Leicester, by napisać jeden z najpiękniejszych rozdziałów w historii angielskiej piłki, potrzebował aż trzydziestu sześciu. Real, by otworzyć drugą dziesiątkę zdobytych Pucharów Europy – trzynastu. Tutaj ścieżka ku wielkości prowadzi przez zaledwie siedem meczów. Tak krótka, a jednocześnie tak intensywna, tak upakowana skrajnymi emocjami droga sprawia, że na moment wszyscy odstawiamy na bok zdrowy rozsądek. Niezależnie od flagi, jaką wywieszamy dziś w oknie i którą przyozdabiamy nasze samochody, wszyscy dajemy się omamić temu pięknemu mirażowi – że oto każdy startuje od zera. Że nawet ten maluczki w tym momencie ma identyczne szanse, co wielokrotni mistrzowie. Urodzeni zdobywcy jeszcze przez parę chwil będą równi wiecznym przegranym, a później przystąpią do boju, by za nic nie dopuścić do zamiany ról.
Już na starcie Euro wita nas takim właśnie pojedynkiem. Francja, której ambicje są rozdmuchane do granic możliwości i która ostatni wielki turniej u siebie zwyciężyła w wielkim stylu. A po drugiej stronie Rumunia. Na papierze – bez szans. W szatni – drużyna kipiąca od emocji i potrzebująca, wydaje się, ledwie iskry, by mogło dojść do pożaru i kompletnego rozłamu. Zresztą – podobnie jak „Tricolores”, którzy letnie czempionaty ostatnio częściej niż z tytułami kończyli posiadając już nie zespół, a jedynie grupę skłóconych ze sobą i obrażonych na cały świat ludzi.
Dziś mają wreszcie pójść w jednym kierunku. By Didier Deschamps swojej biografii nie musiał kiedyś zatytułować „Straszliwie sam, część druga”. By podtrzymać chlubną tradycję, w myśl której Francuzi jako gospodarze zawsze dochodzą przynajmniej do półfinału. By nawiązać do złotych pokoleń – tego z Zidanem, Deschampsem, Djorkaeffem, ale i tego z owianymi już legendą Tiganą, Platinim czy Giressem. Raz jeszcze tych kilka kroków do przodu uczynić razem. Pomimo całego zamieszania z Benzemą i Valbueną, zakończonego smrodem ciągnącym się aż do dziś. Uni. Zjednoczeni.
fot. L’Equipe
„Refaire l’historie”. „Powtórzcie historię” apeluje dziś z okładki L’Equipe, również przypominając legendy, z którymi dziś zmierzą się Pogba, Martial, Giroud. Nazwiska nie tak głośne jak wspomniani przez nas przed chwilą, ale… no właśnie – kiedy sprawić, że staną się nieśmiertelni, że będzie można o nich mówić jako o zasłużonych lokatorach panteonu sław, jeśli nie w takich właśnie chwilach? Gdy oczy całej Europy zwrócone są w kierunku Francji.
I, przewrotnie, właśnie dlatego nie można dziś skreślać Rumunów. Przecież mecz na Stade de France zaczynają od 0:0, grając jedenastu na jedenastu, mając przed sobą to samo dziewięćdziesiąt minut, identyczną murawę i identyczny cel. Jeśli oni mają zagościć na wspominanych po latach migawkach, to nie ogrywając za parę dni Szwajcarów czy Albańczyków. Tylko dziś. Robiąc „Les Bleus” podobnego psikusa, jakiego sprawił im Bouba Papa Diop w 2002 roku. Bo czy ktoś pamiętałby Senegalczyka, gdyby wyjąć z jego kariery ten jeden, krótki moment, gdy pakował z bliska piłkę do bramki Fabiena Bartheza?
Można mówić, że wszystko co najlepsze w futbolu oferuje w tym momencie piłka klubowa. Że największe gwiazdy nie schylą się po ochłapy oferowane przez federacje, skoro za moment wracają do klubu, gdzie w kilka tygodni wyciągną więcej, niż wynosi premia od krajowej federacji za zdobycie mistrzostwa Europy. Że wyczerpujące do cna rozgrywki ligowe i pucharowe od lat obniżają rangę wakacyjnych turniejów, wypuszczając topowych graczy wyeksploatowanych i przesyconych futbolem.
Ale czy ktoś ma jeszcze dziś, w obliczu nadchodzącej piłkarskiej gorączki wątpliwości, że wraz z pierwszym gwizdkiem na Stade de France, trzeba będzie wszystkie te dywagacje – tak jak regularnie co cztery lata – po prostu wrzucić do kosza?
Bramki na autostradzie do historii właśnie się otwierają. Czas się dowiedzieć, kto zjedzie z niej jako zwycięzca.