Na papierze regularnie powinni kręcić się wokół strefy medalowej. W rzeczywistości – znów zawodzą, a ich wspaniałe pokolenie traci kolejną szansę, by zapisać się na kartach historii belgijskiej piłki. Balonik, który od dłuższego czasu pompowały tamtejsze media, w końcu pękł. I nie mamy tu na myśli systematycznego nakręcania spirali optymizmu i euforii. Nie, mowa o czymś zupełnie innym – już od dawna mówiło się bowiem, że głównym winowajcą tego, że ta drużyna rozmienia się na drobne i trwoni swój potencjał, jest selekcjoner, Marc Wilmots.
Posadę selekcjonera przejmował w 2012 roku i wydawało się to całkiem naturalnym ruchem. Wcześniej był tymczasowym trenerem Schalke, gdzie spędził lwią część swojej kariery piłkarskiej, potem przez chwilę prowadził Sind-Truiden, aż w końcu na cztery lata został asystentem najpierw Dicka Advocaata, a potem Georgesa Leekensa. Uwielbiany w kraju, znany ze świetnych, wręcz koleżeńskich relacji ze swoimi piłkarzami, jako były skrzydłowy – nade wszystkie ceniący ofensywną, skuteczną grę. A do tego, dzięki roli asystenta, miał na spokojnie, z boku, przyjrzeć się mechanizmom funkcjonowania sztabu szkoleniowego. Wszystko składało się więc w logiczną całość.
Pierwszy cel zrealizował bez zarzutu – na Mundial w Brazylii awansował w znakomitym stylu, bo grupę między innymi z Chorwatami, Serbami, Szkotami czy właśnie Walijczykami przeszedł bez porażki, a tylko z dwoma remisami i raptem czterema straconymi bramkami. W zasadzie ni stąd, ni zowąd, Belgowie zakręcili się nagle w czubie rankingu reprezentacji i do Ameryki Łacińskiej lecieli jako wypośrodkowana forma pomiędzy faworytem, a czarnym koniem. Trudno bowiem dobrą reprezentację po tak udanych eliminacjach uznać za kogoś, kto może wyskoczyć jak Filip z konopii i sprawić niespodziankę. Wielu zawodników miało już wyrobioną taką markę, że – chcąc nie chcąc – wysoko zawieszonej przez kibiców poprzeczki uniknąć się nie udało.
Podobnie nie udało się jednak uniknąć rozczarowania. To nie była ta sama drużyna, co w eliminacjach. To była drużyna toporna, męcząca się na boisku, wyszarpująca punkty najpierw Algierii, potem Rosji, aż w końcu Korei Południowej. Czerwone Diabły w każdym z meczów trzy oczka wyciągały dopiero w ostatnich minutach, a stylem gry dalecy byli od oczekiwań.
Dotarcie do ćwierćfinału za narodową tragedię trudno uznać, ale ani mecz 1/8 z USA, ani konfrontacja z Argentyńczykami – nie zachwyciły. Nikt w Belgii specjalnie się jednak nie podpalał – dla tego mitycznego już złotego pokolenia był to pierwszy poważny turniej od lat, więc uznano go za przetarcie, wielką okazję do zdobycia doświadczenia. Pierwsze koty za płoty – za dwa lata pojedziemy do Francji i pokażemy, na co nas stać.
Nie będzie powiedzeniem na wyrost stwierdzenie, że przez dwa lata nie zmieniło się zupełnie nic. Zaczęło się od porażki z Włochami, który wyciągnęła na wierzch główny mankament pracy Wilmotsa – zupełny brak rozeznania w kwestiach taktycznych.
– Wilmots kompletnie nie ma pojęcia o taktyce. Na ostatnim z treningów przed meczem inauguracyjnym stwierdził, że naprzeciwko pierwszej jedenastki wystawi rezerwowych w ustawieniu, jakie preferuje Antonio Conte – 3-5-2. Efekt? Pierwsza drużyna przegrała 0:4. Marc kompletnie tego nie czuje, boisko obnażyło dziś jego wszystkie mankamenty. Conte przerósł go o kilka poziomów – pisał na gorąco po porażce jeden z belgijskich dzienników. Trudno się z tym nie zgodzić, bo mecz wyglądał tak, że jedni bez sensu walili głową w mur i tylko nabijali sobie guza, a drudzy mądrze go przeskoczyli i wyszli ze starcia bez szwanku.
Tak jak 47-latek zawsze uchodził za fajnego faceta z jajem, który może nakręcić swoich zawodników gadką przedmeczową, tak na poważnym turnieju kilka bojowych okrzyków nie wystarczy. Potrzeba wyobrażenia gry, pomysłu na to, jak i gdzie mają się poruszać zawodnicy. Jak reagować na ataki przeciwników, jak neutralizować ich mocne strony. Wilmots tego nie potrafi – już na samym starcie daje rywalom ogromny handicap. Wystarczy z niego skorzystać.
Słuszną uwagę sformuował w swoim felietonie dla Guardiana Jonathan Wilson. Piłkarze typu Jan Vertonghen, Toby Alderweireld, Eden Hazard czy Yannick Carasco na co dzień pracują (lub pracowali) z trenerami, którzy na punkcie taktyki mają kompletnego świra. Przed każdym meczem są instruowani jak się poruszać, w które sektory zagrywać, co robić, a czego nie robić. Gdy w reprezentacji zostali pozostawieni samopas – kompletnie zgłupieli. Trochę jak dzieci, którym na lekcji wychowania fizycznego rzuca się futbolówkę i krzyczy: „Grajcie!”. Wszyscy za piłką, wszyscy na hurra.
Być może dałoby się nawet ten defekt przykryć i zatuszować – na przykład obsadzając w roli jednego z asystentów, gościa, który mógłby cały dzień przesuwać sobie pionki na szachownicy i szukać złotego rozwiązania. Wymyślić odpowiednie ustawienie, sformułować konkretne role, zadania i cele. Tak, by jakoś to wszystko wyglądało, by sposób gry Czerwonych Diabłów miał sens i trzymał się jakiejkolwiek idei. Belgijskie media są jednak w tej kwestii bezlitosne – Vital Borkelmans, który jest prawą reką selekcjonera, to dokładnie ten sam typ faceta. Śmieszek, figlarz, bardziej kolega niż trener, który o taktyce ma podobne pojęcie. Niestety – fajną, luźną atmosferą wszystkiego się nie załatwi.
Wilmotsowi zarzuca się też, że niezbyt dokładnie śledzi poczynania swoich zawodników w trakcie sezonu klubowego. Dla tamtejszych mediów do dziś pozostanie ogromną zagadką, dlaczego tak wiele minut na boisku spędza choćby Marouane Fellaini. Marc wygląda trochę na gościa, który rzuca okiem na wydrukowane na kartce nazwiska, patrzy na kluby, w których grają ci zawodnicy i na tej podstawie dobiera wyjściowy skład – bez dogłębnej analizy, trochę w stylu Franza Smudy. Typu – niech się dzieje wola nieba.
Oczywiście, nie można przeoczyć tego, że do Francji Belgowie pojechali bez Vincenta Kompany’ego, a w trakcie turnieju wypadł im i Jan Vertonghen, i Thomas Vermaelen. Ale też nie popadajmy ze skrajności w skrajność – walijska defensywa, to nie jest jakiś mur nie do skruszenia. Skoro oni potrafili trzykrotnie pokonać Courtoisa, to i Belgowie – w ofensywie z Hazardem, Lukaku czy De Bruyne’m – powinni pokazać zdecydowanie więcej.
Lista grzechów będzie się pewnie systematycznie powiększać, bo Belgowie są w panice – widzą jak przecieka im przez palce wielka szansa. Czuli jej zapach, słyszeli o jej smaku, mieli ją na wyciągnięcie ręki, ale nijak nie znali sposobu na to, jak ją skonsumować. W Wilmotsa zaczęli już bić jak kraj długi i szeroki – wytykają mu najmniejsze szczegóły, od tego, w jaki sposób prowadzi treningi, aż do zachowania w trakcie meczu. – Co z tego, że chodzi wzdłuż linii i rzadko siada na ławce, skoro z jego instrukcji nic nie wynika? – pytają retorycznie.
Nawet najlepsza grupa piłkarzy może przeistoczyć się w stado zagubionych owiec, gdy nie ma swojego dowódcy, generała, który wyznaczy im drogę, jaką trzeba dążyć. Tak właśnie w tej chwili wyglądają Belgowie – nie ulega wątpliwości, że albo wyszkolili fantastycznych zawodników, albo im się cholernie poszczęściło – mają do dyspozycji fantastycznych grajków i z tym faktem dyskutować się nie da. Jeśli natychmiast nie wezmą się więc w garść i nie zmienią trenera, to ta mizeria może trwać w nieskończoność. Nawet jeśli Kompany’ego się sklonuje, a z przodu dorzuci jeszcze ze trzech Hazardów.