O jaki to był dla Chorwatów sielankowy mecz. Może i nie przekładało się to na spektakularną liczbę sytuacji bramkowych, ale wystarczyło na tyle, by osiągnąć względnie niebezpieczny wynik (2:0) i myślami być już przy 1/8 turnieju. Pełna kontrola, totalny luzik, zero poczucia jakiegokolwiek zagrożenia ze strony Czechów.
I nagle wszystko zaczyna się pieprzyć.
Zaczęło się od małej burdy na trybunach. To znaczy wcześniej był oczywiście gol Skody (po asyście Quaresmy Rosickiego, klasa!), ale obraz gry jasno zdawał się sugerować, że to wyłącznie gol honorowy, chwila dekoncentracji połączona z błyskiem geniuszu wiecznie kontuzjowanego playmakera Arsenalu. Czesi byli dotąd mniej więcej tak groźną drużyną jak ratlerek na nielegalnych walkach psów. Nawet niezbyt szczególnie widać po nich było zaangażowanie, o jakości piłkarskiej nie wspominając.
Wracając do kibiców: strasznie wyglądały te obrazki. Pirotechnika wylądowała na murawie, ta zaczęła się palić, a kiedy jeden ze stewardów próbował usunąć ją z boiska, petarda niemal nie wybuchła mu w ręce. Koniec końców chyba nic się nie stało, ale gdyby człowiek ze służby porządkowej podszedł pod nią dwie sekundy wcześniej, mecz piłkarski zamieniłby się w kino dla ludzi o mocnych nerwach, a telewizje informacyjne nadawałyby właśnie tylko o jednym. Chorwackim piłkarzom ewidentnie to zamieszanie nie było na rękę, próbowali jakoś tonować te nastroje, ale ich rodacy wyraźnie woleli wzajemną naparzankę. W sumie nie powinno nas to dziwić, chorwaccy kibice przed wyjazdem do Francji zapowiadali, że zrobią wszystko, by tamtejszemu związkowi piłki nożnej jak najbardziej oberwało się po kieszeni. Słowni są, trzeba im to oddać. Jednym słowem: patologia.
Kilka doliczonych minut, ogólna atmosfera zażenowania i… kapitalna reakcja Czechów, którzy poczuli, że to może być wreszcie ich pięć minut i kapitalnie to wykorzystali. Ręka Vidy w polu karnym, jedenastka zamieniona na bramkę. Czy przed przerwą cokolwiek wskazywało na to, że mogą zaliczyć taki finisz? Absolutnie nie. Chorwaci mieli kontrolę nad meczem i byli drużyną o jakieś 28 klas lepszą. Gdyby o sile zespołu decydowała wyłącznie liczba nieoczywistych rozwiązań akcji – już teraz w ciemno lokowalibyśmy ich w strefie medalowej. Te wszystkie piętki, łamanie, niekonwencjonalne przerzuty, wypieszczone podania Modricia czy Rakiticia – kapitalnie się na to patrzy. Tyle pisaliśmy o ich wyśmienitym środku pola – dziś dwie bramki padły właśnie po przechwytach w środkowej strefie.
No tylko ta końcówka. Chorwacja nie byłaby Chorwacją, gdyby wszystkiego w głupi sposób nie spieprzyła. Gra Modricia i spółki rozdziawia gęby, ale jednocześnie ciężko oprzeć się wrażeniu, że póki co wykorzystują jakieś 30 procent potencjału. Jakkolwiek by to nie brzmiało, jeśli wskoczą wreszcie na pełne obroty, to najpoważniejszy kandydat do roli czarnego konia turnieju, tuż obok… Polski.
Fajnych czasów dożyliśmy.