był nawet najbardziej rozpoznawalnym Ederem na Euro!
On pewnie do dziś nie miał pojęcia, że tak potrafi. Oglądał pewnie latami te strzały z dystansu Ronaldo, Quaresmy czy Naniego z podziwem, aż w końcu postanowił: a, spróbuję. Pomyślał o tym w drugiej połowie dogrywki prawdopodobnie najważniejszego meczu w życiu. Gdyby nie to, za dziesięć lat pewnie nie pamiętalibyście nawet, że ktoś taki grał w ogóle na Euro. Sami byśmy nie pamiętali.
Wygrał. Nie tylko mistrzostwo Europy. Nieśmiertelność. Zrobił to, co nie udało się Eusebio. Czego nie potrafił dokonać Luis Figo. Co nie dane było dziś Cristiano Ronaldo. Pomścił tamtą złotą bramkę Zidane’a tak, by bolało najbardziej. W stolicy Francji, kilka kilometrów od symbolu tego kraju, potężnej Wieży Eiffela. Sprzątnął im sprzed nosa puchar, w kierunku którego z charakterystyczną francuską dumą i pewnością siebie przez cały mecz spoglądali. Który był tak blisko, gdy piłka po strzale Gignaca toczyła się w kierunku słupka bramki Rui Patricio po prawdopodobnie pierwszym tak poważnym błędzie Pepe na tym turnieju.
On dziś jednak za niego nie zapłaci, on dziś razem z kolegami wypije szampana z pucharu Henriego Delaunaya. Bo zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał. Wygrali finał bez swojego wodza. Bez lidera, który ciągnął wtedy, gdy kompletnie nie szło. Gdy byli już w drodze na gilotynę po tym, jak swoją rakietę ziemia-powietrze odpalił Dzsudzszak. On dziś był dokładnie tam, gdzie być nienawidzi. Gdzie do cna zżera go ambicja. To było widać, gdy barkiem odepchnął Fernando Santosa, gdy zamiast niego przy linii wydawał instrukcje Raphaelowi Guerreiro. Nie pozostawił wątpliwości, kto jest prawdziwym dyrygentem. Sterem, żeglarzem i okrętem tej kadry. Nawet wtedy, gdy nie może jej pomóc w wymierny, fizyczny sposób.
***
Przed meczem można było usłyszeć nieśmiertelne, nieodłącznie kojarzące się ze strzelanymi bramkami „Seven Nation Army”. Nadzieja, że w trakcie spotkania zabrzmi zanucone przez kibiców jednej z drużyn, umierała z każdą minutą. Jeśli ktoś marzył o finale legendarnym, o wymianie ciosów godnej belgradzkiego finału sprzed czterech dekad, powodów do satysfakcji miał niewiele więcej, niż Joao Mario włosów na głowie.
Niestety, usłyszycie jeszcze wiele razy, że finały nie zawsze są piękne. Ten absolutnie taki nie był. Podobno w więzieniach wiedzą już, jak torturować świadków, których nie da się złamać chińską torturą wodną. Wybaczcie, ale to był mecz, którego powtórki nikt z wypiekami na twarzy wyczekiwać nie będzie.
No chyba, że jesteś Portugalczykiem. Oni właśnie tak jutro będą leczyć kaca.
fot. FotoPyK